czwartek, 30 czerwca 2016

‘Mud, Sweat & Tears’ Bear Grylls




Znasz Beara Gryllsa? Prowadzi on telewizyjne programy survivalowe rozgrywające się zarówno w terenach dzikich takich jak dżungla czy pustynia, jak i w obszarach miejskich, m. in. w opuszczonych fabrykach i halach (jeden z odcinków nagrywany był nawet w Polsce).  Uznałam prowadzącego za Amerykanina pełnego typowej dla tej nacji pewności siebie i optymizmu.

Jakże bardzo się myliłam.

Bear Grylls (którego prawdziwe imię to Edward. Tak, Edward) jest stereotypowym Brytyjczykiem. No może nie do końca, ale zarówno jego pochodzenie, jak i lata młodości mogłyby być podawane za przykład brytyjskości. Pochodzi z zamożnej rodziny z wyższej klasy o politycznych aspiracjach, w której ceniono tradycyjne wartości. W wolnych chwilach trenował wspinał się razem z ojcem lub pływał na łódce specjalnie dla niego zakupionej, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najpierw został wysłany do szkoły z internatem, a potem do Eton. Swój gap year spędził podróżując, a po powrocie poszedł na studia. 

Tutaj jednak obraz lekko się psuje, bo zamiast odnosić sukcesy w nauce, która nie dawała mu satysfakcji, postanowił dostać się do elitarnej jednostki wojskowej 21 SAS.  Wyjazdy na misje skończyły się, kiedy w wolnym czasie w czasie skoku ze spadochronem  Grylls walnął w ziemię łamiąc sobie kręgosłup. Wrócił jednak do formy (choć początkowo lekarze nie byli pewni czy pacjent będzie w ogóle chodził) żywiąc się marzeniem, które towarzyszyło mu od lat – zdobyciem Everestu co też uczynił w wieku 23 lat. I tu właściwie książka się kończy.

Zepsułam Ci niespodziankę i przyjemność czytania opowiadając co znajdziesz w autobiografii Gryllsa? Nie martw się, wcale tak nie jest.

Najmocniejszą stroną tej książki jest… osobowość jej autora, który bez zadęcia opowiada o początkach, które go uformowały, które sprawiły, że odniósł sukces nie tylko na polu zawodowym, ale i rodzinnym.
Chęć do podejmowania ryzyka, odwaga granicząca z brawurą i nieustająca ciekawość oraz chęć przekraczania granic własnej wytrzymałości zarówno psychicznej jak i fizycznej sprawiły, że książkę pożarłam na kilka chapsów.

Bear Grylls okazał się tak cudownym, bezpośrednim człowiekiem, który z humorem, dystansem i często z przymrużeniem oka opisuje swoje młodociane zmagania zarówno z przeciwnościami losu jak i z samym sobą. Nie ma tu niepotrzebnej pompy, napuszonego zadęcia, a jedynie skromność, wielka wdzięczność do losu, rodziny i Boga.

Nawet temat religijności, który naprawdę ciężko opisać tak, aby nie raził pompatycznością, wcale nie przeszkadza. Tak, Bear to człowiek religijny. Tak, znajduje Boga zarówno w pięknie i grozie natury jak i w niezwykle szczęśliwych zbiegach okoliczności, które mu się przydarzyły. Nie próbuje jednak ani nawracać nikogo, ani opisywać mistycznych doznać, a jedynie wspomina, że wiara dała mu siłę w trudnych chwilach. 

Fakt, że od opisanych wydarzeń minęło sporo czasu nie sprawił jednak, że czytelnik dostał ułagodzoną wersje wydarzeń. Czytając o treningu, który przeszedł, aby zakwalifikować się do kwalifikacji do 21 SAS wszystko mnie bolało. Jednocześnie Bear przyznaje, że było ciężko, czasem najciężej, ale warto było nie tylko dla satysfakcji osiągnięcia celu, ale również dla samej świadomości przekroczenia kolejnej bariery, która wydawała się fizycznie nie do osiągnięcia.

Cała historia Gryllsa to takie potwierdzenie słów, że chcieć to móc i, że wszystko zaczyna się i kończy w głowie. Kiedy nogi odmawiają posłuszeństwa, kiedy nie można złapać oddechu, kiedy czujesz jak powoli odmrażają Ci się palce u nóg to jedynie stuprocentowa koncentracja i zdeterminowanie sprawi, że zrobisz ten kolejny krok. A każda przekroczona bariera, każdy osiągnięty i przekroczony limit wytrzymałości sprawia, że jesteś coraz bardziej silniejszy.

