sobota, 26 marca 2016

2016: Wielkanoc




Życzę Ci wszystkiego dobrego, 
wielu ciepłych chwil w rodzinnym gronie, 
pięknej pogody do spacerów 
i chwil/godzin/dni spokoju do przeczytania tych wszystkich książek, 
które czekają w kolejce (mission impossible).

Lubisz Wielkanoc? Ja nigdy nie lubiłam. Nie miała dla mnie magii Świąt Bożego Narodzenia, a kojarzyła się jedynie z napychaniem się od rana u babci. 

W tym roku jednak ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że bardzo lubię Wielkanoc. Nie wywołuje u mnie ona takiej presji perfekcjonizmu jak w przypadku Gwiazdki, nie wymaga długich przygotowań i nie jest aż tak stereotypowo rodzinna jak Boże Narodzenie, więc nie wpadam w czarną rozpacz, że znów nie spędzam Świąt  w Polsce. Tak, całkiem fajna ta Wielkanoc. 

Co prawda, ciężej mi wytłumaczyć sens tych Świąt małej Mimi, która po wspólnym przeczytaniu książki Pieńkowskiego o Wielkanocy powiedziała, że trzeba tę książkę schować, bo jest straszna. Tak więc w tym roku omijamy Jezusa skupiając się na nadziei, którą niesie wiosna i na ponownym odrodzeniu się przyrody.

Miałam nadzieję, że pogoda zbytnio się nie popsuje, że będziemy mogli pójść na spacer, że pooglądamy wspólnie filmy, poczytamy książki i objemy się jajek z rzeżuchą i migdałowego mazurka, ale od środy jestem bardzo chora i jedyne co robię to wypluwam płuca, trzęsę się pod kołdrą i wegetuję. Szkoda mi małej Mimi, ale zrobimy sobie drugą Wielkanoc za tydzień w Polsce (jak wyzdrowieję).

Zdrowych Świąt,
Kura Mania.

czwartek, 24 marca 2016

"Ubik" Philip K. Dick




Joe Chip pracuje dla firmy zajmującej się ochroną firm i osób prywatnych przed wrogą psychoinwigilacją. Zrzesza ona osoby o niezwykłych zdolnościach parapsychologicznych, które jedynie dzięki swoim niecodziennym możliwościom zwalczają niechciany wpływ psychiczny taki jak m.in. czytanie w myślach. Sam Joe Chip nie ma takich zdolności, ale jest specem od ich mierzenia. 

Firma ta kierowana przez pana Runcitera dostaje niezwykle intratne zlecenie, które wymaga wyjazdu na Księżyc. Pomijając niezwykle intratną stronę finansową tego kontraktu daje on możliwość na rozbicie wrogiej organizacji, która dokonuje agresywnych inwigilacji i jest największym zagrożeniem dla firmy Runcitera, która walczy z nią już od dłuższego czasu.

Kiedy wybrana przez szefa ekipa wraz z nim samym i Joe Chipem ląduje na bazie na Lunie po chwili dochodzi do wybuchu. Od tego momentu nic nie jest już takie same. Nie wiadomo, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna sen. A właściwie nie sen, ale stan pół-życia, czyli podtrzymywanie zmarłych w stanie, który pozwala na kontaktowanie się z nimi od czasu do czasu. 

Kto przeżył wybuch? Co oznaczają kolejne dziwaczne śmierci członków załogi? Skąd biorą się wiadomości przesyłane pracownikom przez Runcitera? I czym jest Ubik?

Im dalej w las, tym ciemniej – to mogłoby być motto tej powieści. Kolejne zwroty akcji, kolejne opcje tłumaczące rzeczywistość , którą zastał Joe Chip i reszta, kolejne rzeczywistości sprawiają, że nie mogłam się oderwać od książki. Pomimo pozornego chaosu panującego w książce, który mógłby powodować mętlik w głowie czytelnika, cała fabuła jest poprowadzona bardzo jasno i w zaskakująco prosty sposób. 

Czym jest życie? Lub raczej jak określić czy człowiek żyje czy już umarł? Czy brak fizycznej aktywności jest równy ze śmiercią? Raczej nie, bo jest jeszcze aktywność umysłowa. A jeżeli nie możemy jej sprawdzić, jeżeli została ona nam wyrwana i zagrabiona, pomimo tego, że gdzieś tam jeszcze istniejemy? Ile warte jest życie, które rozgrywa się jedynie na skomplikowanym poziomie umysłowym niedostępnym dla zwykłych śmiertelników?

