wtorek, 30 czerwca 2015

Zbrodnia w Kurniku: ‘Foxglove Summer’ Ben Aaronovitch (seria o Peterze Grancie #5)







UWAGA! MOŻLIWE SPOJLERY. TAK, ŻE JAK MASZ ZAMIAR CZYTAĆ TĘ CZĘŚĆ W NAJBLIŻSZYM CZASIE TO CZYTAJ   TEN TEKST JEDYNIE NA PÓŁ OKA.  

Foxglove, czyli naparstnica purpurowa znana również pod nazwą lady’s glove, czyli rękawiczka damy. Z jednej strony roślina lecznicza, którą można stosować przy leczeniu chorób serca i nerwic. Z drugiej strony jej spożycie niby rzadko kiedy kończy się śmiertelnie, bo wywołuje ona natychmiastowy odruch wymiotny, ale substancja z niej wytwarzana przy za dużej dawce powoduje śmierć.

To właśnie łąka tych kwiatów będzie jednym z najważniejszych miejsc w śledztwie opisanym w piątej już części przygód policjanta Petera Granta w powieści ‘Foxglove Summer’.

Dwie jedenastoletnie dziewczynki, przyjaciółki, Gaby i Nikky, znikają pewnej nocy z domów w wiosce w północnym Herefordshire. Na pierwszy rzut oka, the Folly, siedziba oddziału londyńskiej policji odpowiedzialnej za zdarzenia… hmmm… bardziej nietypowe (słowo „magiczne” nie zawsze jest dobrze przyjmowane przez tych, którzy z the Folly pracować muszą), nie jest w żadny sposób powiązana z tymi wydarzeniami. Okazuje się jednal, że w pobliżu miejsca zniknięcia dziewczynek mieszka pewien emerytowany czarodziej ze swoją wnuczką, a w przeszłości dzieci były często wykorzystywane do pewnych eksperymentów związanych ze słowem na „m”. Peter zostaje wysłany, aby sprawdzić czy staruszek miał coś z tym wspólnego. Kiedy okazuje się, że obawy te były płonne, Grant uznał, że jak już jest na miejscu to po uprzednim uzyskaniu pozwolenia od Nigtingale’a, swojego przełożonego, pomoże w poszukiwaniach. 

Sprawa, który na pierwszy rzut oka była po prostu kolejnym dramatycznym porwaniem lub ucieczką z niewiadomych przyczyn zmienia się niezwykłe śledztwo, w którym mieszają się owce, przerażające magiczne istoty, jak i  równoległe światy. Nie mówiąc już o prywatnym życiu Petera, w którym namiesza pewna manifestacja rzeki z południowego Londynu, z którą nie dość, że będzie tworzył nowe bóstwo rzeki, ale i maszerował na golasa znaczny kawał drogi i to w ruchliwym miejscu.

Ach, co to jest za seria! chciałoby się zakrzyknąć. Po troszkę przyciężkiej i momentami nudnawej części czwartej, której koniec wywołało u mnie taki opad szczęki nie występujący nigdy wcześniej, Ben Aaronovitch wpadł na genialny sposób na nabranie lekkiego dystansu do wspomnianego zakończenia, jak i do wprowadzenia powiewu świeżości i przeniósł do bólu miejskiego Petera Granta w egzotyczne rejony angielskiej wsi. Peter, nie dość, że orientacji w terenach wiejskich nie ma wcale, nie wie nic o florze i faunie (zdziwiony rozpoznał gruchanie gołębia stwierdzając, że słyszał je w Londynie), to jeszcze ma problemy z interpretacją zachowań ludzi mieszkających na tych obszarach. Tak, więc duża część tego co nauczył się w trakcie swojej służby w Londynie stała się po prostu bezużyteczna. 