Jednak Bear nie pisze jedynie o swojej wytrzymałości fizycznej, tężyźnie i kolejnych sukcesach. Jednym z największych jego wrogów jest stres. Panika, która pojawia się nie wiadomo skąd i, która sprawia, że Grylls zaczyna tracić pewność siebie i słabnie. Nie raz opisywał sytuację, kiedy nerwowe czekania sprawiało, że stres zaczynał go zjadać powodując nudności.

Jest to książka, która potrafi człowieka zmotywować, bo czytając proste słowa Gryllsa o osiąganiu celu zaczynasz się przekonywać, że i Ty sobie poradzisz. Do mnie książka trafiła już jakiś czas temu, ale postanowiłam przeczytać ją chyba w najlepszym dla siebie okresie, bo postanowiłam przejść na zdrową dietę i zacząć ćwiczyć. Formy nie mam wcale, ale odkryłam, że dzięki upartości, determinacji i sfokusowaniu na celu mogę osiągnąć to co inni. Grylls jedynie utwierdził mnie w tym przekonaniu. I chociaż raczej nie wespnę się na Mount Everest to na pewno dam radę osiągnąć swoje kolejne małe „Everesty”. 

Myślę, że nawet dla tych, którzy nie potrzebują zmotywowania, a lubią niezwykłe przygody (czy to te przeżywane empirycznie czy jedynie z fotela w domu) autobiografia Gryllsa będzie świetną lekturą. Mimo tego, że akcja rozgrywa się głównie w Wielkiej Brytanii to i tam jest wiele egzotycznych i ekstremalnych miejsc. Nie mówiąc już o Himalajach!

Polecam wszystkim miłośnikom przygód, poszukiwaczom autorytetów w życiu, jak i tym, którym się wydaje, że jednak lepiej odpuścić, bo się nie uda.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

'Narcopolis' Jeet Thayil




Miał to być tekst o tym dlaczego zazwyczaj doczytuję książki, których czytanie idzie mi jak po grudzie. Dlaczego zamiast książkę odłożyć z powrotem na półkę na lepsze czasy lub zwrócić do biblioteki czytam ją dalej, powolutku, posapując z irytacji.

Nie będzie to jednak taki tekst. Nie będzie to też moja opinia o ‘Narcopolis’. Nawet nie będzie to tekst, którego pierwsza wersja była pełna złości, zirytowania i wewnętrznego „I can’t deal with this bullshit anymore’. To będzie tekst, który powie Ci dlaczego nie mam ochoty na takiego typu powieści.

Najpierw jednak przenieśmy się do Bombaju, na pewną obskurną ulicę w dzielnicy slumsów, gdzie mieści się palarnia opium Rashida. Zarówno sam właściciel, jak i jego pracownica nazywana różnymi imiona, ale niech będzie, że ma na imię Dimple oraz jego klienci są bohaterami tej powieści.
Powieści, która rozdrabnia się na pomniejsze wątki opowiadając historie bohaterów pierwszo- i drugoplanowych poprzeplatane halucynacjami, marzeniami sennymi i wizjami, które powstały dzięki narkotykom.

Bo to nie jest opowieść o Bombaju na przestrzeni trzech dekad, czego życzyłby sobie autor blurba na skrzydełku okładki. To opowieść o uzależnieniu, w której miasto nie ma nic do rzeczy. Prostytutki, dilerzy, narkomani, transwestyci, bezdomni, handlarze i skorumpowana policja zasiedlający karty ‘Narcopolis’ nie wnoszą nic do opisu Bombaju, do jego indywidualnej tożsamości. Bo gdyby wymienić te wszystkie arobsko-hinduskie słowa i wyrażenia na takie z innych języków ta historia mogłaby się rozgrywać w każdym miejscu na świecie, gdzie ludzie maja dostęp do narkotyków.
Oczywiście, może być to uznane za zaletę, ta uniwersalność przekazu. I to byłaby prawda, gdyby jakiś przekaz tu istniał. 

