czwartek, 28 sierpnia 2014

„Włóczędzy Dharmy” Jack Kerouac






Byłem wówczas bardzo gorliwy i osiągnąłem niemal doskonałość w praktykowaniu codziennej modlitwy. Dopiero później stałem się małym hipokrytą, trochę zmęczonym odklepywaniem pacierzy niedowiarkiem i cynikiem, który nie przykłada zbyt wielkiej wagi do czczych słów. Obecnie, z wiekiem, jestem jakby bardziej bezstronny… Lecz wówczas wierzyłem naprawdę w miłosierdzie, dobroć, pokorę i gorliwość, w bezgraniczny sposób, mądrość i ekstazę. Wierzyłem w to, że jestem starożytnym bhikku, który we współczesnym ubraniu wędruje po świecie (zwykle zataczając łuk od Nowego Jorku do Mexico City i San Francisco), ażeby zatoczyć krąg Prawdy czy Dharmy i zasłużyć na to, by zostać przyszłym buddą (przebudzonym) i przyszłym bohaterem w raju.

Czy warto jest opisywać fabułę „Włóczęgów Dharmy” chronologicznie, tak krok po kroku? Czy wydarzenia przedstawione w książce Jacka Kerouaca są na tyle interesujące żeby o nich pisać? Biorąc pod uwagę, że uważam tą książkę za bardzo dobrą pozycję, jest to pytanie dosyć kontrowersyjne. No, bo jak to, pisać o książce nie pisząc o jej fabule? No właśnie tak, bo we „Włóczęgach Dharmy” najważniejsze są przeżycia towarzyszące przedstawionym w niej wydarzeniom. W końcu co tam się takiego dzieje? W sumie, niewiele. Jest spotkanie w klubie, w którym Allan Ginsberg przeczytał swój legendarny „Skowyt”. Mimochodem wspomniane, nie zawierające w sobie niemal mitologicznego ciężaru, w który obrosło przez lata. Pewnie gdyby nie przypisy na końcu książki nie zorientowałabym się, że to właśnie o tym wydarzeniu mowa. Poznanie przez Raya Smitha (alter ego autora w powieści i narratora całej książki) Japhy’ego Rydera (czyli w rzeczywistości Gary Snydera), które zaciąży na życiu Smitha i sprawi, że jeszcze głębiej zanurzy on się w nauki buddyzmu. Ich wyprawa w góry, która oczyszczając ich poprzez kontakt z przyrodą i wysiłek fizyczna miała przybliżyć ich do dharmy i prawdy. Wizyta Raya w domu i medytacje w lesie, pod sosną, które nie spotkały się z dobrym przyjęciem przez jego rodzinę. Wspólne mieszkanie przyjaciół, ich imprezy, popijawy, jab-jum, czyli medytacja poprzez seksualne zjednoczenie, ich wspólne wędrówki. Wreszcie wyjazd Rydera do Japonii i samotna praca Smitha jako strażnika na górze Desolation. Nie ma tu takiej fabuły, w którą czytelnik może się wgryźć, gęstej i namacalnej. Wydaje mi się ona przypadkową opowieścią rzucającą nas od jednego wydarzenia do drugiego, bez rozróżniania na te bardziej i mniej ważne, mimo tego, że wydarzenia opisywane są chronologicznie. Wędrówka Raya autostopem poprzez Stany Zjednoczone jest nie mniej ważna niż zachwyt nad trzepotem motyla w słońcu lub zapachem sosny na wzgórzu.

Kabina na Desolation Peak


Oprócz całej tej chaotycznej, poplątanej duchowości, w której buddyzm, zen i chrześcijaństwo jest wymieszane i wciąż odnajdowane na nowo na drodze czy to medytacji czy pod wpływem epifanii, mamy również opowieść o cudownej amerykańskiej przyrodzie. Jej surowości i sile, która góruje nad człowiekiem oraz zapierającym dech w piersi pięknie znajdowanym już kilkanaście minut drogi za miastem. 