Warto przypomnieć (bo ja o tym ciągle zapominam), że Peter wyróżniał się na wsi nie tylko tym, że był ekspertem od spraw magicznych o czym przecież nie każdy wiedział, ale głównie wyglądem. Niby ogarniam, że matka z Sierra Leone, ale jakoś nie ma to przełożenia w mojej wyobraźni na wygląd Petera. Szczerze mówiąc, akcja powieści jest tak wciągająca, że nie mam czasu na myślenie o kolorze jego skóry. No i autor tak nie nachalnie wplata te swoje multi-culti, że czytelnik nie spędza nad tym aspektem więcej czasu niż potrzeba.

Tak więc Peter bez bezpośredniej pomocy Nightingale’a, z którym się jedynie konsultował, sam musiał wykombinować jak ruszyć śledztwo do przodu, a jak już ruszył to klękajcie narody, co tam się działo! Nie chce zdradzać za wiele, ale naprawdę nie spodziewałam się takiego sposobu prowadzenia akcji i istot, które spotkał na swojej drodze zarówno Peter, jak i przydzielona mu pomoc w  osobie lokalnego policjanta Dominica.

No i nie zapominajmy o Beverley, która nie tylko pełniła funkcję nieoficjalnej asystentki Petera w sprawach magicznych, ale i stała się jego partnerką w sprawach bardziej, nazwijmy to, romantyczno-osobistych. Czyli tak, wreszcie się z nią przespał. Nie mówiąc już o tym, że ich pierwszy seks miał o wiele większą wagę niż zazwyczaj ma pierwszy raz między dwojgiem ludzi. 

Peter, sam lub z pomocą wspomnianej dwójki, nie dość, że tropił baranożercze jednorożce (tak, tak, dobrze przeczytałeś) przy pomocy czujników własnego wyrobu to korelował informacje dotyczące aktywności UFO na tamtym terenie z wycinką i odbudową lasów, jak i przeniósł się do równoległego świata (fucking fairyland). Brzmi nieprawdopodobnie? Nic podobnego, styl Aaronovitcha sprawia, że czytelnik przyjmuje wszystko jak leci nie skupiając się na elementach nadprzyrodzonych, ale na śledztwie prowadzonym przez Granta i lokalna policję. 

Jak zwykle gama postaci występujących w powieści jest różnorodna i barwna. Pomijając postaci nadnaturalne to na swojej drodze Peter spotyka ciekawych bohaterów. Lokalny policjant Dominic, sympatyczny, dowcipny i miły. Rodzice zaginionych dziewczynek, którzy również mają swoje mroczne sekrety. Emerytowany czarodziej mieszkający w wieży wraz ze swoją nie-do-końca-ludzką wnuczką i rojem pszczół. Stan, wąchająca ropę i nie do końca kontaktująca co i jak. 

Również i Pete, którego znamy z poprzednich części pokazuje swoją nową stronę. Może nie tyle nową co raczej głęboko ukrywaną. Grant to szczery i porządny glina. Ma on sporo dystansu zarówno do siebie, jak i do innych, a ironiczny humor pomaga mu utrzymać równowagę psychiczną. Pod wieloma względami jest on dosyć naiwny i ufny.  Pomimo jego wielu zalet i kilku wad nie wydaje się on osobą zbyt głęboką. Ale prawdą jest, że każdy człowiek ma swoją historię, a historia Petera nie jest tak wesoła jak on lubi ją przedstawiać. Jego ironiczne uwagi dotyczące ilości członków jego rodziny, czy dziwacznych przyzwyczajeń jego rodziców, nie tworzą pełnego obrazu jego dzieciństwa, które przedstawiane było trochę ironicznie, trochę zabawnie – idealny materiał na anegdoty. W tej części po interwencji Beverley, która niejako zmusiła go do tego, wyrzuca on z siebie wszystkie żale. Nie tylko te dotyczącej zdrady Lesley, ale również żal do matki, która zabierała mu rzeczy twierdząc, że jego dalekie kuzynostwo z Sierra Leone bardziej ich potrzebuje i do ojca, który zazwyczaj naćpany był bardziej jak zombie niż jak normalny człowiek. To wszystko siedzi gdzieś tam głęboko w Peterze pod maską zwykłego chłopaka z sąsiedztwa i fragment, który jest poświęcony temu wybuchowi jest moim najulubieńszym w całej powieści, bo pokazuje, że główny bohater nie jest płaski ani jednowymiarowy, a ma swoje lekko popieprzone wnętrze.