Ostatnio często myślałam co sprawia, że powieść jest dobra. Ciekawi bohaterowie? Interesująca fabuła? Egzotyczna lub ukazana z innej strony lokalizacja? Może piękny język, wysmakowana metafora? Ironia i zabawa z czytelnikiem, któremu podsuwa się kolejne tropy i smaczki? Ciężko określić co sprawia, że powieść jest dobra. Myślę jednak, że tak jak dla każdego wyznacznikiem dobrej powieści jest coś innego to dla mnie jest właśnie ten przekaz, myśl, którą autor musi się podzielić z czytelnikami, bo inaczej sczeźnie.
W przypadku Jeeta Thayila nie widzę takiej myśli.                             
                             
Jeszcze na samym początku, kiedy z takim mozołem przedzierałam się przez kolejne kartki powieści myślałam, że opium będzie jedynie pretekstem do opowiedzenia kolejnych historii ludzkich, różnorodnych i ciekawych, do przedstawienie tła politycznego i społecznego, do głębszej refleksji i przemyśleń.
Niestety, opium było jedynie tym czym jest słabszy narkotyk wobec silniejszego – początkiem. Historia Dimple, mimo na pewno egzotyczności i niezwykłości, jest tak naprawdę historią zwykłego uzależnienia. Prostytutka, która z powodu nieznośnego bólu zaczyna palić opium. Potem przenosi się do palarni Rashida, aby u niego pracować. Następnie próbuje kolejnych, coraz to mocniejszych narkotyków, a kiedy próbuje heroiny, wiem, że  z tego nie wyjdzie, straci urodę i zdrowie i umrze, przedwcześnie postarzała, z pseudogłębokimi przemyśleniami i teorią na swoje uzależnienie. I to dotyczy większości bohaterów. 

Nie interesują mnie ich historię, bo są dokładnie takie same jak innych uzależnionych od narkotyków osób. Ok., możesz powiedzieć, że niektórym się udało, że są pisarze, poeci, muzycy, którzy są wyszli z nałogu lub biorę, ale działają, tworzą. Tylko, że ja nie znam nikogo komu się udało. Znam tylko tych, którzy coraz głębiej zapadali się w uzależnienie jak śliwka w gówno. 

Powieść nie gloryfikuje zażywanie narkotyków, co to to nie. Autor opisuje te kolejne historie uciekając się do tak banalnych chwytów, że aż słabo się robi. Przykład: Kiedy Dimple próbuje po raz pierwszy heroiny ma halucynację czy narkotyczny sen, w którym oczywiście znajduje się osoba, która była dla niej ważna i której obiecała pewną rzecz, ale jej nie spełniła. Dlatego teraz właśnie w narkotycznym widzie będzie ją nawiedzać. No oczywiście, wyrzuty sumienia zepchnięte głęboko, aż do odmętów podświadomości muszą się odezwać, no po prostu muszą. Nie ma w ‘Narcopolis’ nic świeżego, nic nowego, same kalki i badziew, który mogłabym napisać i ja. Naprawdę. Tylko po co?

Przeczytałam powieść do końca licząc na jakąś finalna rewelację, objawienie, które zrekompensuje słaba jakość reszty, ale niestety, nic takiego nie przeczytałam. Oprócz garści niezłych cytatów (choć niezbyt odkrywczych, ale za to chwytliwych) nie ma w ‘Narcopolis’ nic dla czego warto byłoby sięgnąć po tę książkę.

Są też wątki, w których narkotyki nie grają pierwszoplanowej roli, ale autor skupia się na tych historiach i bohaterach na chwilę porzucając ich w miarę szybko. Po pewnym czasie, zaczęły mnie męczyć te niedokończone i w sumie nieważne poboczne opowieści. Jeszcze jakby budowały pewna atmosferę, koloryt powieści, ale nie. Sprawiają jedynie, że zaczęłam się gubić, nie rozróżniając jednych postaci od drugich.

Weź jednak na poprawkę, że od powieści na temat zażywania narkotyków wymagam wiele, bo temat ten mierzi mnie. I nie dlatego, że tak naprawdę jest mi przykro i szkoda mi tych wszystkich ofiar heroiny.
O nie, mierzą mnie oni sami. Ich słabości, ich oszukiwanie samego siebie. Większość z nich bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, kiedy mogliby powiedzieć nie, kiedy mogliby zostać przy tym szajsie, które aktualnie brali. Ale nie, chcieli więcej, chcieli czegoś nowego i spróbowali heroiny. Rashdi, właściciel palarni, sam stwierdził pod koniec swojego życia, że gdyby tylko zatrzymali się na opium wszystko byłoby inaczej.
Nie interesuje mnie nawrócenie ani moralizatorskie gadanie. Jeśli chcesz brać to bierz. Obojętnie, co by to było. To Twoje życie. 

