poniedziałek, 24 listopada 2014

„Zapiski stanu poważnego” Monika Szwaja




Już od jakieś czasu krążę koło Szwai. Latem zakupiłam jedną z jej książek, ale jakoś nie było mi po drodze. Kiedy natrafiłam na korzystną ofertę sprzedaży „Zapisków…” nie wahając się długo zakupiłam. 

Jest to historia Wiki Sokołowskiej, trzydziestodwuletniej reporterki telewizyjnej ze Szczecina, która raczej przypadkiem niż według planu zachodzi w ciążę. Z bardzo nieodpowiednią osobą, która na tatusia, a tym bardziej na męża Wiki, się niezbyt nadaje. Na dodatek, sprawę komplikuje pewien zabójczy biznesmen ze Świnoujścia wplatany w aferę szprotkową. No i czas ciągle goni, reportaż za reportażem, trzeba jeszcze zorganizować Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, a oprócz tego jest jeszcze kolejnych trzysta spraw. No i problemy rodzinne. Ojciec Wiki jakoś nie może przejść do porządku nad brakiem tatusia dla nienarodzonego dziecięcia i próbuje rozwiązać problem w sposób dosyć kontrowersyjny. Wika zaś jest niezależna, może nie do końca wie czego chce, ale bardzo dobrze wie czego nie chce i żyje po swojemu.

Wikunia, Wicia, Krzyś, Jareczek, Filipek, Lalka, Maciuś, Maksiu. Dzidzia, kotuś, łóżeczko, śniadanko, obiadek, kordzik, koniaczek, facecik. Po kilkudziesięciu stronach zrobiło mi się mdło. Po trzechsetnej z trudem opanowałam odruch wymiotny. Czy ja jestem jakaś dziwna, bo jem śniadanie, idę na obiad, a wieczorem kładę się do łóżka? Czy może to wielki świat telewizji jest zmanierowany na zdrobnienia. Strasznie mnie to raziło i irytowało niemożebnie. No kto tak mówi, ja się pytam, kto?! 

Główna bohaterka, Wicia, tfu, Wiktoria nie przekonała mnie do siebie zupełnie. Znaczy się, oczywiście nie musiała, ale jako postać była po prostu niewiarygodna. Może tak właśnie powinny zachowywać się wyzwolone singiel ki (żadne tam stare panny!). Przydarzyła się jej przygoda z młodym studentem i druga, prawie w tym samym czasie, z żonatym mężczyzną. Żonaty i nieuczciwy, ale jakże uroczy. Infantylna do bólu, zero jakiejkolwiek odpowiedzialności, jedyne co się liczy to praca i koledzy z zespołu. Okej, ja się nie czepiam pracoholizmu – praca w telewizji to prawdziwa pasja dla Wiktorii i najważniejsza część życia. Ale kobieta z choćby cieniem zdrowego rozsądku i choćby i sporadyczną myślą przepływającą przez mózg powinna choćby w minimalnym stopniu zwrócić uwagę na rozwijającego się w niej „facecika”. Oczywiście, ciąża to nie choroba, pracować można. Ale już te wszystkie koniaczki, winka i piwka, tudzież kawy po irlandzku to jest przesada. W ciąży się alkoholu nie pije. Nie, że się ogranicza do małego koniaczku i lekkiego wina. Się nie pije i już. Jak czytałam o kolejnych wypitych lampkach to się we mnie aż gotowało. W sumie, to Wicia powinna i sobie jakiegoś papieroska strzelić od czasu do czasu. Ale nie całego, ale pół, bo w końcu ciąża. Witki opadają. 

Na dodatek, rzeczona Wicia lata sobie w dziewiątym miesiącu ciąży po korytarzach przygotowując program jubileuszowy. I nie, że sprawy załatwia. Dosłownie jest napisane, że biega po korytarzach telewizji. No sorry, jak ja byłam w końcówce ciąży to ewentualnie mogłam potoczyć się, półczłapiąc, klnąc na czym świat stoi w tempie dziecka uczącego się chodzić. No ale Wici brzuch nie przeszkadza, bo przecież jedyna wzmianka o zmianie figury to to, że wygląda grubo. Żadnych tam problemów z ubieraniem, chodzeniem, jazdą samochodem, nie ma zadyszki ani bólów pleców. Nóżki jej puchną czasami, ale luz. No tak, wylądowała na patologii, ale w sumie nie interesuje się tym co jej jest, wie, że możliwe jest poronienie, ale spoko, będzie dobrze. Ja w obliczu wiadomości o możliwości poronienia najpierw płakałam pół dnia,  a potem ze stresu nie spałam tydzień. Ale pewnie przewrażliwiona jestem. 

 Nie wiem w ogóle po co ta ciąża w książce jest jak z o wiele większa uwagą i szczegółowością opisana jest praca Wikuni jako autora reportaży. Jesteśmy wręcz zasypani ilością szczegółów dotyczących pracy w telewizji i to właśnie wybija się na pierwszy plan w książce. No jest też oczywiście całkiem niezły wątek romantyczny, który mi się podobał. 

„Zapiski stanu poważnego”? O nie, stan, w którym znajduje się Wikunia, to radosna beztroska. Niestety, nie dane mi było tej radości zaznać, bo książka była nudnawa, akcja siadała. Jedyny plus to ta cała afera szprotowa. Mieszkam niedaleko morza, więc mnie to zaciekawiło. Może czytałoby się tę książkę lepiej gdyby było w niej więcej humoru. Spodziewałam się, że będzie to lekka, pełna dowcipu, przyjemna książka. Niestety, dowcip w niej nie istnieje. Żadna sytuacja nie sprawiła, żeby na obliczu mym pojawił się choćby cień uśmiechu. A taką miałam nadzieje, że przeczytam wreszcie coś lekkiego, z fajnym, normalnym podejściem do ciąży, ale dostałam książkę o pracy w telewizji, z ciążą gdzieś tam na ósmym planie. A jednak ciąża, coby nie mówić, bardzo wpływa na życie.

Mam jeszcze jedną książkę Szwai, ale na pewno do niej nie sięgnę w najbliższym czasie. No nic, dalej będę szukać dobrej książki  tzw. literatury kobiecej, na obcasach, czy jak to tam się nazywa.

Polecam tym… a nie, nie polecam nikomu. Szkoda czasu tracić na czytanie tej  książki, bo plusów jej nie widzę żadnych.

Pozdrawiam,
Kura Mania.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.

2 komentarze:

  1. Może to miała być właśnie taka książka z przymrużeniem oka? I to właśnie na tych dziwnych, nieprawdopodobnych szczegółach polega cały jej komizm?

    OdpowiedzUsuń
  2. Pojawiła się taka myśl, ale jednak nie mogłam się przekonać do tej książki. Dam jeszcze jedna szanse Szwai, bo moze się do niej przekonam przy "Jestem nudziara".

    OdpowiedzUsuń

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!