‘Foxglove Summer’ to taki przerywnik, dający chwilę oddechu od całej sprawy z Faceless Manem, arcywrogiem, która jednak jest zaakcentowana w powieści w niepokojący sposób, taki, że ciarki przechodzą po plecach. No i pokazuje, że rozwiązanie jednego śledztwa to dopiero początek kolejnego, jeszcze bardziej skomplikowanego.

Dodatkowo, pokazuje, że Peter Grant przeszedł dłuuuugą drogę od tego naiwnego policjanta, który spotkał ducha w nocy, w pierwszej części cyklu. Pomimo tego, że akcja nie jest osadzona w rodzinnym Peterowi Londynie, w którym czuje się jak ryba w wodzie, to i na angielskiej wsi daje on sobie świetnie radę, dzięki zdobytej wiedzy, policyjnemu instynktowi i dużej dawce nieostrożnej pracy w terenie. 

Dowiadujemy się też kilku dodatkowych informacji uzupełniających naszą wiedzę, np. o tym o co chodziło w bitwie w czasie drugiej wojny światowej, gdzie zginęła większość brytyjskich czarodziejów, jak i o pochodzeniu Molly.

Polecam wszystkim fanom cyklu o Peterze Grancie (którzy i tak sięgną po ta pozycję), marzącym o zamieszkaniu w krainie wróżek oraz tym, którzy od zawsze mieli swoje podejrzenia co do jednorożców…

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Ps. Acha, pomimo tego, że książka jest już piątą powieścią w  cyklu to spokojnie można czytać ją nie znając poprzednich części. Autor zazwyczaj wyjaśnia kluczowe pojęcia z zakresu magii, jak i przypomina kim są główni bohaterzy. Myślę, że każdy w miarę rozgarnięty czytelnik ogarnie co i jak. Z drugiej jednak strony polecam zapoznać się z cyklem od pierwszej części ‘Rivers of London’, bo kocham i uwielbiam i kocham też.

A, no i popatrzcie tylko na te okładki z angielskich wydań – CUDO!

Acha, i jeszcze coś – piętnastego lipca ma wyjść komiks na podstawie pierwszego tomu przygód Petera Granta, a szósta część nosząca tytuł ‘The Hanging Tree’ wychodzi 19 listopada tego roku! 

M.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.

niedziela, 28 czerwca 2015

Book Haul #4




Obrodziło książkami, oj obrodziło! Na początku czerwca wrzuciłam najnowsze biblioteczno-własne nabytki w poście o planach na czerwiec. Z przykrością, ale bez niespodzianki, stwierdzam, że część książek dalej czeka na przeczytanie. No cóż, jeśli chodzi o bibliotekę to mam czas do pierwszych dni sierpnia, bo potem lecimy do Polski (szaaaaaaaaaaaał!!!!!). Oczywiście, nie powstrzymało mnie to przed kolejnymi wypożyczeniami. Mało, ale tłusto i ciekawie, czyli:



‘The Technologists’ Matthew Pearl – bardzo wszystkie powieści tego pisarza, mimo, że nie wszystkie mają równy, wysoki poziom. Na ‘The Technologists’ czaiłam się już od dłuższego czasu, ale ciągle hajsu było brak. Wreszcie wpadł mi do głowy cudowny pomysł – sprawdzić w bibliotece! Bo mi to tak raczej obojętnie czy posiadam czy wypożyczam, byleby pożarte było omnomnomnomnom.

O „Szczygle” Donny Tartt czytałam i słyszałam wiele, ale to opinia Olgi z Wielkiego Buka mnie przekonała, bo jej v/blog jest dla mnie stałą inspiracją do kolejnych lektur. Grubaśna powieść, czyli to co tygrysy lubią najbardziej (tylko, że ciężko mi się zebrać do niej po ‘Middlemarch’ George Eliot, która również miała kilkaset stron).

