Miasto, w którym podobno nawet 40% domów jest nie
zamieszkanych. Miasto, w którym fajniej jest podpalić pusty dom niż iść do
kina, bo taniej, no i kin to w sumie nie ma. Miasto, w którym zmarli czekają
długie miesiące na pochówek, a jeśli mają szczęście to ich prochy rodzina
trzyma w bieliźniarce w łazience. Miasto, w którym Twoje dziecko może zostać
zastrzelone w sklepie za to, że spojrzało na nie właściwego człowieka. Miasto,
w którym biały pył zabiera w podróż coraz młodszych ludzi, a prostytucja jest
na porządku dziennym. Miasto, w którym przedstawiciele władzy kradną grube
miliony, wydając je na wille, podróże i inne przyjemności. Miasto, w którym
wydaje się setki tysięcy na polepszenie warunków w remizach i komisariatach,
które nawet nie istnieją, kiedy te prawdziwe nie mają pieniędzy na system
alarmowy czy drzwi z moskitierą za dwadzieścia dolców. Miasto, w którym
uczniowie proszeni są o przynoszenie własnego papieru toaletowego do szkół.
Czy to miasto położone gdzieś w krajach Trzeciego Świata? Czy
to miasto w afrykańskich państwach rządzonych przez bezwzględnych imperatorów?
Czy to miasto, które dotknęła krwawa wojna, podnoszące się ociężale z gruzów?
Nie, to miasto najwspanialszego państwa świata. Państwa, w
którym kariera od pucybuta do milionera jest na wyciągnięcie ręki. Państwa,
którego obywatele rozbijają się wielkimi samochodami. Państwa, w którym
wszystko jest naj – największe samochody, największe miasta, najlepsze posady, najpiękniejsze
domy, najbielszy uśmiech.
To Detroit w Michigan. Miasto, które było kiedyś przykładem
jak przemysł, w tym przypadku samochodowy, potrafi z małego, traperskiego
miasteczka stworzyć potęgę z niespotykanym gdzie indziej systemem opieki
społecznej. Miało to być miejsce dla każdego, opiekuńcze, z pracą w fabryce od
ręki. I nikt na fali euforii towarzyszącej rozwojowi miasta nie zauważył, że
jego rozkład zaczął się już w latach pięćdziesiątych, kiedy to wielka fabryka
samochodów Packarda ogłosiła upadłość. Nawiasem mówiąc jej budynki stoją
niezburzone do dzisiaj będąc siedliskiem bezdomnych, narkomanów, padając łupem
złomiarzy i częstych podpaleń dla zabawy.
Zawsze wydawało mi się, że powiedzenie „zastaw się, a postaw
się” określa typowo polską postawę do pokazania się jako kogoś lepszego czy
bogatszego za wszelką cenę.
Po przeczytaniu książki LeDuffa właśnie to powiedzenie przyszło
mi na myśl. Amerykanie brali kredyty na domy, samochody, lepsze życie. Dotyczyło
to zarówno przeciętnych obywateli jak i dyrektorów kierujących miliardowymi
biznesami. Tylko, że przychodzi taki moment, kiedy zaciągnięte kredyty trzeba
zacząć spłacać, a nagle okazuje się, że nie ma z czego, bo kredyt był na
złodziejskich zasadach, bo nagłe załamanie rynku pracy spowodowało zwiększone
bezrobocie, bo złe gospodarowanie pieniędzmi sprawiło, że dług zrobił się
astronomiczny.
Kryzys. Zwykli obywatele zostają bez pieniędzy, bez pracy,
czasem bez domu. Bez nadziei i planów na przyszłość. Nie mogą zwrócić się do
władz, bo ich przedstawiciele, skorumpowani, fałszywi, wyprowadzający pieniądze
podatników na lewo, nie są zainteresowani biedotą. Zawsze w czasach wojny czy
kryzysu są tacy, którzy na nich tracą wszystko i tacy, którzy tak się nażerają,
że czasem pękają. A potem zastępują ich kolejni.