Oczekując historii z rodzaju science fiction dostałam powieść, która zahacza o bardzo skomplikowane filozoficzne teorie. W świecie, gdzie niemożliwe jest rozgraniczenie pomiędzy jawą a snem lub raczej, w którym to jawa jest snem i to niekoniecznie śnionym przez nas trzeba odwołać się do głębszych idei, bardziej uniwersalnych, które pomogą się w nim odnaleźć. Lub nie. 

Warto wspomnieć o postaci Joe Chipa, którego na początku wcale nie polubiłam. Dobrze zarabiający, ale na skraju bankructwa, zaniedbany i w ogóle jakiś taki pfe. W miarę rozwoju akcji, Joe zyskał w moich oczach. Okazało się, że jest nie tylko o wiele bardziej inteligentny niż się to wydawało na pierwszy rzut oka i całkiem zgrabnie łączył ze sobą podrzucane mu wskazówki, ale i odważnie wychodził naprzeciw kolejnym trudnościom.
Fantastyczna opowieść, pełna grozy, ale i takiego zwykłego heroizmu szarego człowieka, który wie co jest słuszne i stara się według tego postępować. Powieść, która prowokuje do pytań i do rozmyślań. Wisienką na torcie jest zupełnie nieoczekiwane zaskoczenie, które pozostawiło mnie w głębokiej, czytelniczej satysfakcji. I to wszystko na jedynie trochę ponad dwustu stronach! To się nazywa kunszt.

Polecam wszystkim, którzy szukają książkowej rozrywki na najwyższym poziomie. I nie zrażać się, że to niby SF! To po prostu kawał świetnej literatury.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Powieść napisana została w latach sześćdziesiątych, a rozgrywa się w 1992 roku. No widać było, że optymizm autora był nieco wybujały co do przyszłość. Ale ja nie o tym. Najlepsze są opisy ubrań noszonych w tym futurystycznym roku 1992 – coś jak pomieszanie psychodeli stylu hippi z ubraniami amerykańskich traperów, wieśniaków z dawnych czasów i każdej kultury o której tylko autor sobie pomyślał. Szał ciał. Aż szkoda, że tak się ludzie nie ubierają, no naprawdę. Świat byłby o wiele… ciekawszy.

M.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY II.

wtorek, 22 marca 2016

‘Cold Comfort Farm’ Stella Gibbons




Flora Poste to bardzo energiczna dwudziestolatka, niedawno osierocona, która z racji miernego rocznego dochodu nie może sama się utrzymać. Uznaje, że ponieważ nie została stworzona do pracy, powinna zamieszkać z krewnymi. Wybór okazuje się być w miarę prosty i Flora jedzie do Sussex na farmę Starkadderów. 

Starkadderowie zaś są bardzo specyficzną rodziną. Pomijając ich imiona, które przypominają skrzyżowanie biblijnych nazw z językiem orków każdy z nich ma jakieś … em… odchylenie.

Jest więc tajemnicza ciotka Ada, która spędza całe dnie w swoim pokoju i stamtąd trzyma całą rodzinę w żelaznym uścisku. Starsza pani będąc dzieckiem zobaczyła coś paskudnego w szopie i to już na zawsze na nią wpłynęło. Potem jest melancholijna Judith spędzająca całe dnie w głębokiej depresji, której  jedynym sensem życia jest syn Seth. Seth zaś zajmuje się każdą dziewczyną w okolicy, która, że tak powiem, poczuje zew natury, a tak naprawdę interesują go tylko filmy. Jest i starszy Amos, który zarządca farmą, ale jest przede wszystkim religijnym fanatykiem i kaznodzieją. Tak naprawdę najlepszym zarządcą dla farmy byłby Reuben, który jednak nie ma na to większej szansy, za to zbiera piórka pogubione przez kurczaki. Jest jeszcze Urk, który ma swoją obsesję dotyczącą szczurów wodnych i Elfine, która spędza całe dnie chodząc po polach i pisząc wiersze. A i jest jeszcze Adam, który zajmuje się krowami, lub raczej powinien się nimi zajmować, a tak naprawdę to żyje życiem na pół realnym wypełnionym rozmyśleniami i dawnymi wspomnieniami. 

Kiedy Flora poznaje powoli ten dziwny świat postanawia doprowadzić do ładu i porządku nie tylko zapuszczoną farmę, ale i Starkadderów. Co więcej, wie ona od kuzynki Judith, że ojcu dziewczyny została wyrządzona jakaś krzywda przez tę rodzinę, ale sama Judith nie chce nic na ten temat powiedzieć. Flora jest jednak dziewczyną nowoczesną i miejską i nie zamierza zawracać sobie głowy jakimiś bzdurami i rzuca się w wir pracy kierując się rozsądkiem, który ma zbawienny wpływ na wszelkie humory, popędy i gwałtowne uczucia Starkadderów. 