‘The Slight Trick of the Mind’ Mitcha Cullina  już przeczytana i opisana – klik! Przewspaniała książka do której przeczytania zachęcił mnie swoją opinią niezrównany tommyknocker, którego bloga gorąco polecam -> klik!


W zeszły czwartek dostałam cudowną, pół-niespodziankową paczkę od rodziców, w której oprócz stosu ciuchów i kilku książeczek dla Mimi znalazła się również dla mnie książka! Wspomniałam mamie o tej akurat pozycji, a moja matka rodzicielka mówi mi, że ona już wie, że już wyczaiła, więc troszkę miałam nadzieję, że właśnie „Sylvia Plath w Nowym Jorku, lato 1953” trafi w moje łapki. Jak widać Mimi dostała kolejne dwie książeczki o przygodach misi Marysi, czyli „Marysia w ogrodzie” i „Marysia na zakupach” Nadii Berkane i Alexis Nesme (spodziewajcie się tekstu w najbliższym czasie!). No i „Co wypanda, a co nie wypanda” Oli Cieślak, o której to książeczce naczytałam się tyle, że już nie mogę się doczekać, kiedy się do niej dorwę!

No, a teraz najboleśniejsza część, czyli zakupy własne. Najboleśniejsza, bo dobrze pamiętam, jak sobie obiecywałam, że kupię jedynie 12 książek w tym roku. Yhym. No, ale na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dopóki mieszkam tutaj w Anglii muszę korzystać, bo gdzie ja takie dobra znajdę w cenie między 0.50 a 1.50 funta? 


Zarówno ‘Anansi Boys’ Neila Gaimana, ‘Rivers of London’ Bena Aaronovitcha i ‘On Writing’ Stephena Kinga już czytałam, ale są to jedni z moich najulubieńszych autorów, więc bardzo chciałam mieć te książki u mnie jak tylko zobaczyłam je na półkach w charity shopach.

‘Solar’ Iana McEwana i ‘The Right Attitude to Rain’ Alexandra McCall Smitha to kolejne pozycje do mojej całkiem już sporej kolekcji książek tych właśnie pisarzy. 

Gillian Flynn ‘Gone Girl’, czyli wielki hałas na blogach, a ja dalej nie znam. No cóż, mam zamiar nie dość, że przeczytać to jeszcze obejrzeć ekranizację i też o niej napisać. Tak też zamierzam zrobić z ‘No Country For Old Men’ Cormaca McCarthy’ego.  Ale kiedy…

Dwa klasyki, które mam na liście TBR, czyli ‘Pook of Pook’s Hill’ Kiplinga (do którego mam jakieś dziwne ciągoty po przeczytaniu ‘Kim’) oraz ‘Franny and Zooney’ J. D. Salingera, którego znam tylko z „Buszującego w zbożu”.

‘The Watcher in the Shadows’ Carlosa Ruiza Zafona da mi, mam nadzieję, wiele przyjemności po dłuuuugim okresie nie czytania żadnych książek tego, kiedyś pożeranego przeze mnie namiętnie, autora.

Last but not least, ‘The Adventure of Robin Hood’ Rogera Lancelyna Greena z przecudownej serii Puffin Classics z materiałową, wytłaczaną okładką i ilustracjami, która zakupiona została na Amazonie za tak śmieszne pieniądze, że do teraz nie mogę w to uwierzyć. Kupiłam tez sobie książkę z serii Chalk Puffin, czy jakoś tak, ale ciągle na nią czekam. Czyli kolejne dwie serie do zbierania. Pffff.

