sobota, 31 stycznia 2015

"Pomelo i kolory" Ramona Badescu & Benjamin Chaud




Ach, Pomelo! Gdzie nie spojrzę tam widzę zachwyty nad małym różowym słonikiem, który mieszka pod dmuchawcem. Na dobry początek wybrałam „Kolory”, bo okazało się, że nie mamy żadnej książeczki na ten temat. Nie wczytywałam się w recenzję dotyczące tej pozycji, bo wystarczało mi, że wszyscy kochają Pomelo.



 Bardzo się zdziwiłam, kiedy dostałam małą książeczkę z grubą okładką i mnóstwem papierowych, ale na szczęście nieco grubszych niż zwykły papier,  stron o zaokrąglonych rogach. A na tych stronach… czyste piękno i poezja! Jak tu się nie zachwycić ilustracjami o absolutnym różu pośladków Pomelo (ulubiony obrazek Mimi, która się zawsze chichra jak go widzi) czy o bezpiecznej bieli ukochanego przez słonika dmuchawca. Ach, no tak, nie zapomnijmy o różowości sałaty „gdyby tylko chciała”.




Myślałam, że „Kolory” to będzie za trudna w odbiorze książka dla Mimi, ale moje dziecko jak zwykle mnie zadziwiło. Bardzo żywiołowo reagowała na przedstawione obrazki traktując je jako osobne opowieści. Przy każdym z nich możemy spędzać długie minuty opowiadając co też może on przedstawiać. Przy „bezsilnej szarości rozczarowania”, która zobrazowana jest truskawka, która nigdy nie dojrzała, Mimi mówi, że jest smutna. Starałam się jej nie „naprowadzać” na emocje pokazywane na obrazkach, ale mina Pomelo i jego przyjaciół mówi wszystko. Faworytką Mimi jest żaba Rita, ale widząc gdziekolwiek ślimaka woła „Gigi!”. 



Myślę, że Pomelo i jego kolory będą nam towarzyszyć jeszcze długo. Na razie jest to głównie książeczka o kolorach, ale również przy poznawaniu i nauce nazywania emocji będzie bardzo pomocna. Jak na razie nie opuszcza ona podręcznego kosza z najukochańszymi zabawkami i książeczkami i bardzo często do niej wracamy. A okrzyk „Sonik, sonik, Sonik pink!” może oznaczać tylko jedno – czas na Pomelo. 





Na Walentynki chciałam kupić zakochanego Pomelo, ale niestety nie dojdzie on do nas na czas. Na pewno zakupię resztę książek o różowym słoniu. Następne będą „Przeciwieństwa”, bo to jest na topie u Mimi teraz („Mimi mała, mamusia duzia”). 

Przyznam się również, że bardzo często przeglądam „Kolory” dla własnej przyjemności. Najlepiej jak Mimi śpi, bo mam wtedy więcej spokoju.




„Kolory” to książka uniwersalna i ponadczasowa – i dla malucha, który poznaje kolory i dla starszaka, który uczy się nazywać uczucia. Serca dorosłych podbije poetyckością. A osoba małego różowego słonika sprawi, że pokochają Pomelo wszyscy.

Pozdrawiamy,
Kura Mania & Mała Mimi.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwań GRA W KOLORY (biały) i KLUCZNIK 2015(spod choinki).

sobota, 24 stycznia 2015

„Drugie urodziny Prosiaczka” Aleksandra Woldańska-Płocińska



„Drugie urodziny Prosiaczka” to druga część z serii prosiaczkowo-urodzinowej autorskiego projektu poznańskiej ilustratorki. 

Wreszcie nadszedł ten specjalny dzień – drugie urodziny Prosiaczka! Najpierw z życzeniami przyszła Sowa, a zaspany jubilat postanowił w jakiś szczególny sposób uczcić tę okazję. Ale jak? Sowa od razu wyskoczyła z pomysłem czytania encyklopedii, ale nie wydawało się to zbyt ciekawe. Również pozostałe zwierzątka miały pełno pomysłów. Niestety, propozycje  Wiewiórki,  Borsuka, Królika, Dżdżownicy, Muchy, Ślimaka, Bobra i Pijawki (!) nie trafiły w gust Prosiaczka – a wierzcie mi, były one bardzo zróżnicowane. Koniec końców, wszyscy przyjaciele położyli się na miękkiej trawce popijając koktajl z liści dębu i wtedy jubilat zrozumiał, że leniwe spędzanie czasu z przyjaciółmi to najlepszy sposób na świętowanie. Ach, ale co by tu porobić kiedy przyjdą kolejne urodziny?...