Z założenia ma być to opowieść humorystyczna, wypełniona dowcipem i mająca na celu rozśmieszyć czytelnika. Sama autorka zaznacza to we wstępie. Co więcej, zaznacza ona gwiazdkami te ustępy, które według niej są najlepiej napisane. Szkoda, że te wyszczególnione przez Gibbons jako najlepsze zupełnie nie przystają swoją pompatycznością do reszty książki.

Natykałam się na ten tytuł na wielu listach najlepszych książek, ale… O matko, bardzo irytowała mnie główna bohaterka, a fabuła wydawała mi się kompletnie niewiarygodna. No bo proszę Cię, ale skąd takie nagromadzenie oryginałów w jednej rodzinie? A sama Flora, taka rozkapryszona i jakaś taka trochę zepsuta tym swoim wszechstronnym wykształceniem. I wątek romansowy głównej bohaterki kompletnie nieprzekonywujący wyskakujący znienacka pod koniec książki.

Nie jest to jednak zła powieść. Kiedy już przyzwyczaiłam się do niej i dotarło do mnie, że została ona napisania jedynie ku ubawieniu czytelników jako lekka parodia romansu i powieści o wiejskim życiu to była przyjemną lekturą. Co chwilę autorka mruga okiem do czytelnika wspominając przeróżne lektury i ich autorów (np. Jane Austen czy siostry Bronte) oraz idee związane z seksualnością, dobrym zachowaniem, filozofią czy psychoanalizą pokazując je w krzywym zwierciadle. No i ten dziwaczny dialekt, którym posługują się Starkadderowie! Z ulgą przeczytałam, że nie tylko ja mam problemy ze zrozumieniem go, ale i główna bohaterka nie do końca wie o co chodzi swoim rozmówcom (co prowadziło do komicznych sytuacji). Bardzo mi się podobała ciotka Ada z tym swoim powtarzaniem, że zobaczyła coś paskudnego w szopie wtedy, kiedy najbardziej jej to pasowało.

Jest to na pewno ciekawa lektura i może być, że kiedy do niej kiedyś wrócę bardziej będzie mi się podobała.  Już trochę zyskała w moich oczach, a minął niecały tydzień od jej skończenia. Teraz pomimo wszystkich walorów, które w niej widzę, nie mogę się do niej całkowicie przekonać. Warto jednak przeczytać ją, aby wyrobić sobie na jej temat zdanie, bo obiektywnie oceniam ja wysoko. To prostu to nie moja cup of tea.

Acha, pomimo tego, że książka wydana była w latach trzydziestych dwudziestego wieku to jej akcja rozgrywa się w bliskiej przyszłości, w której na przykład są wideofony (takie sofciarskie elementy sf).

Polecam wszystkim, którzy mają swoje podejrzenia co do imienia Seth, tym, którzy chcą się dowiedzieć jakie lektury są najlepsze przy jedzeniu jabłka oraz tym, którzy myślą, że to ich rodziny są pokręcone.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Mój egzemplarz powieści pochodzi z 1936 roku. Mam sporo książek o wiele starszych i w lepszym stanie, ale Pingwiny były drukowane na tanim papierze po to właśnie, żeby ich cena była dostępna dla wszystkich. Niestety, po 80 latach od jej wydania strony kruszą się w przy przekładaniu, więc nie wiem czy powieść przeżyje kolejne czytanie. Ale i tak kocham te stare wydania Penguina. Mam ich cały stosik w stanie totalne rozpadu i kiedyś wymyślę jak je posklejać. 

M.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY II.

sobota, 19 marca 2016

Kurczę Czytane: „Zebra” Ifi Ude





W stadninie na Mazurach z siwej klaczy i karego ogiera rodzi się źrebię… w paski. Dzięki afrykańskim korzeniom na świecie pojawia się mała zebra. Kiedy zaczyna chodzić do końskiej szkoły jej odmienny wygląd nie przysparza jej przyjaciół. Są konie różnej maści, czasem nawet w łaty czy kropki, ale nie w paski! 

Wrogość reszty źrebiąt nie trwa jednak wiecznie. Kiedy uciekają one przed wizytą dentystki w szkole wbiegają na ruchliwą ulicę. Zgadnijcie kto wtedy ich ratuje? Tak, zebra właśnie. Potem okazuje się, że wygląd nie ma znaczenia i nawet źrebię w paski może być dobrym przyjacielem.