Tak, więc tego… no… jest szał. Ja wiem, że to moje narzekanie na kupowanie jest bez sensu, bo na pewno nie zrezygnuję z tego dreszczyku niepewności, kiedy wchodzę do charity shopu i kieruję się w stronę półek z książkami nie wiedząc czy znajdę tam jakieś wspaniałości czy jedynie kolejnego Greja…

Pozdrawiam,
Kura Mania.                                                                                                                                        

piątek, 26 czerwca 2015

Kurczę czytane: ‘Peepo!’ Janet & Allan Ahlberg




Dzień z życia małego dziecka. Co widzi, kiedy rano staje w swoim łóżeczku? Tatę śpiącego w łóżku, a obok niego mamę w czepku na włosach. Ale też i cienie, które zmieniają się w czasie, kiedy słońce wstaje i wędruje po niebie.
A co widzi, kiedy siedzi w krzesełku i je. Mamę nalewającą owsiankę i tatę w drzwiach niosącego wiadro węgla. Jego siostry skaczą na skakance na podwórku, a babcia wiesza pranie.
Potem towarzyszymy dziecku a to w parku na trawce, a to w domu u siostry na kolanach, a to biorącemu kąpiel w wanience. 

Prosta wyliczanka umieszczona pyta nas co widzi dziecko. Następnie zaglądamy przez wycięte w kartce kółko, które uchyla nam rąbka tajemnicy odnośnie tego co może ono widzieć. Po przełożeniu strony ukazuje nam się w pełni widok, który wcześniej jedynie „podglądaliśmy” przez dziurę. 

Jest to opowieść pełna humoru, ale i taka, do której dziecko może się odnieść. Co prawda, fakt, że została umieszczona w czasach wojennych, że niektóre rzeczy wydaja się zupełnie egzotyczne (jak np. ojciec  wchodzący do domu z wiadrem węgla, a mama śpiąca w siatce chroniącej włosy). 

Jej mocną stroną jest tekst, ładnie zrymowany i opisujący sąsiadującą ilustrację. Oczywiście, sam fakt, że można podejrzeć co tam się wyprawia przez dziurę w stronie to szał. Najlepsze jest to, że Mimi na początku wcale nie zauważyła, że jest tam dziura tak zafascynowana była ilustracjami.

A doprawdy jest co oglądać!
Zaczynamy od sypialni rodziców, które dzielą ze swoją najmłodszą latoroślą. Wszędzie się walają zabawki, szafa niedomknięta, buty porozrzucane. No skąd ja to znam? (No dobra, u nas może jednak jest trochę większy porządek).  Kuchnia wygląda nie lepiej. Na stole rozgardiasz po śniadaniu, zabawki znów porozrzucane, ale rodzice wyglądają na zadowolonych. Kiedy dziecię spędza czas w wózku na świeżym powietrzu (a wózek prawdziwie przestarzały jest, ew. modny vintage) najbardziej rzucił mi się w oczy fakt, że mama myje okna stojąc na krześle w obcasach! Normalnie, seksi mama jak nic. Widzimy również, że wychodek jest na zewnątrz.  Rzeczą, której może dziecko nie zrozumieć jest fakt grzania piżamki na drzwiach od pieca. No muszę się spytać rodziców czy jak mieliśmy taki piec w kuchni to czy ogrzewali mi piżamkę czy nie?


Ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne. Rodzina bardzo zajęta, zapracowana, ale szczęśliwa. Wielopokoleniowa, spędza czas razem. Starsze dzieci się bawią, babcia pomaga. Wszędzie radosny chaos i rozgardiasz. 

Ilustracje przy takiej mnogości detali mogłyby sprawiać chaotyczne wrażenie, ale w tym przypadku wszystko jakoś harmonijnie się układa. Mimi uwielbia wyszukiwać jakieś szczególiki ważne dla niej (typu misiu panda, więc spędziłyśmy długie minuty nad każdym obrazkiem. No i kiedy już zauważyła te otwory w kartkach to szał na całego i „akuku!” ciagłe. 

Pierwsze wydanie książki zostało opublikowane w 1981 roku.  Szumnie brzmiący napis, ze jest to najlepsza książka dla małych dzieci kiedykolwiek opublikowana jest raczej na wyrost. Oczywiście, fakt, że ma ona kolejną edycje 30 lat po dacie pierwszej publikacji może oznaczać, że cieszy się sporą popularnością. 