„Drugie urodziny Prosiaczka” to absolutny hit w moim domu. Ta nieduża książeczka o bardzo grubych kartonowych stronach zawojowała serce mojej dwulatki. Ukochała sobie „sinke” i jej przyjaciół, a w szczególności Pijawkę popijającą sok. No, i ilustracja przedstawiająca meduzę jest hitem. Wszystko jej się tam podoba - i prosta historia o urodzinach i ciekawie przedstawione zwierzątka. Również tekst doczekał się zainteresowania, mimo, że zazwyczaj Mimi go najzwyczajniej olewała. W tym jednak przypadku różne rodzaje czcionki bardzo zaintrygowały dziewczynkę przyciągając jej wzrok (mój też zresztą). 


Książeczka była prezentem podchoinkowym, a do Nowego Roku przeczytałyśmy ją jak nic z 40 razy. Teraz również nie opuszcza ona salonu, gdzie Mimi czyta ją swoim zabawkom. Czasem i ja dostępuję zaszczytu wysłuchania opowieści. Najlepsze jest to, że jak spytałam kto ma dwa lata oczekując odpowiedzi, że „sinka” to Mimi odpowiedziała „ja Mimi, sinka też”. Ale jak tłukłam jej do rozczochranej główki od października, że ma dwa lata to rezultatu nie było żadnego. A tu jedna mała książeczka i już! Mimi nagle umie powiedzieć, że ma dwa lata. Magia czytania. 



 
Uwielbiam „Drugie…”, przeglądam książeczkę dla własnej przyjemności podziwiając nietypowe ilustracje, przepiękne, nieoczywiste kolory i wzory. Wielkim plusem jest to, że zwierzątka przedstawione w książce mają swoje rzeczywiste kolory tak więc królik jest szary, a nie psychodelicznie fioletowo-niebieski na przykład. Jedynie meduza jest trochę straszna, ale i tak świetna. Pomimo wściekle różowej okładki zwiastującej typowo jaskrawe kolory książka utrzymana jest w raczej ciemniejszej tonacji. Bardzo pociągającej i trochę tajemniczej w dodatku. 


Mogłabym tak zachwycać się i zachwycać, ale napiszę krótko – proszę teraz iść do księgarni/wejść na stronę czerwony konik.pl/Allegro, itp. i zakupić jedną z trzech książeczek z serii, a potem zatrzymać sobie, ewentualnie dać w prezencie dzieciom rodzinno-przyjacielskim. Naprawdę warto, bo to mała perełka na rynku książek dla dzieci. Ja też kupiłam już dla dziecka koleżanki. A wiecie już co Mimi dostanie na trzecie urodziny?


















Pozdrawiam,
Kura Mania.

Na Prosiaczka trafiłam na prześwietnej stronie malekruki.com, którą gorąco polecam wszystkim.

czwartek, 22 stycznia 2015

‘The Lost World’ Arthur Conan Doyle ("Świat zaginiony")



With much labour we got our thing up the steps, and then, looking back, took one last long survey of that strange land, soon I fear to be vulgarized, the prey of hunter and prospector, but to each of us a dreamland of glamour and romance, a land where we had dared much, suffered much, and learned much – “our” land, as we shall ever fondly call it. 

Wyobraź sobie, że żyjesz w wieku wielkich odkryć i przygód rodem z filmów o Indianie Jonesie. Kiedy to wiedza o świecie rozwija się w zaskakująco szybkim tempie, a mapy wypełniają się informacjami o kolejnych odkrytych górach, jeziorach i rzekach. Kiedy pomimo wielu brawurowych wypraw w dalszym ciągu znajdują się na tych mapach białe plamy. Kiedy to, będąc dumnym z siebie i swojego mocarstwa Brytyjczykiem, nie ma dla Ciebie rzeczy nie do zrobienia i miejsc nie do odwiedzenia. Kiedy to przygoda i tajemnica jest na wyciągnięcie ręki.

