czwartek, 5 maja 2016

MARVEL: ‘Captain America: Civil War’ reż. Joe & Anthony Russo (Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów)




UWAGA TEKST NASZPIKOWANY SPOJLERAMI JAK TRAILERY MCU CZYTANY NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ JEŚLI MASZ ZAMIAR OGLĄDNĄĆ FILM W NAJBLIŻSZYM CZASIE TO NIE CZYTAJ ALE KURA MUSIAŁA ALE TO MUSIAŁA WYRZUCIĆ Z SIEBIE TE PRZEMYŚLENIA BO NIKT W OTOCZENIU KURY TAKICH FILMÓW NIE OGLĄDA I NIKT SIĘ NAWET NIE ZAINTERESOWAŁ CZY FILM MI SIĘ PODOBAŁ CO UWAŻAM ZA OGÓLNĄ ZNIECZULICĘ I CHAMSTWO ORAZ DROBNOMIESZCZAŃSTWO

Kiedy Ziemi zagraża kosmiczna inwazja tudzież zagłada z ręki superinteligencji grupa superbohaterów z nadludzkimi zdolnościami przydaje się. Ratują oni ludzkość przed ogólną apokalipsą, a w dodatku większość ich akcji na wielką salę jest transmitowana na żywo w TV. I tak jak z newsami w telewizji są one do pewnego stopnia… nierealne. No bo oglądając śmierć ludzi w toczonych wojnach, atakach terrorystycznych, wypadkach nawet tych, które wydarzyły się niedaleko widza oglądana na szklanym ekranie jest troszkę nieprawdziwa, troszkę udawana, troszkę jak z filmu. 

prędzej helikopter się rozpęknie niż żółta, amerykańska rurka
Prawdziwego dramatu doświadczamy, kiedy dotyka on nas bezpośrednio. Kiedy pomimo akcji wojskowej zakończonej tzw. sukcesem giną Twoi najbliżsi. I co z tego, że ten super zbir nie żyje jak jest też wiele przypadkowych ofiar. Taka jest cena zwycięstwa, mówią. To nie zmieni faktu, że Twój przyjaciel umiera właśnie w szpitalu, że straciłaś syna podczas strzelaniny policji, że przez kilka dni na w pół przytomny próbowałeś wśród gruzów czegoś co kiedyś było Twoim domem znaleźć żonę, ojca, dzieci.

Pierwszy raz Avengersi zjednoczyli się podczas ataku na Nowy Jork przez kosmicznych najeźdźców. I pomimo sukcesu, miasto i jego mieszkańcy poniosły ogromne straty. Potem była superistota stworzona z pychy Starka i demolka w Sokovii. ‘Civil War’ zaczyna się akcją w Lagos, gdzie Scarlet Witch (Elizabeth Olsen) przypadkowo niszczy wieżowiec, pod którego gruzami giną niewinni ludzie. Tak, Avengersi ratują świat, ale jakim kosztem? 

To pytanie zadają sobie nie tylko sami Avengersi powodowani wyrzutami sumienia tak jak wspomniana Wanda Maximoff czy Tony Stark (Robert Downey Jr.), ale i politycy oraz przywódcy państw. Zostaje stworzony dokument, the Sokovia Accords, który nakłada na Avengersów kontrolę, sprawowaną przez ONZ.  I to właśnie ONZ ma decydować, kiedy i gdzie mają superbohaterowie interweniować, bo nie istnieje już przecież Tarcza. Zresztą czy coś na kształt nowej Tarczy miałoby sens, kiedy była ona przez lata infiltrowana przez Hydrę?

Z ideą zawartą w dokumencie nie zgadza się Steve Rogers (Chris Evans), czyli Kapitan Ameryka, który uważa, że Avengersi nie mogą czekać na decyzje podejmowane przez przywódców politycznych, którzy mogą mieć rozbieżne z ogólnym dobrem interesy. Dla niego jedynym wyznacznikiem działań ma być wewnętrzne przekonanie o słuszność swych działań (co jest po prostu słodkie, bo Rogers myśląc tak zakłada, że każdy z Avengersów  jest do cna prawy, dobry i szlachetny). 

W tym momencie, Cap wydawał mi się po prostu uparty, bo idea kontroli Avengersów ma sporo sensu. Jak można pozwolić ludziom (i nie tylko) z takimi zdolnościami posiadać aż tak, niczym nie skrepowaną, wolność? Z drugiej jednak strony, czy podpisanie tego traktatu nie zrobi z superbohaterów jedynie narzędzia w ręku możnych tego świata? 