Akcja historii ma miejsce w latach 40. Widać to po wspomnianych przeze mnie szczegółach typu wiadro z węglem, ale również w miarę jak rozwija się opowieść i towarzyszymy rodzinie w codziennych czynności widzimy jak ojciec ubiera się w mundur. Mimo, że jak wspomniałam książeczka jest skierowana do młodszych dzieci to odnajdywanie i wyjaśnienie szczegółów dotyczących życia w tamtym okresie będzie interesujące również dla nieco starszych dzieci. 

‘Peepo!’ dostarczyła Mimi sporo rozrywki i radości. Mnie urzekła swoim klimatem i oryginalnością jeśli chodzi o czasy, w których osadzona jest akcja. Bardzo sympatyczna pozycja.

Pozdrawiamy,
Mała Mimi i kura Mania.



‘A Slight Trick of the Mind’ Mitch Cullin ("Pan Holmes")






It was a slight trick of the mind, a game of sorts,
 though often beneficial:
Within the rocks’ domain, he could meditate,
 thinking warmly of those who were gone – and later, when stepping beyond the patch,
whatever grief he’d brought into the space was kept there,
if only for a short time.

III
Pięćdziesięciokilkuletni Japończyk wyjeżdża do Londynu na początku XX wieku. W roku 1903 wysyła do rodziny list, w którym pisze, że zostaje w angielskiej stolicy i, że nie będzie się już z pozostałymi w Japonii synem i żoną kontaktował już więcej. Do listu załącza tomik przygód Sherlocka Holmesa ‘A Study in Scarlet’. Pisze, że miał przyjemność  poznać sławnego detektywa, który to pomógł mu w podjęciu decyzji o rozłące z rodziną. O jej słuszności miała świadczyć błyskotliwość umysłu Holmesa opisana w opowiadaniu.

I

W latach 40. XX wieku pan Thomas Keller zwraca się do Sherlocka Holmesa o pomoc w wyjaśnieniu tajemniczych zniknięć swojej żony, Anne Keller, które powtarzały się regularnie we wtorki i czwartki. Zniknięcia wydają się łączyć z pobieranymi wcześniej lekcjami gry na harmonice szklanej, który to instrument miał złą sławę mając wywoływać dziwne stany umysłu i choroby u grającego.

II

W wieku 94 lat Sherlock Holmes wyjeżdża na zaproszenie swojego korespondencyjnego przyjaciela, pana Umezaki, do Japonii, która nosi tragiczne ślady po II wojnie światowej. Odwiedza Hiroshimę, wybrzeże na którym szukał specyficznej rośliny zwanej prickly ash (jest to chyba roślina, która rodzi pieprz syczuański, ale nie jestem pewna), która ma wpływać na długość życia człowieka oraz nieoczekiwanie odkrywa pasiekę w centrum Kobe, miasta do którego go zaproszono.

IV

W swojej posiadłości położonej na walijskim wybrzeżu Sherlock Holmes spędza emeryturę. Domem zajmuje się pani  Munro, która mieszka w położnym nieopodal domku razem ze swoim nastoletnim synem Robertem. Chłopak zapatrzony w pracodawcę matki zaczyna interesować się pszczołami, do których z czasem rodzi się w nim prawdziwa miłość. Znajduje  w tym zajęciu spokój ducha i przyjemność, która trochę łagodzi traumę po utracie na wojnie ojca.

.

Sherlock Holmes, w wieku lat 93,ma problemy z pamięcią. Czasem w panice nie poznaje otoczenia, w którym spędza swoją emeryturę. Czasem nie wie dlaczego przeszedł do drugiego pokoju lub nie rozumie zdań, które przed chwila napisał. Za to z niezwykłą klarownością wracają do niego wspomnienia sprzed kilkudziesięciu lat. Ma swoje starcze przyzwyczajenia dotyczące jedzenia, niezmienialne nawyki, często się powtarza, jest uparty i schorowany. Odkąd przeszedł na emeryturę zajmuje się pszczelarstwem, w którym odnajduje pewne zespolenie z drugą istotą, równowagę ducha i spokój.