Tylko, że od literatury wymagam czegoś więcej. Nic z ‘Narcopolis’ nie wynika, niczego nie można się z niego nauczyć czy wyciągnąć żadnych wniosków. Opisuje sytuacje, które wszędzie się wydarzają bez żadnej głębszej myśli. 

Czy narkotyki i Bombaj jako miejsce akcji mogą sprawić, że książka będzie dobra? Nie. 

Czy narkotyczne wizje i dziwaczne sny sprawią, że będzie oryginalna? Nie.

Czy warto było ja przeczytać? Nie.

Może to wina faktu, że już przeczytałam kilka podobnych książek, może to wina faktu, że wiele z tego to co opisał Thayil widziałam na własne oczy. A może to wina faktu, że w książce, która i tak ma niecałe trzysta stron nie ma zbyt wiele. 

Polecam jedynie tym, którzy jeszcze nie czytali nigdy książek o podobnej tematyce. Może się Wam spodoba. Jest tam też trochę o Chinach jakby ktoś coś. 

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Nie będę się usprawiedliwiać, ale ja po prostu nie lubię takiej napuszonej sztucznie literatury. Dla mnie powieść musi mieć fakturę, pewną mięsistość, coś co mogę przegryźć, coś co mnie ruszy. No i musi być po prostu dobrze napisana.

M.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY II.

‘Hathorn & Child’ Keith Ridgway




Wczesnym rankiem na jednej z londyńskich ulic zostaje postrzelony młody bankier. Napastnik miał strzelać ze starego, prawdopodobnie zabytkowego samochodu w nieokreślonym kolorze (może ochra, może czerń). Do rozwiązania sprawy zostają przydzieleni dwaj policjanci, partnerzy od lat, Hawthorne i Child.
Zaczyna się jak crime story? Może i tak, ale ‘Hawthorne & Child’ Keitha Ridgwaya nie jest ani kryminałem ani powieścią detektywistyczną. Czym więc jest?

Na to pytanie ciężko jest odpowiedzieć. Jest to bardziej zbiór impresji niż spójna opowieść. Składa się z krótkich rozdziałów opowiedzianych z perspektywy osób związanych z dwójką policjantów. Czasem są to osoby, które były przesłuchiwane w jakiejś prowadzonej przez dwójkę partnerów sprawie, czasem są to przestępcy, a nawet poznajemy wycinek życia mężczyzny pracującego dla mafiosa, którego rozpracowują policjanci. Równie odległe związki z policjantami ma córka ich przełożonego, której rozdział jest jakby wyjęty z pamiętnika nastolatki (chłopak, życie rodzinne, szkoła).

Mamy też wgląd w życie prywatne policjantów. Jest zapętlony rozdział opisujący zarówno rodzaj orgii w klubie gejowskim, jak i interwencje policji w przypadku zamieszek czy demonstracji. Te dwa wydarzenia przeplatają się sprawiając, że momentami czytelnik gubi się, który fragment opowiada o którym zdarzeniu.
Jest też chwila na papierosa po ciężkim poranku, ważna, ponieważ dla obu policjantów jest to pierwszy papieros od wielu lat. 

Drobne szczegóły, detale, fragmenty życia rodzinnego.

Wszystko to jednak układa się w dziwną i nieprzyjemną atmosferę wypełniona samotnością, dziwactwami i pełzającym tuż pod cieniutką warstewką normalności chorym szaleństwem.

Nie sposób lubić tytułowych bohaterów. Nie dlatego, że są to postacie negatywne, ale dlatego, że pokazani są ze zwichrowanej strony drobnych dziwactw i przyzwyczajeń. Tak jak i reszta bohaterów, których poznajemy jedynie przelotnie, a których zachowanie budzi w najlepszym razie zdumienie lub obojętność.
Londyn na kartach tej powieści jest niczym stereotypowe Gotham, w którym wiecznie pada. Mroczny, z duszącą atmosferą, szaleńcami na ulicach, przejmującą do szpiku kości samotnością. Jest to miasto ludzi wiecznie zmęczonych, niedospanych, szarpiących się ze swoim mało znaczącym życiem.

Zresztą język powieści jest też jakby taki zmęczony, mało obfite w treści dialogi, suche opisy.