Nadzwyczajnie podobała mi się droga, w której dzikości było coś odwiecznego. Wspinaliśmy się zboczem porośniętym trawą, nad którym unosił się starożytny tuman złotego pyłu. Nad skałkami trzepotały motyle. Wiatr poszeptywał w migotliwym tańcu nad rozgrzanymi w słońcu głazami. Wstąpiliśmy nagle w chłodny, cienisty szpaler wysokopiennych drzew, gdzie panował półmrok. Niebawem jezioro, które pozostawiliśmy dole, wyglądało już jak błyszcząca miniaturka. Jednak ciemne źródła podobne do czarnych studni wciąż były doskonale widoczne. Równie wyraziste zdawały się olbrzymie cienie, które rzucały na powierzchnię jeziora chmury sunące po niebie, i tragicznie maleńka droga, którą wracał do samochodu nieszczęsny Morley.

Mamy też pełno opisów zupełnie przyziemnych czynności takich jak gotowanie (które co prawda jest momentami przyrównywane przez narratora do rozmiarów przeznaczenia), przygotowywanie się do wędrówek, zakupy i niezliczone hektolitry wypijanego wina. Znajdziemy w tej książce pełno historii różnych ludzi, czy to spotykanych na amerykańskich drogach, w pociągu, jak też i znajomych i przyjaciół głównego bohatera. Prawdziwe nazwiska tych ostatnich znajdziemy objaśnione z tyłu książki, a są wśród nich głównie artyści i poeci. 

Autor często przeciwstawia swój sposób na życie konsumpcyjnemu stylowi życia Amerykanów „z przedmieścia”. Mimo tego, że książka opisuje lata pięćdziesiąta jakże prawdziwe i aktualne bywają jej słowa!

(…)  jeśli wybierzesz się pewnej nocy na spacer podmiejskimi ulicami i mijając dom za domem, zobaczysz, że w każdym z nich znajduje się w jasno oświetlonym salonie mały prostokąt telewizora z niebieskim ekranem, w który wpatruje się cała rodzina, i w każdym domu oglądają prawdopodobnie ten sam show. Nikt nie rozmawia, wszędzie panuje milczenie, jakby telewizor uciszył tych wszystkich ludzi, pozbawiając ich zdolności do życia i myślenia. 

Jedno, co się nie zgadza ze współczesnymi realiami jest ten mały prostokąt telewizora – teraz im większy telewizor tym lepiej. Tą wizję zubożenia umysłowego kontrastuje z opisami  balang, w których bierze udział na których nie tylko uprawia się seks i tańczy, ale przede wszystkim dyskutuje o literaturze, sztuce, kulturze przeplatając to wszystko roztrząsaniem zagadnień filozoficzno-religijnych. 

Podobała mi się ta książka, jako coś nowego, świeżego, ponieważ nigdy nie czytałam książki podobnej do tej. No może „W drodze” lekko mi ją przypomina. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że nie jest to lektura dla każdego. Może nudzić brakiem zdecydowanej i wciągającej akcji, opisami duchowych przeżyć lub zapętlonych i skomplikowanych opisów pojęć z zakresu zen i buddyzmu. Dodatkowo momentami irytował mnie fakt, że główny bohater  przeczy sam sobie. Czasem zgadza się z tym, że wszystko jest pustką i nic się nie liczy, a kilkanaście stron dalej pod wpływem jakiejś niespodziewanej myśli czy epifanii zmienia zdanie. Ten dramatyzm wydaje mi się niewspółmierny do opisywanych wydarzeń. Gdyby bohaterem był nastolatek mogłabym zrozumieć burzliwość nastrojów, ale w przypadku dwudziestoparolatka odpieram to jako kapryśność spowodowaną zbyt dużą ilością wolnego czasu.

Pewnego wieczoru, gdy wyszedłem na podwórze po kolacji i przechadzałem się pośród ciemności w zimnym, porywistym wietrze, ogarnęło mnie wielkie przygnębienie i rzuciłem się raptem na ziemię, krzycząc: „Chcę umrzeć!”, gdyż nie miałem nic do roboty na tej zimnej, samotnej i niegościnnej planecie. Nagle delikatne szczęście oświecenia jak kropla ciepłego mleka ogrzało moje powieki, i doznałem ukojenia. Uświadomiłem sobie, że tej prawdy doświadcza obecnie Rosie, a także mój zmarły ojciec i rat, zmarli wujowie, kuzynie i ciotki. Prawdę tę znają jedynie zmarli, a leży ona poza zasięgiem drzewa Buddy, jak i krzyża Jezusa. Jeśli uwierzysz, że świat jest nieziemskim kwiatem, będziesz żył. Zrozumiałem również, że byłem najgorszym włóczęgą n świecie. Moje oczy roziskrzył diamentowy blask. Kot zamiauczał na lodowce i uświadomiłem sobie, jak rozkosznym darem jest to wszystko. Nakarmiłem go.