Następuje więc rozłam w grupie mającej być opoką globalnego pokoju. Rozłam spotęgowany atakiem terrorystycznym, który miał miejsce podczas podpisywania traktatu w wyniku, którego ginie prezydent fikcyjnego afrykańskiego państwa Wakandy, a który miał być jedną z akcji przeprowadzonych przez dawnego przyjaciela Rogersa, czyli Bucky’ego Barnesa (Sebastian Stan). Tak, tak, właśnie jego. 

Oczywiście, Rogers nie wierzy, że to właśnie Bucky mógłby zrobić coś tak potwornego (bo przecież gdzieś pod tą mielonką, którą z mózgu zrobiła Barnesowi Hydra jest jego dawny prawy przyjaciel) i postanawia na własną rękę go odnalezień i… bo ja wiem, przemówić mu do rozumu? Co w ogóle jest straszliwie skomplikowane, bo przecież Bucky jest uznany za terrorystę i powinno się go osądzić zgodnie z prawem, a nie ratować w prywatnej misji.  No, ale my już wiemy, że Cap nie lubi iść na kompromisy, kiedy to nie zgadza się z jego wewnętrznym moralnym kompasem,  a bycie ściganym to ma opanowane w małym paluszku.

W każdym bądź razie, wychodzi na to, że to właśnie Kapitan Ameryka staje po niewłaściwej stronie prawa ratując Bucky’ego i uciekając z nim oraz z Samem Wilsonem, czyli Falconem (Anthony Mackie). A po drodze zgarniając jeszcze kilka osób. I tu właśnie widać jak bardzo spojlerujące są trailery.
W ogóle, to bardzo, bardzo, bardzo źle się stało, że tyle tych trailerów zostało powypuszczanych. O wiele lepiej bym się bawiła na filmie, gdybym nie wiedziała kto opowie się po stronie Iron Mana, a kto po stronie Kapitana. A pojawienie się dwóch nowych postaci (no dobra, jednej nowej, drugiej starej-nowej) to już w ogóle pobite gary. Dlatego koniec z trailerami – te do nowych X-menów oglądnę sobie już po filmie, a co, mnie nikt do oglądania filmów z MCU nikt zachęcać nie musi.

A to Crossbones, o którym nie ma ani słowa w tym tekście, ale ma super stylówę
‘Captain America: Civil War’ to film w bardziej mrocznym tonie niż bardzo zabawowi pierwsi Avengersi (który to film rządzi jeśli chodzi o kino rozrywkowe superbohaterskie). No, ale generalnie filmy o Kapitanie jakieś takie poważne są (w końcu Cap to nie Iron Man). Decyzje, które podejmują główni bohaterowie są ciężkie i trudne, a co więcej niejednoznaczne. Jeden kieruje się niezachwianą wiarą we własny, słuszny osąd, a drugi zasłaniając się dobrem publicznym próbuje zapunktować. Cała reszta jest trochę dokooptowana bez sensu. Jak w wybieraniu drużyn w dwa ognie: ja biorę ciebie, ty bierzesz jego, ten to mój kolega, a  tego to nikt nie chce to go weźmiesz. Oprócz Black Panther (Chadwick Boseman), który chce pomścić ojca, nikt nie ma osobistych uprzedzeń do drugiej strony, a mordobicie jest w imieniu prawa, bo Kapitan został kryminalistą pomagając Bucky’emu.

Sceny walk są zrealizowanie z mniejszym rozmachem niż we wcześniejszych filmach, a główna walka między dwiema stronami na lotnisku jest trochę przyciężkawa i rozciągnięta. Ma to jednak jakiś sens, bo tak naprawdę to nikt tam nie chce dawać koledze po mordzie (na co świetnym przykładem jest wymiana zdań między Hawkeye, czyli Clintem Bartonem [Jeremy Renner] a Black Widow podczas walki o zostaniu przyjaciółmi jak już się ona skończy). Tak więc nie ma szalonego skakania jak sarenka po samolotach w wykonaniu Kapitana czy niszczenia połowy stanu, a sceny walk często rozgrywają się na bardzo ograniczonych przestrzeniach. Już na samym początku bardzo dobrze to widać, bo walka w Lagos prowadzona jest między ciasnymi przejściami ulicznych straganów (u mnie w mieście takie budy nazwane były szumnie Manhattanem).

