poniedziałek, 29 sierpnia 2016

SERIAL: „Daredevil”, sezon 1, 2015 - Tydzień z Daredevilem






RACZEJ SPOJERÓW NIE POWINNO BYĆ OPRÓCZ FRAGMENTU O ULUBIONEJ SCENIE NA SAMYM KOŃCU

Od razu zaznaczam, że jeśli chodzi o komiksowy pierwowzór to przed serialem nie znałam go za dobrze. Komiksy Marvelowskie poznaje na wyrywki dzięki lichym zasobom bibliotecznym. Jedyne co czytałam to kilka zeszytów z serii „Daredevil: Reborn”, więc szału nie ma. 

„Daredevil” to serial telewizyjny produkowany przez Marvel Television i ABC Studios i dystrybuowany przez Netflix. Swoja premierę miał w USA w kwietniu 2015 roku, kiedy to na platformie Netflix pojawiły się od razu wszystkie trzynaście odcinków sezonu (w Polsce w styczniu 2016). Opowiada on o tytułowym bohaterze, którzy za dnia jest Mattem Murdockiem (Charlie Cox), niewidomym prawnikiem pomagającym mieszkańcom dzielnicy Nowego Jorku Hell’s Kitchen razem ze swoim przyjacielem Foggym Nelsonem (Elden Henson) i sekretarką Karen Page (Deborah Ann Wolf). W nocy zaś jako Diabeł z Hell’s Kitchen dzięki wyostrzonym zmysłom słuchu, orientacji w terenie oraz umiejętnościom walki wręcz walczy z lokalną przestępczością. 

Japońska dama, przedstawiciel chińskiej mafii, rosyjscy bracia, amerykański księgowy i on, big boss, stojący za wszystkim. Wilson Frisk. Mężczyzna z ideą, chcący zbawić Hell’s Kitchen i uważający, że do celu można, a wręcz trzeba iść po trupach. I to dosłownie. Okazuje się, że porwania ludzi, wymuszone eksmitowania i handel heroiną łączą się w sieć wzajemnych zależności i przestępczych biznesów.
W dzień prawnicy próbują dojść do Friska od strony prawnej, w nocy Matt w pończosze na głowie tłucze jego pracowników, a Karen rozgrywa swoje własne śledztwo przy pomocy dziennikarza Bena Uricha (Vondie Curtis-Hall).

rzeczona pończocha
I o tym, mniej więcej, jest pierwszy sezon „Daredevila”.
A teraz zachwyty.

Od razu uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, widz zostaje wrzucony w sam środek historii i po prostu musi się ogarnąć i zacząć nadążać. Jest to jeden z moich ulubionych zabiegów, który nie tylko sprawia, że momentalnie mnie wszystko zaciekawia, ale i przydaje dynamizmu fabule. Po troszku poznajemy dzieciństwo Matta, bokserską karierę jego ojca, śmierć rodzica, trening pod niewidomym okiem niejakiego Sticka (Scott Glenn). Reminiscencje przeplatają się z bieżącą akcją, czasem nam wyjaśniając co i jak, czasem lekko tą akcję zwalniając. W podobny sposób poznajemy też przeszłość Wilsona Friska, wyrywkowo i znienacka. Dzięki temu odkrywamy kolejne odcienie charakterów głównych postaci.

Druga sprawa to to, że od razu widać, że twórcy serialu zrównoważyli pierwiastek superbohaterski z kryminalną intrygą. Dzięki temu serial oferuje coś ciekawego nawet tym osobom, które nie przepadają za Marvelem czy komiksami w ogólności. Są momenty typowo komiksowe, te stanie w deszczu na budynku i trochę pompatycznych tekstów o obowiązku chronienia słabszych, ale głównie to intryga kryminalno-prawnicza napędza akcję.

Aktorzy dobrani zostali fenomenalnie. Charlie Cox jako Matt/Daredvil wypada znakomicie. Wiedziałam, że aktora skądś kojarzę i okazało się, że grał w „Gwiezdnym pyle” (reż. Matthew Vaughn, 2007). A teraz jako kolejny Brytyjczyk sprawił, że amerykański film/serial odniósł sukces. Nie ma to jak Brytyjczycy. Jako postać wydaje się spokojny i zrównoważony, ale można wyczuć emocje ukrywane pod bardzo zachowawczym zachowaniem (masło maślane, wiem, ale brakuje mi tu słowa self-conscious). Cicho mówi, ładnie się uśmiecha. Od razu wzbudza zaufanie i sympatię. Wypada przekonująco jako osoba niewidoma. Cox miał specjalnego niewidomego „trenera”, który uczył aktora w jaki sposób ma się zachowywać. Sam Cox powiedział, że pomógł również fakt, że komiksy były tak rozrysowane, że gdyby nie to, że wiedzieliśmy, że Murdock jest niewidomy to byśmy tego nie poznali po jego zachowaniu. Aktor sprawdza się również podczas rozwinięcia postaci tytułowej, bo nagle, na przestrzeni 13 odcinków pierwszej serii przestałam go lubić. Nagle wydaje mi się lekko psychopatyczny, przepełniony niegasnącym gniewem jak Hulk, nieszczery i uparty. Pod koniec znów go polubiłam, oczywiście (chyba).