Mogłaby być to świetna książka, która pokazuje wędrówkę człowieka w poszukiwaniu prawdy, jego zwątpienia, regresje i nagłe olśnienia, ale brakuje jej zdecydowanego zakończenia, które nadałoby sensu wydarzeniom w niej opisanym, a jednocześnie byłoby ukoronowaniem przemyśleń głównego bohatera. Nie rozczarowało mnie ono, bo spodziewałam się właśnie takiego końca, ale jakiś tam niedosyt pozostał.
Acha, na końcu książki znajduje się mały słowniczek, w których zostały objaśnione podstawowe pojęcia dotyczące buddyzmu i okolic używane w książce. Bardzo mi to pomogło, bo naprawdę czasem ciężko było się połapać, co i jak.

Jest to na pewno ciekawa pozycja pokazująca życie beat generation i jej zafascynowanie buddyzmem. Wiem jednak, że z jej fabuły w mojej głowie nie pozostanie nic za kilka miesięcy/lat, a jedynie pewne ulotne odczucie świeżości, dziwności i zawirowania.

Pozdrawiam,

Kura Mania


Książka przeczytana w ramach wyzwania GRA W KOLORY.

wtorek, 26 sierpnia 2014

"Odd i Lodowi Olbrzymi" Neil Gaiman





Dawno temu imię „Odd” oznaczało „czubek ostrza” i uznawane było za szczęśliwe. Niestety, jeśli chodzi o młodego Odda mieszkającego w norweskiej wiosce bardziej pasowałoby współczesne znaczenie tego słowa, czyli „dziwny”. Młody Odd nie cieszy się sympatią swoich współmieszkańców. Tłumiąc swoje uczucia pokazuje światu jedynie stoicki spokój. Czy to na wieść o śmierci ojca czy po wypadku w lesie na skutek którego okulał, Odd ma jedynie spokojny uśmiech. Nie podoba się to w zamkniętej społeczności takiej jak wioska wikingów, w której każdy wie wszystko o każdym. Kiedy jego matka dwa lata po śmierci swego małżonka  powtórnie wyszła za mąż, pozycja Odda w rodzinie spadła na sam dół. Zamiast odszczekiwać się nieprzyjemnemu ojczymowi chłopiec przyjmował wszystko z uśmiechem na ustach. Nie rozumiany przez innych coraz więcej czasu spędzał w puszczy, szczególnie w czasie wiosny, która to porę roku Odd uwielbiał. Niestety nadszedł taki rok, w którym wiosna nie nadchodziła. Zima ciągnęła się i ciągnęła i nie było żadnych oznak nadchodzącej zmiany pory roku. Ludzie robili się coraz bardziej zgryźliwi i nieprzyjemni, a tym samym coraz okrutniejsi w stosunku do szpotawego chłopaka. Mając dosyć grubiańskich zachowań Odd powędrował pewnego mroźnego dnia do chaty swojego ojca w głębi puszczy. Nie mając żadnego sprecyzowanego planu postanowił po prostu pobyć w samotności jakiś czas. Znalazł tam kawałek drewna, w którym zaczął rzeźbić jego ojciec. Trzymając w ręku ten mały kawałek drewna Odd czuł, że ma coś namacalnego co łączy go z ojcem. 