A właśnie, nowi/starzy bohaterowie. Black Panther, czyli nowy władca Wakandy, chce pomścić śmierć ojca wymierzając sprawiedliwość na Barnesie, dlatego dołącza do drużyny Iron Mana. Działa jednak na własną rękę, jeśli tylko doprowadzi go to do ujęcia Bucky’ego. Zagrany jest przefantastycznie – pełen dumy, lekko sztywnawy i taki inny od bardzo amerykańskich postaci reszty superbohaterów pokazuje całym sobą, że nie tylko pochodzi z innego kulturowo kontynentu, ale i jest z rodziny królewskiej. Fantastyczna rola, którą potwierdza, że jego solowy film będzie czymś na co warto pójść do kina (ja czekam niecierpliwie).

Nową-starą postacią jest słitaśny Spiderman (Tom Holland). Pokazuje, że filmy o człowieku pająku mają jeszcze szansę. Taki reboot to jest to! Peter Parker nie dość, że zachowuje się wreszcie jak typowy nastolatek to jeszcze gada jak najęty co chwila zachwycając się tym, że poznaje kolejnych bohaterów (nawet jeśli w tym samym czasie ich leje). Powiew świeżości!

Powiewem świeżości jest też postać złola. Nie jest to już kosmiczna groza czy beznadziejnie zbudowany jako charakter supeirnteligentna postać.  Helmut Zemo (Daniel Bruhl)  to człowiek jak każdy inny, jak ja i Ty. Stracił on rodzinę w wyniku działań Avengersów i ma zamiar ich zniszczyć. Nie chce jednak zbudować superbroni (a jak się okazuje, zamierza nawet ją zniszczyć) i nie odziewa się w naszpikowany bronią kostium. Dzięki ujawnionym przez Nataszę Romanoff danym Hydry i własnemu umysłowi opracowuje plan, który ma na celu skłócenie Avengersów, bo to w ich wzajemnej lojalności leży ich siła. I, biorąc pod uwagę, to co go dotknęło, ciężko mu się dziwić.

zemsta, zemsta, zemsta


 Najlepsza scena walki w całym filmie (oprócz wszystkich z Black Panther, bo uwielbiam tak bardzo) to ta już na samym końcu, kiedy Cap i Iron Man dają sobie po mordach bez fajerwerków, za to z nienawiścią wyzierającą im z oczu. Bo tak jak na początku sprawa podziału to była kwestia podpisania dokumentu to przerodziło się to w osobistą wendettę, gdzie po jednej stronie leży lojalność do starego przyjaciela i chęć niesienia mu pomocy,  a po drugiej chęć pomszczenia rodziców i kalectwa przyjaciela.

Nagle superbohaterowie zostają ściągnięci z piedestału i okazują się zwykłymi ludźmi, którzy dają się ponieść emocjom. Nagle Rogers przestaje być krystalicznie czysty i okazuje się, że ukrywa pewne rzeczy przed Starkiem. A Stark, no cóż, to Stark, w jego szlachetne zapędy ciężko mi uwierzyć.

I tak jak zawsze byłam #teamironman, a potem sama nie wiem jakim cudem zrobiłam się raczej #teamcap to teraz jestem totalnie #teambucky.

No bo jak go nie kochać? Barnes - porządny żołnierz, dobry przyjaciel, któremu wyprano mózg i zrobiono z niego broń masowej zagłady. Jednak to co rozdarło moje serce to coś z czego niby zdawałam sobie sprawę, ale tak raczej podświadomie, bo nigdy nie była to postać, której poświęcałam zbyt wiele uwagi.  Bucky po wyrwaniu się spod wpływu Hydry żyje sobie spokojnie kupując śliwki w jednej z europejskich stolic (wydaje mi się, że w Bukareszcie, ale przez te śliwki ciągle zdaje mi się, że jednak to Budapeszt był) i stara się nie wychylać. Nikt mu mózgu nie pierze, nikt go do lodówki nie wsadza, więc wspomnienia wracają. Pamięta zbrodnie, których się dopuścił. Zdaje sobie sprawę, że w tym czasie był jedynie bezwolnym narzędziem w rękach zbrodniczej organizacji, ale od ciężaru przewinień nie jest tak łatwo się uwolnić. A ma co ciążyć na jego sumieniu o czym dowiedzieliśmy się w „Kapitanie Ameryka: Zimowym Żołnierzu”.  Co więcej, Bucky jest taką cichą postacią. Wiadomo, że musi się ukrywać, ale on tak wszystko chowa w sobie, zmrożony taki i tak jakoś, bo ja wiem, wzbudza uczucia. A przynajmniej we mnie. Tak więc u mnie zaczęła się kolejna faza na postać z MCU, która pewnie zaowocuje kolejnymi Funko, plakatami i innymi gadżetami plus toną komiksów jak naciułam hajsu.