D'Onofrio ^^
Mimo, że serial ma tytuł „Daredevil” to w pierwszym sezonie równie ważną postacią jest Wilson Frisk, czyli komiksowy Kingpin (Vincent D’Onofrio). Postać Friska jest bardzo ciekawa. Ten biznesmen z wizją lepszego świata w dzieciństwie tłamszony przez brutalnego ojca i wyśmiewany z racji nadwagi i nieudanych prób robienia kariery politycznej przez rodzica znalazł oparcie jedynie w matce. Traumy doświadczone w dzieciństwie nosi ze sobą cały czas. D’Onofrio świetnie oddał tę wewnętrzną walkę bohatera, którego gra – widać jak pod skórą grają mu te emocje, jak walczy sam ze sobą, jak wypluwa kolejne słowa, jakby wbrew sobie, prawie je sylabizując. Miodzio. Nie jest też takim jednoznacznie złym bohaterem, bo w końcu ma na sercu dobro dzielnicy. 

mam nadzieję, że i dla niej znajdzie się miejsce w kolejnym sezonie
Ale i tak największa psycholką tego serialu jest Vanessa Marianna (Ayelet Zurer), czyli dziewczyna Fiska. Taka sobie atrakcyjna pani z galerii obrazów. I w ogóle nie spodziewałam się, że ona tak łatwo zaakceptuje tą mroczną stronę Friska, da mu nie tylko przyzwolenie na przemoc, ale właściwie to swoje błogosławieństwo. W pewnym momencie wygląda tak jakby sama z zimną krwią i lubieżną przyjemnością zadawałaby ból. 

nie dajcie się zwieć temu uśmiechowi - Karen to twarda babka
Jak już jesteśmy przy niebezpiecznych kobietach to warto wspomnieć o Karen, sekretarce w kancelarii Nelson & Murdock. Kobieta zaczęła pracę u prawników po tym jak wybronili ją z zarzutu popełnienia morderstwa i odnalazła się w ich świecie znakomicie. Sama nie dość, że skrywa pewną tajemnicę, jakieś mroczne wydarzenie z przeszłości to jeszcze z zimną krwią popełnia czyny, które raczej nie kojarzą się z całkiem atrakcyjną, szczuplutką sekretarką.

Foggy, ach, Foggy...
Porzucając te wszystkie straszliwe postacie zostaje nam Foggy. Świetnie zagrany, z wielkim luzem, dowcipem, ale i dużą odwagą i mocnym kręgosłupem moralnym. W ogóle wydaje mi się, że w tym serialu to właśnie Foggy jest najodważniejszą postacią, bo ani nie ma wpływów jak mafioso, ani wyglądu przystojniaka, ani nadludzkich zdolności, a potrafi postawić się i trwać przy swoich zasadach. 

Oczywiście, mnogość wspaniale zagranych postaci nie pozwala mi tu na wymienię ich wszystkich (a wszyscy są warci wzmianki), ale jest jeden bohater, o których muszę wspomnieć. Jest nim Nowy Jork, a właściwe to jego jedna dzielnica, czyli Hell’s Kitchen. Dużo ujęć z racji godzin pracy Diabła jest bardzo mrocznych, pełnych cieni i nie do końca czytelnych. Widać ciemne zaułki, zaniedbane bloki, walające się śmieci, poświatę lamp, zakazanych barów otwartych do późna. Brak tu splendoru znanego z telewizji, za to jest zwykłe miasto ze zwykłymi mieszkańcami i ich problemami. Daje to świetny efekt, bo nawet przy „dziennych” zdjęciach mamy wrażenie tego mroku, zepsucia i niebezpieczeństwa czającego się po zmroku. I to wszystko jeszcze kojarzyło mi się z taką atmosferą lat 70? 80?, na pewno nie współczesnych. Może to takie echo pulpowych opowiadań tak popularnych w tamtych czasach, a może skojarzenia z „Taksówkarzem” Martina Scorsese.  A może po prostu surowa brutalność lania po mordzie.  
 