Oprócz wielu pobocznych historii przewija się też pewien wątek dotyczący Misshazo, eleganckiego kryminalisty, który załatwia różne sprawy dla różnych ludzi, ale nie jest on kluczowym dla powieści. A przynajmniej wydaje się, że jest ona bardziej skoncentrowana na odczuciach, pewnych zachowaniach, na ludzkiej osobowości.

Nie była to lektura miła, nie mogę powiedzieć, że z przyjemnością czytałam powieść Ridgwaya. Szczególnie fragmenty powieści o odwiecznej wojnie między zwierzętami w Londynie były bardzo męczące (choć może to i satyra na urban fantasy jest…). Na plus jednak musze przyznać, że książka do końca trzymała mnie w napięciu, bo oczekiwałam pewnego zamknięcia, wspólnego mianownika dla wszystkich tych fragmentów historii. Nawet zakończenie, które nie było tym czego się spodziewałam i nawet nie wiem czy tę finalną historię można nazwać zakończeniem, pozostawiło pewien osad na moim umyśle. 

Nie, nie lubię tej powieści, ale na pewno będzie taką, o której długo będę pamiętać.

Polecam wszystkim, którzy lubią wyzwania, takim, którzy nie obawiają się zmęczyć i ubrudzić, a w nagrodę dostać garść przesypującego się przez palce piasku. 

I może wcale Ci się nie spodoba ta powieść (zresztą tak jak mi) i uznasz, że to jedynie stek pompatycznych bzdur (bo i taka myśl przemknęła mi przez głowę raz czy dwa), ale to, że jest dziwna i creepy na pewno przyznasz.

Pozdrawiam,
Kura mania.

sobota, 25 czerwca 2016

‘George’s Marvellous Medicine’ Roald Dahl




Nie każda babcia jest miła, sympatyczna i częstuje domowym ciastem i herbatą z malinami. Zdarzają się też takie jak babcia George’a, a  powiedzieć o niej, że jest niemiła to nie powiedzieć nic. Jest wredną, wiecznie niezadowoloną, wyzłośliwiająca się wiedźmowatą staruchą. Dlatego, kiedy pewnej soboty George zostaje z babcią sam na sam w domu wpada mu do głowy pewien pomysł. A jakby tak babcię naprawić?

Wyprostować jej postawę, ruszyć ją z fotela, napełnić energią i wybielić zęby przy okazji? Ha, to byłoby dopiero świetnie! Dlatego George postanawia  podać babci specjalnie uwarzonego przez niego lekarstwo zamiast tego, które zazwyczaj staruszka zażywa.
Do gara poszło wszystko co tylko znalazł George w domu i szopie – pasta do zębów, perfumy, puder, szampon, lekarstwa dla zwierząt, olej, brązowa farba , klej, proszek do prania i całe mnóstwo innych rzeczy.
Lekarstwo okazało się prawdziwie cudowne! Co prawda nie zmieniło charakteru babci, ale dodało jej energii i niezwykłego wzrostu. Głowa babci przebiła nie tylko sufit w salonie, ale i dach domu! Zachwycony takim efektem George podał te cudowny specyfik kolejnym gospodarskim zwierzętom – kurom, krowom i owcom, na które lek podziałał zupełnie tak jak na babcię.
Tata chłopca był tak zachwycony efektami, że postanowił produkować ten syrop na skalę masową mając w perspektywie wielkie bogactwo.
Czy jednak George zapamiętał wszystkie składniki, które wrzucił do garnka? Czy uda mu się odtworzyć szaloną recepturę lekarstwa? I co stanie się z babcią?
Jak zwykle historia opowiedziana przez Roalda Dahla ubawiła mnie przednie. Sporo humoru, szczypta magii i w niecodzienny sposób wymierzona sprawiedliwość sprawiła, że książkę czyta się błyskawicznie. Autor pokazuje nam przy okazji  tej historii, że jeśli nasi najbliżsi krewni mają paskudne charaktery (a zdarza się to nawet w przypadku babć!) nie zasługują oni na naszą miłość. Co nie jest takie oczywiste, bo sama pamiętam jak pytano mnie w dzieciństwie czy kocham pewnego wujka (a go wcale nie lubiłam), a ja czułam się w obowiązku powiedzieć, że tak.
Pozdrawiam,
Kura Mania.