LeDuff pokazuje nam w swojej książce wizję
postapokaliptyczną, która nie jest jednak wyimaginowanym obrazem dalekiej
przyszłości, ale dzieje się tu i teraz. Jego opisy, trafne i bezkompromisowe do
bólu, są tak plastyczne, że widzimy opisywane przez niego problemy i zdarzenia,
jak byśmy byli ich świadkami. Zgoda, czasem LeDuff się powtarza lub daje się w
swoich opisach ponosić używając języka ocierającego się prawie, że o poezję.
Zgoda, opisuje jedynie negatywną stronę miasta nie wspominając o tych
pozytywnych, pełnych nadziei na lepszą przyszłość, inicjatywach. Ale taki
właśnie był zamysł tej książki. Aby wstrząsnąć czytelnikiem, zburzyć jego
mglisto-różowy pogląd na stan w jakim znajduje się nie tylko Detroit, ale i cała
Ameryka, bo problemy Stanów jakby kondensują się w sytuacji w jakiej znajduje
się to miasto.
Była idealnym
wcieleniem najbardziej typowego amerykańskiego polityka obecnych czasów.
Była przekarmionym
błaznem, tuczącym się na koszt państwa, od którego chudnącego ciała coraz
bardziej odstają żebra.
Jej niemożliwy do
nasycenia głód nie był niczym szczególnym.
(…) Była idealna karykaturą polityka ubraną w
strój prawdziwej istoty ludzkiej.
(o Monice Conyers, radnej miejskiej)
Ta książka
złapie Was za jaja i nie puści do samego końca. Ze zgrozą i niedowierzaniem
wpadłam zupełnie nieprzygotowana na to co zastanę w reportażu, w opowieść
LeDuffa o Detroit. Ze zgrozą, bo odsetek nierozwiązanych przez policję spraw,
jak i ilość zabójstw przeraża. Z niedowierzaniem, bo opisy działań
skorumpowanych aż do trzewi władz i ich niekompetencja jest tak absurdalna, że
aż trudno uwierzyć, że takie rzeczy dzieją się naprawdę.
Część z
historii w niej opowiedzianych jest jakby żywcem wziętych z kryminałów noir,
jak historia zabójstwa Truskaweczki, prostytutki, której zabójstwo podobno było
zlecone przez burmistrza, a wykonane przez skorumpowanych policjantów.
Pomimo ciężkiego tematu książkę czyta się błyskawicznie. Nie
jest to zestawienie suchych faktów i statystyk, ale wartko płynąca mięsista
opowieść o mieście rodzinnym autora, przeplatana jego osobistą historią,
rodzinnymi tragediami, odnajdowaniem własnej tożsamości, równie pokręconej jak
ta, która należy do Detroit.
Rzadko, kiedy czytam literaturę faktu. Prawie wcale nie
czytam już gazet codziennych. Nie mogę, bo opisywane w nich historię zbyt mną
wstrząsają pokazując ogrom niesprawiedliwości, niekompetencji, a we mnie rodzi
się chęć, żeby się przeciwstawić, żeby coś fundamentalnie zmienić, żeby
wstrząsnąć tym światem. A przynajmniej,
żeby dyskutować. No, ale moje poglądy są niepopularne, co nie oznacza, że
niesłuszne. Nie mam z kim rozmawiać o odległym Detroit, ale jego problemy
zostaną we mnie na zawsze, nie pozwalając zasnąć w te duszne lipcowe noce. Chętnie
sięgnę po inne książki LeDuffa o Stanach Zjednoczonych.
A wiecie, że ostatnimi dwiema pozycjami z literatury faktu
były „Polityka karmienia piersią” Gabrielle
Palmer oraz „No Logo” Naomi Klein
co pokazuje jak rzadko czytam coś z tej dziedziny.
Polecam wszystkim, którzy nie boją się mocnej, brutalnej
literatury, którzy uważają, że w Polsce to dopiero źle się dzieje oraz
wszystkim tym, którzy żyją marzeniami o American
dream.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!