Claire, pielęgniarka, która łata Diabła
A lania po mordzie to mamy tu mnóstwo. Krew, a czasem i oko, tudzież mózg, leje się strumieniami. Nie w stylu „Kill Billa” Quentina Tarantino, ale w stylu „jak Cię zatłukę na śmierć to tylko trochę mi będzie przykro”. Czy nie jest to lekka przesada? No cóż, pomyśl sobie o przemocy w rodzinie, biciu „bo zupa była za słona”, pijackim burdom, gwałtom, napadom z nożem w ręku, porwaniom dzieci, porachunkom biznesowym, przykładnym ukaraniem i mafijnym biznesom. Te wszystkie mniejsze i większe strumyczki krwi razem połączone dałyby taką rzekę posoki, którą żaden serial nie byłby w stanie zobrazować.

Sekwencje walk wręcz naprawdę są momentami bardzo efektowne. Jednocześnie, co jest trochę paradoksalne przy liczbie przeróżnych akrobacji wydaja się być przekonujące. Może dlatego, że między te wszystkie wyskoki, obroty i skoki a la parcours wplecione są zwykłe mordobicia, łapanie uciekającego za nogę, podduszania i rozpękanie oka.  No nie zawsze można z finezją uzyskać potrzebne informacje, you know. Podobno Charlie Cox starał się jak mógł wykonywać te całe szalone kung-fu, ale im dalej w las tym ciemniej, i przy kręceniu kolejnych odcinków coraz większy udział miał jednak kaskader. No nie dziwię się. 

Dlaczego twórcy serialu byli w stanie tyle tego mroku wsadzić do serialu Marvela, który przecież raczej nie jest kojarzony z takim poziomem przemocy? No cóż, to nie Thor z boskim młotem czy Iron Man z super kostiumem. Diabeł  polega na sile własnych mięśni i na treningu. W końcu, w tym sezonie nie ma nawet specjalnego kostiumu, który by ochronił przed biciem, strzałami, czy wspomógłby jego tężyznę. 

Tak więc z jednej strony to mamy te wybijane zęby, złamane żebra, czasem żądzę mordu,  a z drugiej strony katolicyzm tytułowego bohatera. Pięknie zarysowany jest ten wewnętrzny konflikt Murdocka, jego wizyty w kościele i rozmowy z mądrym księdzem, bez pompatyczności i zadęcia (choć postać ludzkiego księdza oklepana ciutkę). Takie niepopularne rozterki człowieka, który określa się katolikiem i, który wie, że jego działania, mimo tego, ze słuszne są wbrew wyznawanej wierze, a więc w konsekwencji czeka go wiecznego potępienie. Cox powiedział, że zdjęcia kręcone w kościele przychodziły mu naturalnie, bo został wychowany w katolickiej rodzinie, a to w człowieku zostaje (no raczej). 
etsy ma wszystko

Jak już wspomniałam momenty typowo superbohaterskie są nieliczne. Zrównoważone są „legalną” karierą  Matta oraz życiem prywatnym głównych bohaterów. Może nie Murdocka, bo nie ma życia prywatnego między pracą w biurze, a naparzaniem złoczyńców. Za to Foggy i Karen dodają mnóstwo lekkiego uroku w serialu. Ich śledztwo, spotkania w barze u Josie, codzienna praca nie tylko rozjaśniają  brutalne mroki Hell’s Kitchen, ale i dodają szczypty humoru. Szczególnie jeśli chodzi o Foggy’ego, który jest bardzo dowcipny, autoironiczny i niewymuszenie czarujący (serduszkuję tak bardzo).

Zwróciłam też uwagę na muzykę. Super, że nie robiła klimatu tam gdzie go nie było, a jedynie go podkreślała. I te takie buczenie rytmiczne przerażające sprawiało, że oglądając kolejne odcinki ciągiem bałam się wyleźć spod koca, aby światło zapalić. A może to wina faktu, że oglądałam po kilka odcinków na raz wczuwając się w atmosferę filmu kompletnie. Nie wyobrażam sobie oglądania „Daredevila” w tradycyjnym tempie odcinka na tydzień. Każdy odcinek podejmuje wątek w miejscu, w którym się skończył poprzedni, co daje wrażenie oglądania jednego bardzo długiego filmu. Kiedyś machnę sobie trzynastogodzinny maraton „Daredevila” co mi mózg zlasuje, ale będzie cudowne i tak.

A, no i niezrównana czołówka, naprawdę świetna, ale od chyba czwartego odcinka przeze mnie przewijana, bo ileż można? Coś tak jak czołówka „Gry o tron” ze świetną muzyką i pomysłem, ale na siedmiu nowych i niezliczoną ilość starych bogów ile razy można ją oglądać?!
ma ktoś pożyczyć 46 funtów?