Pewnego ranka Odda obudziło drapanie w drzwi. Kiedy je otworzył zobaczył rudego lisa, którego mowa ciała zachęciła chłopaka do pójścia za nim. Nad ich głowami leciał orzeł. Lis doprowadził Odda do niedźwiedzia, którego łapa utknęła między konarami drzewa. Odd stwierdziwszy, że nie ma nic do stracenia postanowił uwolnić niedźwiedzią łapę. Po uwolnieniu zwierzę nie przejawiało żadnych złych zamiarów, a wręcz przeciwnie – niedźwiedź, lis i orzeł poszły do chaty za chłopakiem. Ten poczęstował ich łososiem, który miał mu starczyć na cały tydzień i poszedł spać. W nocy usłyszał jak zwierzęta rozmawiają między sobą. Okazało się, że pod postacią zwierząt w chacie Odda znajdują się najpotężniejsi skandynawscy bogowie. Niedźwiedź to Thor, władca błyskawic, Orzeł to Odyn, Wszechojciec, a Lis to Loki, brat krwi bogów. Okazało się, ze w wyniku podstępu bogowie zostali przemieni w zwierzęta. W czasie uczty w Asgardzie, mieście bogów, Loki ujrzał przepiękną pannę, której od razu zaczął pożądać. Ona jednak powiedziała, że w wyniku obietnicy danej swojemu ojcu, potężnemu królowi, może oddać się tylko temu, który będzie posiadał Mjollnir, czyli młot Thora. Wiele się nie namyślając Loki zakradł się do sali, w której spał spity Thora, odczepił od jego pasa młot i wsadzając go w swoje zaczarowane lotne buty (ponieważ był za ciężki, a by go nieść) szybko pomknął  z powrotem do swojej nadobnej dziewicy. Kiedy oddał jej magiczny młot i złożył usta swe do pocałunku piękna dziewoja zamieniła się w ogromnego Lodowego Olbrzyma, który przybył do Asgardu, aby pokonać Bogów. Zamienił ich w zwierzęta,  a oni pozbawieni swojej mocy zostali wygonieni z miasta. Dlatego więc teraz na świecie trwa wieczna zima, a bogowie-zwierzęta błądzą po świecie. Odd wysłuchawszy ich opowieści oznajmił im bez chwili namysłu, że jak tylko się rozjaśni ruszają w drogę do miasta bogów, a potem „(…) obdarzył ich swym doprowadzającym innych do furii uśmiechem.” Tak zaczyna się przygoda Odda, która mimo, że wypełniona magią mówi jednak, że to spryt i zdrowy rozsądek najbardziej się w życiu przydają. Nawet jeśli chodzi o rozwiązywanie problemów Bogów (lub Lodowych Olbrzymów).

Gdy tylko zobaczyłam na mediamarktowskiej wyprzedaży tą niewielkich rozmiarów książeczkę wiedziałam, że oto jest kolejna pozycja do mojej biblioteczki. Piękna okładka nasuwała na myśl ciekawą  historię o fantastycznych istotach, zwierzętach i śniegach, więc wszystko to co tygrysy, tfu, kulturne kury lubią najbardziej. Rzecz jasna, nie zawiodłam się. 

„Odd i Lodowi Olbrzymi” łączy w sobie elementy mitu i baśni. Z mitologii oczywiście zaczerpnięte są postaci skandynawskich bogów, jak i również motyw kontaktu człowieka z bogami, bardzo częsty w mitologii wszelkich krajów. Doprawione jest to elementami baśniowymi. W sumie to gdyby nie fakt, że postaci bogów – Odyna, Lokiego i Thora – znamy z mitologii skandynawskiej, bardzo byłoby tej historii blisko do baśni. Mamy tu i elementy fantastyczne (gadające zwierzęta) i bliżej nieokreślony czas akcji (czasy Wikingów) oraz bohaterów, którzy reprezentują pewien określony typ człowieka. Przecież Odd nie wyróżnia się jakoś szczególnie swoją osobowością, jest spokojnym, prostolinijnym, zamkniętym w sobie chłopakiem. Nie ma żadnych super cech, które pomagają mu w „walce” z Lodowym Olbrzymem, a kieruje się jedynie zdrowym rozsądkiem i siłą logiki. W opowieści występuje również motyw wędrówki (do Asgardu, ale również w przypadku chłopca do wewnętrznej przemiany), jak i przede wszystkim przenikanie się świata realnego z tym magicznym. Dodatkowo świat realny podlega światowi nadprzyrodzonemu (wieczna zima spowodowana przegonieniem przez Lodowego Olbrzyma bogów). Tym czego brakuje w tej opowieści – baśni jest walka dobra ze złem. Na początku czytelnik może utożsamiać właśnie Lodowego Olbrzyma ze złem, ponieważ to przez niego na świecie pomimo marca zalega śnieg, ale przy bliższym poznaniu traci on swoje rzekome negatywne cechy, a okazuje się nieszczęśnikiem uwikłanym w sytuację bez wyjścia, w która sam się wpakował. To całkiem poczciwy nieszczęśnik, który chciał dobrze, a wyszło jak zawsze.