środa, 15 czerwca 2016

"Radca stanu" Boris Akunin (Erast Fandorin #7)



Siódma część przygód Erasta Fandorina rozpoczyna się dynamicznie. Zostaje on bowiem posądzony o zamach na jego ekscelencje generała i zatrzymany. Na szczęście, nieporozumienie zostaje szybko wyjaśnione i okazuje się, że zarówno za tym zamachem, jak i za kilkoma innymi akcjami stoi niejaka Grupa Bojowa, nieuchwytna rewolucyjna organizacja terrorystyczna.

Oczywiście, naturalnym się wydało, że to właśnie Fandorin powinien zająć się sprawą. Jednak do Moskwy przyjeżdża wysłannik z samego Petersburga, czyli Gleb Gieorgijewicz Pożarski, który ma prowadzić śledztwo w sprawie terrorystów. Dowcipny, inteligentny, energiczny i charyzmatyczny z miejsca przydziela wszystkim obowiązki wykluczając jednak z działań samego Fandorina. Olśniewająca osobistość księcia Pożarskiego całkowicie przyćmiewa osobę naszego bohatera, który odsunięty od śledztwa i nieco przytłoczony księciem traci grunt pod nogami. Postanawia jednak na własną rękę poprowadzić półprywatne śledztwo i wcześniej niż Pożarski odnaleźć członków Grupy.

Czy jednak nieprzeciętne zdolności Erasta wygrają z dynamiczną efektywnością Pożarskiego? I czy obaj profesjonaliści dążą do tego samego celu? W trakcie trwania śledztwa pojawiają się coraz nowe wątki i komplikacje, które zapętlają jeszcze i tak utrudnione działania bohaterów. Co więcej, wydarzenia poznajemy również oczami Grina, nietypowego przywódcy Grupy Bojowej co nie tylko przydaje dodatkowej perspektywy, ale i możliwość poznania motywów działań terrorystów. Nie jest to to nowe w książkach Akunina rozwiązanie, bo wystarczy przypomnieć dramatycznego "Dekoratora", między innymi.

Z prawdziwą przyjemnością śledziłam poczynania obu grup, nowe rozwiązania coraz to kolejnych problemów i trudności, ale też i wątki nie związane bezpośrednio z działaniami terrorystów. Bo Pożarski jest zagrożeniem dla starego generała-gubernatora  księcia Dołgoruki, dla którego działania terrorystów na „jego” terenie mogą zaszkodzić karierze starego księcia. Przeróżni karierowicze oraz przeciwnicy łagodnej polityki generała-gubernatora tylko czekają na kolejne potknięcie Dołgorukiego. A kiedy polecą głowy na samej górze to i miejsce Fandorina zostanie zagrożone, ponieważ powszechnie jest on uważany za człowieka starego księcia.

Fandorin zaś w tej części pokazuje się jako człowiek bardzo ambitny i tak pewny siebie, że momentami nieco zaślepiony własna próżnością nie widzi szerszego wymiaru sprawy. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, bo zepsuje to cała przyjemność czytania tej części (którą można spokojnie czytać bez znajomości poprzednich), ale poprowadzona jest ona mistrzowsko z ciekawym przedstawieniem zarówno głównych, jak i drugoplanowych postaci. 

Oprócz wątków polityczno-śledczych jest też i wątek romantyczny rodem z filmów o Jamesie Bondzie. Fandorin nawiązuje bowiem romans z piękną nihilistką, córką zamożnych i wpływowych rodziców, która odcina się od  wyznawanych przez nich ideałów i swoim nieszablonowym zachowaniem szokuje wyższe sfery.  W ogóle, pomimo tego, że bardzo często natykam się na porównania Fandorina do Holmesa lub Poirot to bardziej mi on właśnie pasuje do szpiega w typie Bonda, która działa szybko, skutecznie, a w międzyczasie przeżywa romanse.

„Radca stanu” Akunina to kolejna świetna powieść tego autora. Bardzo solidnie napisana, z ciekawą, skomplikowaną intrygą i kilkoma ślepymi uliczkami, w które dałam się autorowi zapędzić. Szybkie tempo akcji, brak jakichkolwiek dłużyzn i oryginalne postaci sprawiają, że nie tylko czyta się „Radcę stanu” szybko, ale i z wypiekami na twarzy. A zakończenie całkowicie mnie zaskoczyło. Zresztą ja nie jestem zbyt dobra w rozwiązywaniu kryminalnych zagadek, niestety. 

Polecam wszystkim fanom powieści policyjno-szpiegowskich oraz miłośnikom filmów o Bondzie.

Pozdrawiam,
Kura Mania.