Tak, „Daredevil” to moja nowa miłość (obsesja). Tak, wszystkim naokoło mówię jak świetny jest to serial i, żeby w żadnym wypadku nie oglądali filmu, bo to dno straszliwe jest (chyba w planach jest jakiś reboot?). I jakie to fajne, mało superbohaterskie, wcale nie komediowo-komiksowe, a właśnie kryminalne takie, mroczne i trochę obyczajowe i nie rozmienia się na drobne wątki tylko prowadzi przecudnie do celu. I tak, fangirluje do sześcianu i chciałabym, żeby mi Cox tym swoim cichym głosem czytał choćby i listę zakupu w Tesco do ucha. 

Świetny serial. Świetna gra aktorska, świetny montaż i ujęcia. Może moje zachwyty biorą się z tego, że już od dawna nie oglądałam żadnego serialu? Ale przecież poznaję tę chwyty, ten rodzaj ujęć, bo to wszystko już znamy, ale połączone w „Daredevilu” daje bardzo wysoką jakość.
Chyba nie jestem w swoim zachwycie osamotniona, bo „Daredevil” tuż po premierze był najbardziej piraconym serialem, tuż za „Grą o Tron”. Serial został już uhonorowany kilkoma nagrodami. Nawet taką od Amerykańskiej Fundacji na Rzecz Niewidomych dla Coxa.

 Oby drugi sezon okazał się równie dobrym.

drugi sezon Daredevil zacznie w kostiumie na wypasie, który mi się wcale nie podoba
SPOJLER

ULUBIONA SCENA:  Pomimo tego, że momentów szarpiących serce w serialu nie brakuje, bo śmierć ojca, bo upokorzenia i tak dalej  to łzy uroniłam jedynie w czasie jednej sceny, która zapadła we mnie bardzo. Jest to moment, kiedy Wilson Frisk, ten psychopata, tak ten sam, owładnięty obsesją, widzi martwego Jamesa Wesleya (Toby Leonard Moore), swojego asystenta, prawą rękę i przyjaciela. Jak bardzo samotnym musiał się poczuć? Ech, nawet teraz serce mnie boli.

KONIEC SPOJLERA

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Po „Daredevilu” zamierzam oglądnąć „Jessicę Jones”. W tym roku we wrześniu ma mieć premierę  kolejny superbohaterski serial pt. ‘Luke Cage’, a w przyszłym roku jeszcze ‘Iron Fist’. Czwórka bohaterów, którym poświęcone są/będą te seriale doprowadzi do ich spotkania w kolejnej mini serii, czyli w ‘Defenders’. Szał ciał, panie i panowie. W ogóle dla mnie to coś trochę niesamowitego, że podpisana jest umowa na te minimum 60 odcinków (jeden sezon ma 13 odcinków). Disney (do którego teraz należy Marvel) zaczyna mnie przerażać. Myślę sobie, że gdyby Disney połączył się z Unileverem to panowali by nad światem (kura ma wizje apokaliptyczne).

PS.  W środę zapraszam na sezon 2.

M.

czwartek, 18 sierpnia 2016

'Carry On' Rainbow Rowell



Simon Snow jest najpotężniejszym czarodziejem na świecie. Właśnie zaczyna ostatni rok w magicznej szkole w Watford i zamierza rozkoszować się każdą chwilą tam spędzoną. Będąc sierotą i nie mając rodzinnego domu to właśnie szkoła jest dla niego odpowiednikiem gniazda rodzinnego. Tu ma swoją najlepszą przyjaciółkę bystrą Penelopę, piękną dziewczynę Agathę, no i… znienawidzonego współlokatora, chcącego go już kilkakrotnie zabić Tyrannusa Basiltona Pitch-Grimma, czyli Baza.
Simon naprawdę chce wycisnąć co się da z ostatniego roku nauki, bo świat czarodziejów podzielony jest pomiędzy zwolennikami reform głównego maga, który jest również dyrektorem szkoły i opiekunem Simona a starszymi rodami, które niechętnie witają w swoim gronie czarodziejów o mniejszej mocy niż one same.  

 Jest też o wiele poważniejsze zagrożenie, które może spowodować zniknięcie magii na całym świecie. Jest to tak zwany Humdrum, a osobą, która ma to zniszczyć jest właśnie Simon.
Niestety, Simon jest żałosnym czarodziejem. Stara się wcale nie używać swojej różdżki, bo większość jego zaklęć kończy się źle. Magia go przepełniająca jest tak wielka, że chłopak nie jest w stanie jej kontrolować i czasem po prostu wybucha niszcząc wszystko dookoła.
Pomimo swoich niedociągnięć, Simon chce się cieszyć pobytu w Watfrod. Niestety, coś co powinno być dla niego sytuacją idealną, czyli tajemnicze zniknięcie jego współlokatora sprawia, że Simon kolejny raz wpada w obsesje na punkcie Baza próbując go znaleźć lub chociaż dowiedzieć się dlaczego ten najlepszy z uczniów odpuścił sobie szkołę.