Ciekawym tematem jest związek między Oddem a jego ojcem. Nie mamy wielu informacji na temat tego jak traktował on chłopca, ale musiała to być silna, choć może szorstka więź, ponieważ ojciec jest prawie cały czas w myślach Odda. Kawałek drzewa, który znalazł on w chacie przyciąga go w sposób niemal magiczny, a w miarę rozwoju akcji okazuje się kluczowym elementem w całej przygodzie. To przez to, że Odd chciał być jak ojciec dbający o rodzinę pracując w lesie, miał wypadek  w wyniku którego okulał. Mimo tego, że ojciec nie żyje jest on obecny w fabule cały czas.

Cecha charakterystyczna tej książki jest prostota języka. W  nieprzeładowanych zdaniach poznajemy historię Odda i to ten prosty język maluje nam w wyobraźni cudowne klimatyczne obrazy co sprawia, że zanurzamy się w historii już od pierwszej strony. Z drugiej jednak strony dzięki wielkiemu talentowi autora oszczędnie dawkowane słowa świetnie scharakteryzowały osobowości przedstawionych postaci. Przykładem jest Orzeł, czyli Odyn, używający jedynie krótkich nacechowanych emocjonalnie słów jak „Furia!” (również w boskiej postaci był raczej oszczędny w słowach). Świetnie ukazany jest Loki, przebiegły jak lis, i stawiający swoje potrzeby ponad potrzebami innych, ale równocześnie posiadający wiele swoistego bezczelnego uroku.

Dodatkowym atutem książki jest staranne wydanie – dobry papier, piękna okładka, przystępna czcionka i ciekawe grafiki w środku nawiązujące do fabuły cieszą oko. Również z tego powodu po prostu musiałam mieć tą książkę u siebie na półce.

Myślę, że pozycja ta zaciekawi każdego czytelnika czy to młodego czy starszego. Możemy sobie poczytać na ochłodę w upalny, letni dzień, ale również w zimowy wieczór kiedy łakniemy magii i śnieżnego klimatu. Do poczytania na odprężenie i na dobranoc dla dziecka. No, po prostu świetna pozycja!

Pozdrawiam,

Kura Mania.


Książka przeczytana w ramach wyzwania GRA W KOLORY.

czwartek, 21 sierpnia 2014

"Jana ze Wzgórza Latarni" Lucy Maud Montgomery






Jana ma dwanaście lat i mieszka razem z babką i matką w wielkim domu w Toronto w dzielnicy, która lata świetności ma już dawno za sobą. Ulica przy, której stoi dom nosi nazwę Wesołej, ale nikomu nie jest tam do śmiechu. W domu rządzi babka Jany, oschła i złośliwa, która traktuje swoją wnuczkę jako zło koniecznie i wymaga absolutnego podporządkowania się. Każdym swoim gestem pokazuje jak bardzo nie lubi Jany, nazywanej przez nią Wiktorią jedynie dlatego, że wie, że Jana nie znosi swojego pierwszego imienia. Zahukana i ciągle ośmieszana dziewczynka ucieka w fantazjowanie o życiu na Księżycu. Nie jest ona jednak typem marzycielki, jej marzenia są jak najbardziej przyziemne, ponieważ Jana najbardziej w świecie chciałaby zajmować się domem. Marzy o sprzątaniu, gotowaniu i ogrodnictwie. Oczywiście, babka Jany potępia te, jej zdaniem „gminne”, zapędy.  Dziewczynka nic nie mówiąc babce gdy tylko znajduje chwilkę czasu wymyka się do kuchni, aby przyglądać się jak Marynia, pomoc domowa, prowadzi gospodarstwo. Razem z Janą i jej bezwzględną babką mieszka też matka dziewczynki – istota piękna, dobra i nie posiadająca ani grama charakteru potrzebnego w postawieniu się swojej matce. Dlatego ustępuje jej we wszystkim i rzadko kiedy ma chwilę czasu aby się zając swoją córką. Wie, że babka nie pochwala spędzania z nią czasu, wiec stara się to ograniczać. Babka jest bardzo zazdrosną o tą miłość kobiety do własnego dziecka.