Niespotykana to jest książka. Jeśli podejdziemy do niej z nastawieniem, że jest to kolejna opowieść o przygodach niezrównanego Sherlocka Holmesa, srogo się zawiedziemy. Jest to bowiem melancholijna opowieść o starszym człowieku z chorobami i przyzwyczajeniami typowymi dla późnego wieku. Jest to opowieść szkatułkowa zawierająca w sobie kilka innych opowieści. Porwana narracja, przenosi nas z miejsca na miejsce czasem po kilka razy w jednym zdaniu. Oddaje ona fragmentaryczność myśli Holmesa, które stają się coraz bardziej przypadkowe czy abstrakcyjne w miarę coraz słabszego funkcjonowania pamięci.

Nietypowa atmosfera powieści przypomina mglisty dzień, w którym świeci słońce. Nie wiem czy kiedykolwiek tego doświadczyłeś – spaceru w dzień, kiedy wszystko otula nieco żółtawa mgła, widoczność ograniczona jest do kilku, kilkunastu metrów, a jednocześnie przez tę watę przebijają się promienie słońca zmienione dziwnie, jakby rozproszone i nierealne. Taka właśnie jest atmosfera tej książki spowodowana stanem umysłu Sherlocka. Umysłu, który nie pracuje już jak dawniej, sam siebie zaczyna oszukiwać, myli się, a wspomnienia przychodzą same, zupełnie przemieszane, czasem się powtarzają, a czasem pojawiają się w nich nowe elementy. Nie wiadomo już do końca co jest prawdą, a co wymysłem, co wydarzyło się naprawdę, a co mogło się wydarzyć. Szczegóły zapadające głęboko w umysł, których kontekstu już nie się nie pamięta i epifanie o istotnym wpływie na życie.  Jednocześnie Holmes nie jest żadnym dam zgrzybiałym dziadygą, o nie! Potrafi się porządnie napić, spacerować pomimo wspomagania się dwiema kulami wąską ścieżką niejako przyklejoną do kredowego klifu, zajmuje się swoimi pszczołami, prowadzi korespondencję, no i wybrał się w podróż do dalekiej Japonii.

Jest to opowieść o tajemnicach, których rozwiązanie nie musi być prawdziwe, byleby było i byleby dało szukany od dawna spokój ducha. Jest to historia o tym, że na niektóre pytania nie ma odpowiedzi lub są, ale tak brutalne i szczere, że nie wcale pomagają. O tragediach, które pomimo swojej liczby, nie tracą swojej ostrości. O starości, na którą nie ma leku. O samotności, która polega na niemożności zbliżenia się do drugiego człowieka, jak i o tym szczególnym jej rodzaju, który pojawia się, kiedy wszyscy ludzie, których znałeś w młodości, które łączyły cię z Twoim poprzednim życiem, nie żyją. Nie ma już nikogo z kim łączą Cię podobne wspomnienia, wszyscy są młodsi od Ciebie, sprawniejsi i zdrowsi. Nie jest to jednak historia o zazdrości czy wypełniona goryczą. To łagodne pogodzenie się z życiem i ze swoimi słabościami, z którymi nie ma ani siły ani czasu walczyć.

Wspaniała historia po którą bym nie sięgnęła, gdyby nie tekst tommyknockera, który znajduje się tu – klik (dziękuję!). Nie miałam ochoty na przygodówkę ze starym Holmesem, która będzie jak kolejny terminator ze staruszkiem Schwarzenegerem, zawsze dzielnym, niezmiennym i na przekór czasowi. Za to taka historia o przemijaniu, przypominająca mi trochę ostatni kryminał z Wallanderem, świetnie trafiła w mój gust.

Polecam nie tylko wszystkim miłośnikom pszczelarstwa, tym, którzy chcą się dowiedzieć jakie zalety ma mleczko pszczele (którego angielska nazwa royal jelly o wiele bardziej mi się podoba niż polska), ale i wszystkim miłośnikom powieści o ludzkiej naturze.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania KLUCZNIK 2015 i GRA W KOLORY