Kiedy Baz pojawia się dwa miesiące po rozpoczęciu roku jak gdyby nic, Simon wcale się nie uspokaja.
Simon nie wie, że w ciągu kilku kolejnych miesięcy nie tylko zawrze rozejm z Bazem, ale i zbliży się do niego tak, jak jeszcze nigdy do nikogo, dowie się kim lub czym jest Humdrum i będzie musiał przeżyć śmierć jednej z najbliższych mu osób oraz stanie do najtrudniejszej walki, walki z samym sobą.
Historia Simona i Basa zaczęła się we fragmentach fan fiku pisanego przez główną bohaterkę ‘Fangirl’ Rainbow Rowell. Mimo, że czytając ‘Fangirl’ (dokładnie rok przed przeczytaniem ‘Carry On’) fragmenty te najbardziej mnie nudziły to w ‘Carry On' nie mogłam się oderwać od tej magicznej historii.
Fragmenty fan fiku denerwowały mnie, ponieważ podobieństwa do serii o Harry Potterze były tak oczywiste i dosadne, że aż irytujące. W ‘Carry On’ również widać podobieństwa do książek J. K. Rowling, ale postaci są na tyle dobrze zbudowane, że zapomina się o tym całkowicie. Sam autorka napisała, że to jej wersja historii o Wybrańcu w magicznym świecie i muszę przyznać, że to całkiem udana wersja.
Simon pomimo tego, że posiada magie najpotężniejszą w świecie czarodziei jest lekko kluskowata ciapą. Sam przyznaje, że stara się nie myślec za dużo, a jedynie robi to co jest od niego wymagane – zarówno przez Maga, jak i Penny. Ten pewien brak błyskotliwości i wiedzy nadrabia lojalnością, odwagą i dobrym sercem. Jego sidekickiem jest wspomniana Penny, która oczywiście aż skrzy od inteligencji, jest bardzo błyskotliwa i to ona właśnie jest od planowania.

Dziewczyna Simona, z którą się rozstaje już na samym początku książki jest… no cóż, nie powiem, że jest tak kompletnie niepotrzebna, bo jako postać miała swoją rolą do odegrania, ale była jednak trochę takim piątym kołem u wozu. Oczywiście, najciekawszy jest Baz – wampir i dziedzic starego rodu, piekielnie inteligentny i zabójczo perfekcyjny. Zaciekły wróg Simona. Ale czy na pewno?
Pierwsze kilkadziesiąt stron powieści troszku się dłuży, nie dzieje za wiele, ale czytelnikowi zostaje wiele rzeczy wyjaśnionych dotyczących świata przedstawionego i przeszłości Simona. Dzięki temu, że cała powieść jest podzielona na krótkie rozdziały opowiedziany z perspektywy kilku głównych bohaterów daje to ciekawą perspektywę opowiadania zdarzeń zarówno współczesnych, jak i  z przeszłości.
Ale prawdziwa akcja zaczyna się od momentu pojawienia się Baza w szkole. Kolejne następujące po sobie szybko wydarzenia utrzymują równe tempo, nie pozwalające się znudzić, ale dające też postaciom chwilę na rozmowę, przemyślenia i rozwój.

Najlepsze jednak w 'Carry On' jest sposób działania zaklęć. Magia zaklęta jest w słowach, które poprzez ich częste używanie przez zwykłych, niemagicznych ludzi nabierają mocy. Dlatego najmocniejsze są te zaklęcia związane z dziecięcymi rymowankami ukochanymi i powtarzanymi do znudzenia zarówno przez dzieci jak i rodziców, ale i zaklęta jest w piosenkach znanych na całym świecie zespołów uwielbianych przez rzesze fanów (jak np. tych zespołu Queen). Rozwiązanie to nie dość, że wydaje się nawet logiczne to jeszcze sprawia, że natykamy się na perełki zaklęciowe w postaci tekstów piosenek (choć część będzie lepiej znana ludziom z kręgów kultury anglosaskiej). Szalenie mi się to podobało.
 