Wydaje się, że w ‘Civil War’ jest sporo wątków, ale wszystko wychodzi bardzo sprawnie, bez zbędnego przekombinowania, bo przecież chodzi o lojalność, kompromis i wzięcie obowiązku zarówno za ludzkość, jak i za pojedyncze jednostki. Co więcej, zarysowuje się problem przekładania prywatnych spraw nad ogólnoświatowymi. Głównym jednak motywem jest zemsta zaczerniająca dusze i umysły bohaterów. No, ale to wszystko sprawia, że jest ciekawie i wielowymiarowo.



Epizod Martina Freemana jako jest tak cudowny, że banan z buzi nie schodził długo. Jak to jest, że oglądając Freemana na ekranie nigdy nie widzę aktora, ale postać, którą gra?


Filmy MCU oprócz opowiedzenia historii głównych bohaterów maja tez za zadanie pokazać rozwój tych nieco mniej ważnych i coś tam z tego znajdziemy też w ‘Civil War’. Najlepszym przykładem jest Vision (Paul Bettany), który, suprise suprise, odkrywa swoją coraz bardziej ludzką stronę (co przypomina mi znów scenę gotowania paprykarza, o mater dio, gdzie Elizabeth Olsen ma akcent. Jakiś). No i dobra, muszę wspomnieć o Ant-Manie (Paul Rudd), bo jego postać razem z Spidermanem trochę rozluźniła atmosferę filmu. No i dostał widowiskową scenę walki. ‘Civil War’ popchnęła znacząco historię Avengersów.

Na ‘Civil War’ poszłam tuz po premierze w sobotę. Przed seansem nie nastawiałam się na niesamowite przeżycie. Filmy MCU nauczyły mnie, że mogą być bardzo nierówne. Miałam jedynie nadzieję, że będzie to raczej ‘Winter Soldier’, który bardzo lubię niż ‘Age of Ultron’, o którym wolę nie mówić (choć o filmie, o którym naprawdę wolę nie mówić jeśli chodzi o Marvel to ‘Daredevil’ z Benem Affleckiem, a ‘Age of Ultron’ przy tym to arcydzieło). Okazało się, że dostałam kawał dobrego superbohaterskiego kina, w którym superbohaterzy spadają z piedestału, w którym brak niepotrzebnej pompy, za to są prawdziwe emocje. 

ULUBIONA SCENA NR 1: Kiedy to Rogers spotyka się pod wiaduktem z agentką Carter (Emily VanCamp) i się z nią całuje, a Bucky z Falconem siedzą w aucie z miną „dajesz bracie!” 

ULUBIONA SCENA NR 2: Kiedy Black Panther wreszcie dopada osobę, która tak naprawdę stała za śmiercią jego ojca, czyli Zemo i, ani go nie zabija, ani nie pozwala mu popełnić samobójstwa. Dlaczego? Bo widział co chęć zemsty robi z Iron Manem i Kapitanem, a on nie chce by i to uczucie zatruło i jego serce. I tak jak zarówno Rogers jak i Stark są głównymi złymi/dobrymi bohaterami tego filmu, tak nagle okazało się, że to jednak T’Challa jest tym dobrym. Tym, który potrafi unieść się nad własne interesy i odwołać się do szlachetnych idei. Ha! 

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. A tak w ogóle to jeszcze super były napisy opisujące miejsce akcji plus podłożona do nich muzyka.

M.



Tak sobie pomyślałam, że zacznę pisać o tych moich komiksowych fascynacjach, bo przez ostatni rok oglądnęłam masę filmów o superbohaterach, również tych animowanych, przeczytałam stosy komiksów, nakupiłam trochę gadżetów i w ogóle strasznie się nakręciłam na te rzeczy. Nie ma to praktycznie żadnego odbicia na blogu, a bywają takie miesiące, w których przeczytałam kilkadziesiąt komiksów, a książek jedynie kilka. Będzie MARVEL, będzie DC, ale też i inne ciekawe rzeczy, bo trochę się tego nazbierało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!