W takim to właśnie czasie Ned Malone, młody dziennikarz, chcąc zaimponować domniemanej miłości swego życia, rzuca się w wir przygody. Trafia na porywczego profesora Challengera. Naukowiec ten kilka lat wcześniej odbył niebezpieczną podróż do Ameryki Południowej, gdzie dzięki notatnikowi pewnego podróżnika trafia na trop tajemniczej krainy. Krainy, którą zamieszkują przedziwne stwory rodem z Jury. Tak, mowa o dinozaurach! Niestety, prawie wszystkie na to dowody zniszczone zostały podczas podróży powrotnej profesora dlatego teraz zamiast święcić tryumfy jest celem docinek i żartów ze strony innych naukowców.

Teraz zaistniała szansa na potwierdzenie słów profesora. Zostaje stworzona grupa, która  ma zebrać dowody na istnienie dinozaurów. Oprócz Malone’a w wyprawie bierze udział Lord John Roxton, znany podróżnik, oraz profesor Summerlee, sceptycznie nastawiony do Challengera botanik. Ich brawurowa wyprawa prowadzona w duchu brytyjskiego imperializmu zabiera czytelnika w niesamowitą podróż w głąb południowoamerykańskiego lasu tropikalnego. 

Po książkę tę sięgnęłam ponieważ chciałam zacząć swoją przygodę z Conan Doylem od nietypowej strony, czyli od powieści mniej znanej i niezbyt kojarzonej z tym autorem. Niestety ciężko mi było przebrnąć przez te fragmenty książki, które nie mówiły bezpośrednio o przygodach podróżników wśród świata, który żywcem został przeniesiony z czasów prehistorycznych. Były one dla mnie po prostu nudne. 

Irytowała mnie postać profesora Challengera, który błyskotliwy i inteligentny, jest przeraźliwie pompatyczny i zapatrzony w siebie. Uważa on się za zbyt wielkiego intelektem, aby zniżać się do poziomu maluczkich (czyt. reszty ludzkości). Jego uszczypliwe uwagi nie śmieszyły mnie wcale. 

Najciekawsze były  oczywiście  przygody grupy podróżników już po dotarciu do tajemniczej krainy. Nie tylko doświadczają tam oni uczucia strachu i napotykają na przerażające istoty, ale również są świadkami przepięknej bujnej roślinności i przeróżnych dziwów. Te rozdziały naprawdę mnie zainteresowały i przeczytałam je w ekspresowym tempie żałując, że tak szybko się one skończyły.

Zdaję sobie sprawę, że  to rasowa opowieść przygodowa w duchu wspomnianego już Indiany Jonesa, ale jakoś nie porwała mnie. Lekko mnie irytowało to specyficzne dla tamtego czasu podejście Brytyjczyków do Indian jako ludzi generalnie stojących niżej w rasowej hierarchii zarówno pod względem inteligencji jak i popędów, które uznawane były za typowo prymitywne. To co zrobił Lord John z jednym z Indian będących źródłem ich niefortunnej sytuacji było po prostu karygodne. Nie chcę zdradzać o co chodzi zostawiając to Tobie do odkrycia, ale no nie fajnie. Wiem, że takie czasy, ale mimo wszystko nie podobało mi się to. 

Sam pomysł na powieść, nie wiem niestety na ile oryginalny, jest bardzo ciekawy. Jakże fascynujące byłoby odnalezienie takiej zapomnianej przez czas krainy z jej fauną i florą z czasów prehistorycznych jak i współczesnych. Jakże emocjonujące byłoby wzięcie udziału w odwiecznej walce o przeżycie wśród egzotycznej roślinności i nieznanych zwierząt. Brutalne, burzące krew w żyłach i pełne adrenaliny przygody to to co mogłoby znaleźć się w ‘The Lost World’, gdyby  ich dynamiki nie zabiły niestety nudniejsze fragmenty.

Polecam wszystkim fanom klasycznych opowieści podróżniczych oraz miłośnikom dinozaurów we wszelkiej formie.

Pozdrawiam,
Kura Mania.


Książkę przeczytałam  ramach wyzwania GRA W KOLORY (biały) jak i KLUCZNIK (niewspółcześnie).


PS. A jeśli masz ochotę na poznanie tej książki z o wiele bardziej entuzjastycznie nastawionej strony (jak i lepiej napisanej) zapraszam do odwiedzenia Wielkobukowej recenzji ‘The Lost World’.