 Jana przez całe swoje życie pewna jest, że jej ojciec nie żyje. Kiedy dowiedziała się z plotek rozsiewanych w jej szkole, że jest to nieprawda był to dla niej prawdziwy wstrząs. Okazało się, że jej rodzice żyją w separacji, a jej ojciec, pan Andrzej Stuart, mieszka na Wyspie Księcia Edwarda. Niedługo po tej wiadomości do rezydencji przy Wesołej przychodzi list od ojca Jany. Chce on, żeby jego niewidziana od 8 lat córka spędziła z nim lato na wyspie. Cała rodzina jest zszokowana. Matka Jany bojąc się, że jej małżonek mógłby odebrać jej dziecko zgadza się na wyjazd córki. Dziewczynka mimo wielu obaw i niechęci, a wręcz nienawiści jaką zaczęła żywić do ojca dowiadując się o jego istnieniu,  jedzie na Wyspę Księcia Edwarda. Oczywiście, okazuje się, że wszelkie jej obawy były płonne, a między ojcem i córka rodzi się prawdziwa przyjaźń. Razem wybierają i kupują dom na Wzgórzu Latarni, gdzie Jana wreszcie może ziścić swoje marzenia i prowadzić prawdziwe gospodarstwo. Z nieopierzonego kurczęcia, zahukanego i nieśmiałego, zmienia się w prawdziwą, zaradną gospodynię, która nie bojąc się nikogo i niczego poznaje nowych przyjaciół i przeżywa rozliczne przygody. Sielanka ta nie jest jedna idealna. Na horyzoncie czai się ciotka Irena – siostra ojca – której niejasne insynuacje o przeprowadzeniu rozwodu rodziców Jany w Stanach Zjednoczonych i ponownym ożenku ojca wprowadzają w życie dziewczynki zamęt.

„Jana ze Wzgórza Latarni” podejmuje kontrowersyjny jak na tamte czasy temat. Rozwody nie były wówczas tak szeroko praktykowane jak teraz, a jeśli już do nich doszło było to hańbą na honorze rodziny i wzbudzało ogólną sensację.  Jeśli małżonkowie nie mogli się ze sobą dogadać to najczęściej żyli osobno, ale nie rozwodząc się, niejako w wiecznej separacji. Częściej jednak zostawali ze sobą mimo obopólnej niechęci zachowując pozory (albo i kłócąc się cały czas), bo nawet to było lepsze niż popsucie sobie opinii separacją i rozwodem. Wiele rodzin wręcz chwaliło się tym, że w ich historii nie było żadnego rozwodu.
Jana jest osóbką twardo stąpającą po ziemi, której wrodzona rezolutność została stłamszona przez surową babkę i słaby charakter matki. Lato z ojcem, które zapewniło jej zdrową atmosferę rozwoju oraz zawieranie nowych przyjaźni z ludźmi prostymi, naturalnymi i dobrymi, którym brak było arystokratycznej, skostniałej sztuczności domu w Toronto pozwoliły Janie na odkrycie samej siebie.  Dodatkowo, miłość i przyjaźń jaką zaznała na i którą była otoczona na Wyspie Księcia Edwarda dały jej siłę do dalszego rozwoju charakteru. Po powrocie z pierwszego lata spędzonego na Wyspie Księcia Edwarda Jana jest na tyle silna, że nie daje się podporządkować babce. Zaczyna też widzieć wady swojej niegdyś ubóstwianej i idealizowanej matki. Niejako dokonuje wyboru między swoimi rodzicami i mimo całej miłości do matki to z ojcem woli żyć i mieszkać.

Historia rodziców Jany pokazuje jakie są konsekwencje wtrącania się osób postronnych w Zycie małżeńskie pary. W zepsuciu ich związku równa rolę odgrywała apodyktyczna babka, jak i ciotka Irena i jej udające słodkości złośliwe drobne komentarze rzucane mimochodem. Może gdyby nie słaby charakter matki Jany nie miałaby one takiej siły rażenia?