Język powieści jest nie tylko bardzo przystępny (wydaje mi się, że i osoba, która nie zna języka perfekcyjnie jest w stanie książkę przeczytać i zrozumieć ) to jest tak do bólu współczesny, że aż uśmiechałam się sama do siebie momentami. No cóż, Harry raczej nie użyłby słowa „fuck” w takiej ilości, obfitości i odmianach (choć HP był skierowany jednak do trochej innej grupy docelowej).
Bardzo na plus zaliczam słodko-gorzkie zakończenie, które dużo wyjaśnia w kwestii późniejszych losów bohaterów, ale i pokazuje ile jeszcze pracy i trudności ciągle przed nimi leży.
Tak, jest to opowieść o magicznym Wybrańcu, ale jest to tez powieść o tylu więcej rzeczach. O miłości, która może wydawać się niemożliwa, ale rodzi się bez naszego świadomego udziału i, która wybiera bez względu na uzdolnienia, wygląd czy płeć. (Bardzo wierzę, że zakochujemy się w osobie, a nie w płci).  Jest to też fantasy z duchami, wampirami, dziwnymi stworami mieszkającymi od mostami i kochającymi ciepło. 
Jest to powieść tak czasem absurdalna, że się sama sobie dziwię, że tak ja pokochałam (Simon z ogonem diabła jak z kreskówki i czerwonymi skrzydłami). Jest to takie spełnienie mojego książkowego marzenia jako fan girl.
To jest bardzo przyzwoita opowieść, która wypełniona magia i całowaniem się może i nie trafi do każdego (są glosy, że w wieku 25+ jest się na nią już za starym), ale warto ją spróbować.
Polecam wszystkim miłośnikom fanfików, romansu w stylu Romea i Juli oraz wszystkim fan girls.
Pozdrawiam,
Kura Mania.

wtorek, 16 sierpnia 2016

ZBUK: ‘After you’ Jojo Moyes ("Kiedy odszedłeś")


TYSIĄC SPOJLERÓW

Kiedy czytałam ‘Me Before You’ Jojo Moyes dałam porwać się historii Lou i Willa nie zważając na pewne minusy powieści. Byłam autentycznie zaangażowana w rozterki Lou, z napięciem śledziłam dynamikę relacji między nią a Willem, a sama powieść pomimo dotykania tematu śmierci i dramatycznego zakończenia wypełniona była humorem.

Po skończeniu książki byłam pewna, że Lou wcale nie zacznie żyć życiem takim jakiego chciał dla niej Will, ponieważ były to jego marzenia, a nie jej. Zresztą pomimo tego, że kilka razy w trakcie czytania natknęłam się na zdanie o tym jaki ma w sobie potencjał Lou ja tego w niej nie widziałam. 

Dlaczego więc sięgnęłam po dalszy ciąg przygód Lou? DLACZEGO? Pewnie z tej zwykłej ciekawości, której doświadcza każdy czytelnik po skończeniu książki, która mu się podobała. Co stało się z bohaterami? Jak sobie poradzili?

Wszystko jest okej, jeśli autorka czy autor naprawdę mają pomysł na dalsze losy swoich bohaterów. Gorzej jeśli kolejna części (lub, co gorzej, części) napisane są chyba jedynie po to, by zaspokoić ciekawość fanów za wszelką cenę, za to bez ładu, składu i pomysłu na to co napisać.

Tak właśnie jest z ‘After You’. Mija kilkanaście miesięcy od śmierci Willa, w czasie, których Lou trochę podróżowała zgodnie z życzeniem mężczyzny, ale nie znalazła w tym ani radości ani satysfakcji. Bo przecież wszystko smakuje gorzej, jeśli nie ma się z kim tego dzielić. A już najgorzej smakują smutne i szare miasta odległej części Europy (czyt. Berlin). Więc Lou wraca do Wielkiej Brytanii, kupuje mieszkanie w Londynie i zaczyna pracę w pseudoirlandzkim barze na lotnisku jako kelnerka i na w pół sprzątaczka. Życie ma smutne, żałosne i nieciekawe, aż przydarza się jej wstrząsający wypadek, który zmienia jej postrzeganie rzeczywistości. 

A nie, jednak nie. Dalej jej życie jest smutne, żałosne i nieciekawe, ale teraz jeszcze musi chodzić na grupę wsparcia dla ludzi w żałobie (bo przypadkowy upadek z dachu budynku w którym mieszka przecież mógł być próbą samobójczą), a w pracy po zmianie menadżera zaczyna nosić obowiązkowy uniform, czyli kusą zieloną sukienkę i sztuczną perukę w tym samym kolorze. 

Ale, ale, przecież znów przydarza się jej cos wstrząsającego, coś co nadaje jej życiu sensu i zmienia je o 180 procent. Nagle pojawia się córka Willa, szesnastolatka, o której istnieniu rodzina Treynorów nie wiedziała.

Tylko, że i to nic nie zmienia.

Choć jest jeszcze przystojny para medyk Sam z zacięciem do budowania i hodowli kur.

Ale to też nic nie zmienia.

I Nathan, pielęgniarz pomagający Williamowi, odzywa się z Nowego Jorku i poleca Lou  swoim zamożnym pracodawcom jako osobę do pomocy w rodzinie bogatych polskich imigrantów (czy tam drugiego pokolenia) i Lou dostaje tą pracę, ale jednak odmawia.

I nic się nie zmienia.

Choć przecież para medyk zostaje postrzelony i nagle Lou zdaje sobie sprawę, że tak, mój Ci on, to ten jedyny.