Moje oczekiwania względem tej książeczki były bardzo wysokie. Naczytałam się pozytywnych opinii, a kiedy wreszcie już przeczytałyśmy ją same trochę się rozczarowałam.

Na pewno autorce przyświecały szlachetne motywy przy tworzeniu tej opowieści. Wplatając część swojej tożsamości nadała historii szczyptę zarówno egzotyki, jak i zwróciła uwagę na nietolerancję i niesprawiedliwe traktowanie ludzi o innym kolorze skóry. Pewnie autorka wie o czym mówi, bo sama urodziła się w Nigerii z matki Polki. Ogromnie podobała mi się opowieść taty-ogiera o pochodzeniu zebr i jego piękne słowa o tym, że świat nie jest czarno-biały.

Nie podoba mi się jednak sama idea uciekania przed wizytą dentysty. Dużo pracy włożyłam w przyzwyczajanie małej Mimi do dentysty i nie uważam, że pozytywnym jest czytanie o ucieczce przed wizytą u stomatologa. Niepotrzebnie wplecione jest to do fabuły. Kolejną rzeczą jest to porównanie zebry-zwierzęcia do zebry-pasów na ulicy. To dzięki temu mała zebra pomogła innym źrebakom, bo uznała, że samochody zatrzymają się widząc ją tak jak zatrzymują się przed przejściem dla pieszych. To już kompletnie niezrozumiałe było dla małej Mimi, bo tu pasów nie ma na przejściach. Zresztą mi tez się to nie podobało. Wolałabym, żeby zebra uratowała inne koniki dzięki jakiemuś odwołaniu do afrykańskich korzeni. Co prawda, jest to oswajanie egzotyki, ale po co ją oswajać? Lepiej pokazać, że jest równie fajna jak i nasza przaśność ;)

Nie zrobiła na nas ta historia większego wrażenia. Za to ilustracje Nezki Satkov podobały mi się szalenie! Przepiękne „wycinanki” w kilku jedynie kolorach świetnie pasowały i do zebry i do Mazur.
Odłożymy na razie „Zebrę” Ifi Ude na półkę i damy sobie trochę czasu. Może nam się bardziej spodoba w przyszłości. Zresztą, naprawdę, nie jest to zła pozycja, jest interesująca i na pewno warto ją choćby raz przeczytać, aby zachwycić się niektórymi fragmentami. No i jest pięknie wydana.

„Zebra” wchodzi w skład serii ½ + ½ = 0 wydawnictwa Poławiacze Pereł, czyli serii skierowanej dla dzieci i młodzieży, w której autorzy są na w pół Polkami i Polakami i dzielą się swoim wielokulturowym doświadczeniem.

Pozdrawiam,
Mała Mimi i kura Mania.

czwartek, 17 marca 2016

‘Crown of Midnight’ Sarah J. Maas (“Korona w mroku”) - Szklany Tron #2





Pomimo tego, że Celaena Sardothien już uzyskała tytuł Królewskiego Skrytobójcy i cieszy się względną wolnością to nie koniec jej walki. Dziewczyna nie potrafi się zmusić do zabijania wyznaczonych przez króla wrogów królestwa. Jak ktoś kto podobno przeciwstawia się tyranowi może zasługiwać na śmierć? Dlatego Celaena oszukuje nie tylko króla, ale i wszystkich na dworze. Finguje kolejne śmierci ryzykującym tym nie tylko swoje życie, ale i życie swoich najbliższych przyjaciół – księżniczki Nehemii i kapitana Westfalla, których przy najmniejszym błędzie skrytobójczyni król bez mrugnięcia okiem skaże na śmierć.

Oprócz swojej „kariery” dziewczyna ma również inne problemy. W dalszym ciągu w szklanym zamku kryje się coś mrocznego, coś co pochodzi z pradawnych wieków przywołane potężnymi odwiecznymi czarami.  Zadaniem Celaeny jest odkrycie źródła tego zła i zniszczenie go.

Celaena jest rozdarta. Między żądaniami przyjaciół i króla, między  obowiązkiem a własną wolą, a co najgorsze zostaje zmuszona do podjęcia decyzji – o co tak naprawdę warto walczyć? Czy dziewczyna powinna myśleć jedynie o sobie wykonując rozkazy króla mając w perspektywie odzyskanie pełni wolności za kilka lat? Czy jej obowiązkiem jest raczej pomoc  wyzwoleniu Erilei spod rządów króla-tyrana? Czy może zamknąć oczy na nieszczęście prześladowanych przez władcę niewinnych? Okazuje się, że odpowiedź wcale nie jest tak prosta jak mogłaby się wydawać.