Abstrahując od poważnych zagadnień poruszonych w tej powieści jest ona wypełniona taką ilością ciepła, ze rozgrzewa jak herbata w zimowy dzień. Opisy codziennych zmagań Jany z prowadzeniem domu (pożar na dachu!), nauka gotowania, którą Jana posiadła w stopniu zadziwiającym i opis rytmu życia dostosowanym do zmieniających się pór roku sprawiają, że wracam do tej książki jak do starego, dobrego przyjaciela. To dzięki niej zapragnęłam piec i gotować, a zrobienie dżemu z poziomek pozostaje moim marzeniem aż do teraz (czy ktoś mi powie skąd mam wziąć tyle poziomek?). 

Lucy Maud Montgomery będę wielbić zawsze za Anię, Emilkę i Pat, ale to „Janie ze Wzgórza Latarni” rezerwuje specjalne miejsce w moim sercu.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Zrobiło się sentymentalnie. Cóż poradzę, że uwielbiam tę książkę.

Mania

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

"Mały lord" F.H. Burnett




zdjęcie z empik.com
Cedrik Errol, mieszkający w Stanach Zjednoczonych, to chłopczyk, który jest ucieleśnieniem marzeń matki o grzecznym dziecku. Nie tylko jego śliczna twarz i brązowe loki ujmują za serce, ale również, jeśli nie przede wszystkim, to jego ufne, słodkie usposobienie i wrażliwe serce wypełnione miłością do bliźnich urzekają. Od czasu śmierci ojca mieszka jedynie z mamą, nazywaną przez niego Najmilszą, oraz Mary, służącą. Jego najbliższym przyjacielem jest pan Silas Hobbs, właściciel „Sklepu Warzywnego i Kolonialnego” na rogu Blank Street. To właśnie w jego sklepie siedząc na wysokim stołku i zajadając jabłka roztrząsa mały Cedrik najróżniejsze kwestie życiowe. Druga osobą bliską jego dziecięcemu sercu jest młody pucybut Dick.

Pewnego dnia Cedrika i jego matkę niejaki pan Havisham, który przypłynął z Anglii na polecenie Johna Arthura Molyneuxa Errola, hrabiego Dorincourt, który jest dziadkiem chłopczyka. Dowiadujemy się, że ojciec Cedrika poprzez swoje małżeństwo z Amerykanką popadł w niełaskę u starego hrabiego, który uciął z nim wszelkie kontakty. Niefortunnie dla hrabiego jego najstarszy syn spadł z konia i zginął na miejscu, a drugi w kolejności do dziedziczenia umarł gdzieś w Rzymie. Jak wiemy, również ojciec Cedrika nie żyje, więc to Cedrik staje się automatycznie dziedzicem rodzinnej fortuny. Wszystko to jest bardzo nowe i niespodziewane dla chłopca, który nie bardzo wie z czym wiąże się bycie lordem Fauntleroy. Początkowo nie wie, że będzie musiał się przeprowadzić do angielskiej rezydencji dziadka, gdzie zostanie rozdzielony z matką, która dostanie własny domek. Spowodowane jest to niechęcią hrabiego do synowej, o której Cedrik nie ma pojęcia. 