Tylko, że to też nic nie zmienia, bo wszyscy mówią Lou jaka to wielka szansa dla niej zacząć pracę w Nowym Jorku, więc musi tam lecieć i złapać byka za rogi.

Więc Lou stwierdza, że nie miała racji uważając, że powinna zostać z paramedykiem, bo w sumie to naprawdę chce jechać do Nowego Jorku i zawsze tak czuła, ale teraz strasznie się czuje zostawiając swojego nowego chłopaka, ale i tak leci.

Koniec. Fanfary. Lou zaczyna wreszcie żyć prawdziwym życiem.

Czterysta stron opowiadających o niczym, bo nic co się na kartach tej powieści wydarza nie jest znaczące. Co z tego, że pojawia się Lily, niepokorna nastolatka, której bunt zrodził się z traumatycznego przeżycia, jeśli jej pojawienie się nie zmienia Lou w żaden sposób? 

Jeśli już jesteśmy przy Lily. Przez to co zrobiła na jednej z imprez jest teraz szantażowana przez pewnego chłopaka. Wydarzenie to zostaje przyrównane do gwałtu, który przeżyła Lou w labiryncie co jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Wcale nie miałam ochoty tulać Lily i mówić jej, że nie jest winna. Miałam ochotę za to powiedzieć jej, że popełniła błąd i tak, wszyscy je popełniamy, ale trzeba zacząć myśleć, bo nie jest już małym dzieckiem. Ale nie, Lily to ciągle dziecko i żadnej nie ma  w tym winy, że zgodziła się na seks z nowo poznanym chłopakiem, bo chciała być taka fajna. Peszek, że zrobił wtedy jej zdjęcie.

Związek Lou z przystojnym paramedykiem, Samem, również nic nie wnosi. Lou zachowuje się strasznie egoistycznie w stosunku do Sama na zmianę uprawiając z nim seks i zarzucając go swoimi przemyśleniami i uczuciami związanym z Willem. Nie widać między nimi żadnej chemii, żadnych głębszych uczuć. Nawet nagły zryw Lou, która odkrywa jak bardzo ważny dla niej jest mężczyzna  wydaje się sztuczny i naciągany. Zresztą sam Sam jest też bez głębi. Taki stereotypowy silny mężczyzną z romantyczną stroną osobowości.

Nawet podły Richard, menadżer Lou, okazuje się być jedynie zestresowanym pracownikiem od którego wymaga się zbyt dużo i dlatego zachowuje się jak kompletny dupek i źle traktuje swoich podwładnych. To przecież zrozumiałe.

Ale, ale, przecież to wszystko jest za mało! Jeszcze musi być wątek o rodzinie Lou, który jest tak tragicznie stereotypowy i po prostu zły, że aż czerwienię się ze wstydu za autorkę. Albowiem matka Lou, po latach zajmowania się domem i rodziną, sprzątania, prania i gotowania, odkryła, że jej coś więcej niż dom. I stała się feministką. A co robi kobieta, która przemienia się w feministkę? Przestaje golić nogi i pachy. I to właśnie staje się tą pierwszą ością niezgody pomiędzy matką a ojcem Louise. Później dochodzi jeszcze sprawa obiadu w niedzielę  (zamiast czegoś w typie tradycyjnego roast dinner jest zupa!), a kroplą przechylającą czarę niezgody jest kupne ciasto czekoladowe na urodziny dziadka. No, ale kobieta ma prawo przecież do własnych zajęć i hobby, nawet jeśli wydaje się przy tym wszystkim nieszczęśliwa (więc może lepiej gólmy nogi i zajmujmy się domami?). A mężczyzna, ten, co to nawet nie wie, gdzie co leży w jego własnym domu, choć mieszka tam z trzydzieści nie przymierzając lat i ma nierealistyczne fantazje rodem z lat pięćdziesiątym co do roli kobiety, okazuje się jednak tym dobrym i poczciwym, tym, który dla ukochanej kobiety nawet nogi ogoli pokazując jej, że tak, rozumie ten ból, że wcale owa kobieta golić się nie musi tylko niech wraca do domu.

Cyrk, panie, cyrk na kółkach.

Jest to powieść zła, źle napisana, nieprzemyślana, przyprawiająca o depresję, ciężka, bez krztyny humoru z samolubną, nie liczącą się z uczuciami innych bohaterką i stadem  stereotypowych bohaterów drugoplanowych nic nie wnoszących do fabuły.  

Jest to powieść, której mogłoby nie być, bo Lou wcale się podczas tych wszystkich przeróżnych doświadczeń nie zmienia. Okazuje się, że nagromadzenie wydarzeń wcale nie robi powieści. Autorka oczywiście chce, żebyśmy tą zmianę zobaczyli, ale jej nie ma. Tak jak w pierwszej części została Lou wypchnięta w świat przez Willa, tak w drugiej wypycha ją w świat zarówno rodzina jak i Sam. 

