wtorek, 16 sierpnia 2016

ZBUK: ‘After you’ Jojo Moyes ("Kiedy odszedłeś")


TYSIĄC SPOJLERÓW

Kiedy czytałam ‘Me Before You’ Jojo Moyes dałam porwać się historii Lou i Willa nie zważając na pewne minusy powieści. Byłam autentycznie zaangażowana w rozterki Lou, z napięciem śledziłam dynamikę relacji między nią a Willem, a sama powieść pomimo dotykania tematu śmierci i dramatycznego zakończenia wypełniona była humorem.

Po skończeniu książki byłam pewna, że Lou wcale nie zacznie żyć życiem takim jakiego chciał dla niej Will, ponieważ były to jego marzenia, a nie jej. Zresztą pomimo tego, że kilka razy w trakcie czytania natknęłam się na zdanie o tym jaki ma w sobie potencjał Lou ja tego w niej nie widziałam. 

Dlaczego więc sięgnęłam po dalszy ciąg przygód Lou? DLACZEGO? Pewnie z tej zwykłej ciekawości, której doświadcza każdy czytelnik po skończeniu książki, która mu się podobała. Co stało się z bohaterami? Jak sobie poradzili?

Wszystko jest okej, jeśli autorka czy autor naprawdę mają pomysł na dalsze losy swoich bohaterów. Gorzej jeśli kolejna części (lub, co gorzej, części) napisane są chyba jedynie po to, by zaspokoić ciekawość fanów za wszelką cenę, za to bez ładu, składu i pomysłu na to co napisać.

Tak właśnie jest z ‘After You’. Mija kilkanaście miesięcy od śmierci Willa, w czasie, których Lou trochę podróżowała zgodnie z życzeniem mężczyzny, ale nie znalazła w tym ani radości ani satysfakcji. Bo przecież wszystko smakuje gorzej, jeśli nie ma się z kim tego dzielić. A już najgorzej smakują smutne i szare miasta odległej części Europy (czyt. Berlin). Więc Lou wraca do Wielkiej Brytanii, kupuje mieszkanie w Londynie i zaczyna pracę w pseudoirlandzkim barze na lotnisku jako kelnerka i na w pół sprzątaczka. Życie ma smutne, żałosne i nieciekawe, aż przydarza się jej wstrząsający wypadek, który zmienia jej postrzeganie rzeczywistości. 

A nie, jednak nie. Dalej jej życie jest smutne, żałosne i nieciekawe, ale teraz jeszcze musi chodzić na grupę wsparcia dla ludzi w żałobie (bo przypadkowy upadek z dachu budynku w którym mieszka przecież mógł być próbą samobójczą), a w pracy po zmianie menadżera zaczyna nosić obowiązkowy uniform, czyli kusą zieloną sukienkę i sztuczną perukę w tym samym kolorze. 

Ale, ale, przecież znów przydarza się jej cos wstrząsającego, coś co nadaje jej życiu sensu i zmienia je o 180 procent. Nagle pojawia się córka Willa, szesnastolatka, o której istnieniu rodzina Treynorów nie wiedziała.

Tylko, że i to nic nie zmienia.

Choć jest jeszcze przystojny para medyk Sam z zacięciem do budowania i hodowli kur.

Ale to też nic nie zmienia.

I Nathan, pielęgniarz pomagający Williamowi, odzywa się z Nowego Jorku i poleca Lou  swoim zamożnym pracodawcom jako osobę do pomocy w rodzinie bogatych polskich imigrantów (czy tam drugiego pokolenia) i Lou dostaje tą pracę, ale jednak odmawia.

I nic się nie zmienia.

Choć przecież para medyk zostaje postrzelony i nagle Lou zdaje sobie sprawę, że tak, mój Ci on, to ten jedyny.

Tylko, że to też nic nie zmienia, bo wszyscy mówią Lou jaka to wielka szansa dla niej zacząć pracę w Nowym Jorku, więc musi tam lecieć i złapać byka za rogi.

Więc Lou stwierdza, że nie miała racji uważając, że powinna zostać z paramedykiem, bo w sumie to naprawdę chce jechać do Nowego Jorku i zawsze tak czuła, ale teraz strasznie się czuje zostawiając swojego nowego chłopaka, ale i tak leci.

Koniec. Fanfary. Lou zaczyna wreszcie żyć prawdziwym życiem.

Czterysta stron opowiadających o niczym, bo nic co się na kartach tej powieści wydarza nie jest znaczące. Co z tego, że pojawia się Lily, niepokorna nastolatka, której bunt zrodził się z traumatycznego przeżycia, jeśli jej pojawienie się nie zmienia Lou w żaden sposób? 