W drugiej części Szklanego Tronu Celaena pokazuje trochę więcej mrocznej strony swojej osobowości nie skupiając się aż tak na fatałaszkach i balach, jak to było w części pierwszej. Rozdarta między porywy serca, obowiązek wobec króla, a przyjaźń Celaestia jednak nie staje się tą brawurową, pewną siebie osobą, którą tak długo grała na dworze. Co z tego, że budzi się w niej żądza mordu i ma wreszcie okazje pokazać swoje nabyte długim treningiem umiejętności zabijania, jak w kluczowym momencie zamiast podjąć odpowiedzialną decyzję ze wszystkimi jej konsekwencjami ona po prostu odwraca się udając, że nic nie musi, że niczego oprócz swojej wolności nie chce wygrać. 

Bardzo spodobała mi się intryga dotycząca spisku przeciwko królowi, ale rola księżniczki Nehemii jako ostatecznego katalizatora zmian w postrzeganiu świata i w podjętych decyzjach Celaestii wydaje mi się bardzo naciągana i niepotrzebnie skomplikowana. Według mnie autorka lekko przedobrzyła.

Mimo tego, że ciągle mi czegoś w postaci Celaestii brak to w sumie podoba mi się to, że cały czas myślałam o skrytobójczyni jako o kimś z pewnym przeznaczeniem, jako o osobie naznaczonej pewną ważną rolą do odegrania w historii, a ona zachowuje się jako zwykła sierota wytrenowana przez mistrza skrytobójstwa, której się pofarciło i ma szansę na wygranie swojej wolności. Ciekawe czy w trzeciej części Celaena zwróci się ku swojemu dziedzictwu. 

Acha, bo Celaestia odkrywając jakie to mroczne zło czai się w czeluściach zamku dopuszcza do głosu również ważną część siebie ukrywaną przez lata. Ważną, przerażającą i bardzo potężną. Jest to coś czego się domyślałam, ale fajnie było wreszcie o tym przeczytać. No i może wreszcie dotrze do niej to, że własną przeszłość trzeba zaakceptować nawet jeśli nas ona uwiera, bo inaczej nie będzie się kompletnym (tak moje zdanie skromne jest).

Okazuje się też, że pewne drugoplanowe postaci odgrywają ważne role w fabule, czego się w sumie nie spodziewałam.  Rozwój postaci może i nie oszałamia, ale jakiś jest, więc już czepiać się nie będę.
Końcowy twist sprawił, że z ciekawością sięgnęłam po trzecią część, czyli ‘Heir of Fire’, którą już nadgryzłam.

Nie do końca jestem  jednak przekonana, czy ta seria jest dla mnie. Już nawet nie o to chodzi, że jestem starsza niż docelowa grupa czytelników do których pisze Sarah J. Maas, bo wiek nie ma tutaj nic do tego, ale mi brakuje jakiejś takiej epickości. Jak u Tolkiena. Albo dobrego rzemiosła, jak u George R.R. Martina. Szklany Tron jest taki jakby zawieszony pomiędzy. Trochę to fantasy, trochę dystopia, może i romans z elementami powieści przygodowej. Gdyby nie ten cały hype dookoła serii i fakt, że trzy pierwsze części były w TKMaxxie za pięć funtów to pewnie bym w życiu po nią nie sięgnęła. Niby są tu zawarte wszystkie elementy, które lubię, ale i tak mija się to o włos z moim gustem. 

Jest to jednak dobra, rozrywkowa seria, którą polecam wszystkim fanom dystopicznych fantasy z elementami romansu. Tak ogólnie, ale nie wiem co mam powiedzieć. Nastolatkom też polecam. Szczególnie takim, którzy szukają czegoś łatwego do czytania, ale wciągającego. Czyta się błyskawicznie. No i w ogóle to taka szybka lektura jest jak się chce oderwania od tych bardziej poważnych. Nie zachęcam zbytnio, nie? 

Pozdrawiam,
Kura Mania.                                                                            

PS. I ciągle mnie to męczy jak to jest możliwe, że Celaena miała takie długie włosy jak została zabrana z obozu pracy jak przy jej przyjeździe ścięli je na krótko. Przecież włosy rosną średnio centymetr na miesiąc, czyli po roku przy dobrych wiatrach miałaby włosy do ramion. A biorąc pod uwagę, że była niedożywiona to i to byłby wyczyn. A tu nagle Celaena ma długi warkocz i w ogóle. Boszejakjasieczepiam, wstyduniemam.

M.

Książkę przeczytałam w ramach wyczytywania domowych zapasów.