Acha, a tym cudownym światem jest Nowy Jork, który jest przecież o tyle lepszy niż Londyn, bo ma oferuje lepsze perspektywy, lepszych ludzi, lepszą pracę i w ogóle. W pewnym momencie zastanowiłam się czy ja aby nie czytam o głodującej irlandzkiej rodzinie pod koniec XIX w.

Jest to powieść pokazująca co się stanie jak napisze się książkę bez solidnej podstawy, dobrego na nią pomysłu.

Czterysta stron niczego. 

That’s it, I’m done.

Nie polecam nikomu.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

niedziela, 14 sierpnia 2016

Kurczę Czytane: „Wakacje Fryderyka” Walter R. Brooks, il. Kurt Wiese




Lato się kończy, wieczorem i rankiem czuć chłód w powietrzu co zwiastuje nadchodzącą nieubłaganie jesień. Zaraz zaczniemy zakładać grubsze swetry, kurtki, czapki i szaliki.

Co jednak mają zrobić zwierzęta na jesień i w czasie zimy? Niektóre z nich mają co prawda grubsze futra, a część mieszka przecież w stodołach czy kurnikach. Jednak zimniejszy okres jest bardzo dla nich nieprzyjemny, szczególnie jeśli tak jak w przypadku znajomych prosiaczka Fryderyka (i jego samego) gospodarz nie jest zbytnio bogaty i nie ma pieniędzy na potrzebne naprawy zabudowań gospodarskich.

Jest jednak pewien sposób na zimno – wakacje w ciepłych  krajach!
To właśnie wymyślił kogut Karol i razem z wybranymi zwierzętami postanowił pomysł wcielić w życie.

Cóż to była za podróż! Pełna przygód,  czasem bardzo niebezpiecznych i mrożących krew w żyłach, nowych widoków, maszerowania wielu kilometrów dziennie, ale też i pełna nowych przyjaciół, śmiesznych zdarzeń i opromieniona słońcem. No i niecodziennie spotyka się prezydenta Stanów Zjednoczonych!

Uroczy bohaterowie „Wakacji Fryderyka” podbili nasze serca w trakcie swojej podróży na Florydę. Mimo, że prosiaczek jest bohaterem tytułowym nie zajmuje on czołowej roli w powieści. Jest co prawda bardzo zażywnym, pełnym wigoru i mądrym zwierzęciem, ale każde z wędrujących zwierząt miało swoje miejsce w książce – od malutkiego małżeństwa pająków państwa Web  i myszy poprzez kaczki Alicję i Emmę, parę kogutów Karola i Henrietty, psów Dżeka i Roberta, kota Jinxa do krowy pani Wandy i konia Hanka
Moim ulubionych bohaterem został kot Jinx, zapatrzony w siebie, lekko zarozumiały kocur, którego pycha została nieźle ukarana.

Koty rzadko składają obietnice, jednak jeżeli już do czegoś się zobowiążą, można na nich polegać. Słowo kota jest niezawodne jak koci skok.

Wszystkie koty doskonale potrafią wiązać węzły. Nawet najgłupszy kociak umie w ciągu dwóch minut zawiązać czterdzieści supłów na włóczce rozwiniętej z kłębka. Jeżeli nie wierzycie, spytajcie swoja babcię.

Wszystkie zwierzęta mają tak różne charaktery, że powieść nigdy nie nudzi, bo przecież każdy zachowuje się w różnych sytuacjach inaczej. Jednak to co ich łączy, oprócz pragnienia przygody, jest silne poczucie sprawiedliwości i chęć niesienia pomocy. Pomimo tego, że narzekają czasem na swojego gospodarza, pana Bean, to wiedzą dobrze, że nie jest on w stanie im zapewnić takich wygód jakich by chciał ze względów finansowych. I nawet trochę za nim tęsknią.

Świetna lektura, nawet dla młodszego dziecka, napisana prostym, przystępnym językiem.  Zwierzęta są przeurocze, ich przygody bardzo zabawne , czasem niebezpieczne (wtedy trzeba czytać szybko, szybko, a słuchać  z zapartym tchem), a dodatkowym smaczkiem są świetne ilustracje Kurta Wiese. A wszystko to opromienione takim lekko rustykalnym urokiem i pełne ciepła.

Pozdrawiam,
Mała Mimi i kura Mania.

Książka została przetłumaczona przez Stanisława Kroszczyńskiego, a wydana nakładem Wydawnictwa Jaguar. W serii są tez inne pozycje o Fryderyku, więc chętnie się z nimi zapoznamy.

M.