Jeśli już jesteśmy przy Lily. Przez to co zrobiła na jednej z imprez jest teraz szantażowana przez pewnego chłopaka. Wydarzenie to zostaje przyrównane do gwałtu, który przeżyła Lou w labiryncie co jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Wcale nie miałam ochoty tulać Lily i mówić jej, że nie jest winna. Miałam ochotę za to powiedzieć jej, że popełniła błąd i tak, wszyscy je popełniamy, ale trzeba zacząć myśleć, bo nie jest już małym dzieckiem. Ale nie, Lily to ciągle dziecko i żadnej nie ma  w tym winy, że zgodziła się na seks z nowo poznanym chłopakiem, bo chciała być taka fajna. Peszek, że zrobił wtedy jej zdjęcie.

Związek Lou z przystojnym paramedykiem, Samem, również nic nie wnosi. Lou zachowuje się strasznie egoistycznie w stosunku do Sama na zmianę uprawiając z nim seks i zarzucając go swoimi przemyśleniami i uczuciami związanym z Willem. Nie widać między nimi żadnej chemii, żadnych głębszych uczuć. Nawet nagły zryw Lou, która odkrywa jak bardzo ważny dla niej jest mężczyzna  wydaje się sztuczny i naciągany. Zresztą sam Sam jest też bez głębi. Taki stereotypowy silny mężczyzną z romantyczną stroną osobowości.

Nawet podły Richard, menadżer Lou, okazuje się być jedynie zestresowanym pracownikiem od którego wymaga się zbyt dużo i dlatego zachowuje się jak kompletny dupek i źle traktuje swoich podwładnych. To przecież zrozumiałe.

Ale, ale, przecież to wszystko jest za mało! Jeszcze musi być wątek o rodzinie Lou, który jest tak tragicznie stereotypowy i po prostu zły, że aż czerwienię się ze wstydu za autorkę. Albowiem matka Lou, po latach zajmowania się domem i rodziną, sprzątania, prania i gotowania, odkryła, że jej coś więcej niż dom. I stała się feministką. A co robi kobieta, która przemienia się w feministkę? Przestaje golić nogi i pachy. I to właśnie staje się tą pierwszą ością niezgody pomiędzy matką a ojcem Louise. Później dochodzi jeszcze sprawa obiadu w niedzielę  (zamiast czegoś w typie tradycyjnego roast dinner jest zupa!), a kroplą przechylającą czarę niezgody jest kupne ciasto czekoladowe na urodziny dziadka. No, ale kobieta ma prawo przecież do własnych zajęć i hobby, nawet jeśli wydaje się przy tym wszystkim nieszczęśliwa (więc może lepiej gólmy nogi i zajmujmy się domami?). A mężczyzna, ten, co to nawet nie wie, gdzie co leży w jego własnym domu, choć mieszka tam z trzydzieści nie przymierzając lat i ma nierealistyczne fantazje rodem z lat pięćdziesiątym co do roli kobiety, okazuje się jednak tym dobrym i poczciwym, tym, który dla ukochanej kobiety nawet nogi ogoli pokazując jej, że tak, rozumie ten ból, że wcale owa kobieta golić się nie musi tylko niech wraca do domu.

Cyrk, panie, cyrk na kółkach.

Jest to powieść zła, źle napisana, nieprzemyślana, przyprawiająca o depresję, ciężka, bez krztyny humoru z samolubną, nie liczącą się z uczuciami innych bohaterką i stadem  stereotypowych bohaterów drugoplanowych nic nie wnoszących do fabuły.  

Jest to powieść, której mogłoby nie być, bo Lou wcale się podczas tych wszystkich przeróżnych doświadczeń nie zmienia. Okazuje się, że nagromadzenie wydarzeń wcale nie robi powieści. Autorka oczywiście chce, żebyśmy tą zmianę zobaczyli, ale jej nie ma. Tak jak w pierwszej części została Lou wypchnięta w świat przez Willa, tak w drugiej wypycha ją w świat zarówno rodzina jak i Sam. 

Acha, a tym cudownym światem jest Nowy Jork, który jest przecież o tyle lepszy niż Londyn, bo ma oferuje lepsze perspektywy, lepszych ludzi, lepszą pracę i w ogóle. W pewnym momencie zastanowiłam się czy ja aby nie czytam o głodującej irlandzkiej rodzinie pod koniec XIX w.

Jest to powieść pokazująca co się stanie jak napisze się książkę bez solidnej podstawy, dobrego na nią pomysłu.

Czterysta stron niczego. 

That’s it, I’m done.

Nie polecam nikomu.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!