F.H. Burnett
Gdy tylko chłopiec dowiedział się, że ma dziadka bez zastanowienia uznaje go za najmilszego i najlepszego z ludzi. Utwierdza go w tym niezwykły prezent jaki dostaje od starego hrabiego – pan Havisham ma przykazane kupić małemu wszystko to na co ten ma ochotę. Cedrik jako osoba o szczerym sercu myśli o innych, a nie osobie i jego pierwszą decyzja jako młodego lorda Fauntleroy jest danie dwudziestu pięciu funtów niejakiej Bridget, której sytuacja rodzinna jest bardzo trudna. Przed swoim wyjazdem do Anglii Cedrik czynie wiele dobrego – pomaga Dickowi spłacić uciążliwego wspólnika, kupuje stragan i ciepły szal kobiecie sprzedającej jabłka, jak i daje piękny zegarek swojemu przyjacielowi, panu Hobbsowi. Wszystkie te dobre uczynki sprawiają, że pan Havisham twierdzi, że Cedrik „To jest najlepiej ułożony i najładniejszy chłopiec jakiego widział”. Również po przybyciu do Anglii i zapoznaniu się z dziadkiem Cedrik czynie wiele dobrego – pomaga Higginsowi, który ma problemy z płaceniem czynszu i chorą rodziną oraz rozkazuje wyremontować ubogie domki w Earl’s Court, aby jego mieszkańcom żyło się lepiej. Cedrik oczywiście uważa, że to jego najwspanialszy na świecie dziadek czyni to cało dobro, ale tak naprawdę to starego hrabiego zwanego „złym hrabia Dorincourt” bawi patrzenie na przejętego problemami ludzi młodego lorda. Hrabia nie zauważając kiedy zaczyna być dumny ze swojego wnuka, do którego tak sceptycznie na początku podchodził. Jego odwaga, która wykazał przy spotkaniu z wielkim dogiem hrabiego Dougalem, jak i przy nauce jazdy konnej oraz ogólne zachwyty ludzi przy coniedzielnych wizytach w kościele sprawiają, że serce okrutnego hrabiego mięknie i wypełnia się miłością. Historia niestety komplikuje się kiedy nagle pewna kobieta podająca się za żonę zmarłego w Rzymie syna hrabiego, Bevisa, przedstawia prawnikowi hrabiego swego syna, który to ma być prawowitym dziedzicem fortuny rodzinnej. Wyjaśnienie tej sprawy przyjdzie z zupełnie niespodziewanej strony i wyprostuje dwie pogmatwane historie rodzinne.

„Małego lorda” przeczytałam w dzieciństwie na fali absolutnej fascynacji „Małą księżniczką” tej samej autorki. O ile ta druga powieść ma w sobie wiele mądrości i magii, to „Mały lord” niczym szczególnym się nie wyróżnia. Jest to opowieść o przemianie hrabiego z zatwardziałego, dumnego okrutnika w szczodrego człowieka o dobrym sercu. Z racji tego już na samym początku możemy się domyślić jak przedstawiona historia się zakończy. Cała przemiana starego hrabiego jest pokazana nieprzekonująco.  Nie dość, że brak jej jakiejkolwiek głębi psychologicznej, to jest bardzo szybka co może być zastanawiające jako, że hrabia przez całe swoje życie był ponurym pesymistą nieskorym do żadnych zmian, tym bardziej na lepsze.

 Kolejną irytującą rzeczą było ciągłe podkreślanie jak cudownym, ślicznym i mądrym małym patriotą jest Cedrik. Ten chodzący ideał nie ma ani jednej wady co nie dość, że czyni całkowicie nieprawdziwym jego postać to na dodatek ciągłe powtórzenia jego zalet po prostu nudzą. W żaden sposób nie wyobrażam sobie jak ktokolwiek mógłby się  z nim identyfikować, nie mówiąc już o tym, że jego postać może wzbudzać jakiekolwiek emocje oprócz znudzenia. 

Wszystkie postaci są szablonowe i płaskie  – matka chłopca ukazana jest jako święta, która zawsze łagodna i cierpliwa, mądrze wychowuje synka. Nie zwracając uwagi na własną trudną sytuacje (rozłąkę z ukochanym synem) poświęca się na rzecz innych nie dość, że nie przyjmując żadnej finansowej pomocy od hrabiego (co jest zrozumiałe) to jeszcze nie mając nawet ani jednej złej myśli na temat osoby, która jest powodem tej rozłąki. 

Pamiętam, że nawet jako dziecko nie była to moja ulubiona lektura, a teraz przeczytałam ja jedynie z sentymentu i w ramach sprawdzenia czy dalej nie będzie mi się podobać.

Nie polecam. Jest wiele o niebo mądrzejszych i lepiej napisanych książek.

Pozdrawiam,

Kura Mania.

PS. Przepraszam za jakość grafiki okładki. Moja książka poszła w świat, a zapomniałam sfotografować jej okładki.

Mania.


Książka przeczytana w ramach wyzwania GRA W KOLORY.