M.

sobota, 17 stycznia 2015

'The Gruffalo's Child' Julia Donaldson & Axel Scheffler


 Chyba każdy kto interesuje się książkami skierowanymi do najmłodszych czytelników czytał lub choćby słyszał o Julii Donaldson. Najbardziej znana jest z książek o Gruffalo, włochatym potworasie, ale świetne są wszystkie jej opowieści, np. "Miejsce na miotle". Jak zdążyłam zauważyć i w Polsce Gruffalo, czyli swojski polski Grufołak, stał się bardzo popularny. Warto pamiętać, że również animacje książek Donaldson trwające coś około 25 minut są pięknie wyprodukowane.



Z Gruffalo spotkałyśmy się już dawno wypożyczając książeczkę z biblioteki. Jakoś jednak nie przypadła małej Mimi do gustu. Pewnie była jeszcze za mała. W czasie ostatniego Bożego Narodzenia przypadkiem trafiłyśmy na dwie animacje na Disney Junior - pierwsza i druga część o Gruffołakach. Mała Mimi przepadła. Oglądałyśmy wszystkie powtórki i pewnie trzeba będzie zakupić DVD ("Miejsce na miotle" również cieszyło się wielkim zainteresowaniem w okolicach Halloween). Jak zauważyłam bardziej podobała się część o Dziecku Gruffołaka, więc zakupiłam okazyjnie na Amazonie (wiem, że Amazon to samo zło jest, ale te promocje!).




Wszystko zaczyna sie kiedy Gruffalo mówi swojemu dziecięciu, że żaden grufołak nie może wejść do pobliskiego lasu. Panuje tam bowiem straszna mysz, którą Gruffalo spotkał dawno, dawno temu. Jest ona strasznie silna, ma niewyobrażalnie długi łuskowaty ogon, oczy jak ogniste jeziora, a wąsy jej mocniejsze są niż druty.Mimo tego przerażającego opisu pewnej śnieżnej nocy Dziecko Gruffalo postanowiło z nudów wybrać się do lasu na poszukiwania tej potężnej myszy. Dziecko czuło sie bardzo odważnie i niczego się nie bało. Na swej drodze spotkało węża, lisa i sowę, ale nie było żadnej myszy! Pewnie to jakaś sztuczka albo coś takiego. Niestety, niestety... Kiedy już całkiem zrezygnowane Dziecko Gruffalo włożyło opowieść o myszy między bajki niespodziewanie ją zobaczyło! Ale ta myszka jakaś mała i niepozorna... Mysz jednak powiedziała, że pokaże Dziecku tą potężną mysz z opowieści Gruffalo. Jak powiedziała tak zrobiła, a efekt tego był taki, że Dziecko Gruffołaka co sił w nogach wróciło przez last do bezpiecznej pieczary, gdzie spał jego tata.


 Co takiego ma w sobie ta opowieść, że jest hitem wśród dzieci (i, nie oszukujmy się, również rodziców) na całym świecie? Czy to świetne ilustracje Schefflera, proste, ale świetnie oddające ducha historii, troszkę nietypowe, na pewno oryginalne i z pięknymi kolorami? A może sama historia o niezwykłym Gruffalo i przebiegłej, sprytnej myszce, tak nieoczywista, bo z odwróconymi rolami? A może język, którym tę historię napisała Donaldson - prosty, pięknie zrymowany, oszczędny w słowach, ale mówiący akurat tyle ile potrzeba? Najpewniej, to mieszanka tych wszystkich czynników zapewniła Gruffalo sukces. No i magia, wyzierająca spomiędzy słów i drzew z ilustracji i niesamowity klimat opowieści przenoszącej nas już od pierwszego zdania w nietypowy świat Gruffołaka.

Piękna opowieść, którą zapoczątkowałyśmy serię książek Donaldson w naszej biblioteczce. Bo na pewno będzie ich więcej.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania KLUCZNIK 2015 (zimowa okładka),

czwartek, 15 stycznia 2015

'I Capture the Castle' Dodie Smith ("Zdobywam zamek")



Dodie Smith w Polsce do niedawna mogłaby być znana jedynie jako autorka “101 dalmatyńczyków”. Na całe szczęście niedawno została wydana jej najsłynniejsza powieść, która znalazła swoje miejsce w kanonie literatury angielskiej i na wielu listach typu The Big Read, o tytule „Zdobywając zamek”.

Jest to opowieść o nietypowej rodzinie mieszkającej w nietypowym miejscu.  Ojciec, znany autor głośnej w swoim czasie książki, oczarowany ruinami zamku „odkrytego” zupełnie przypadkowo na angielskiej prowincji wynajął go od właściciela na czterdzieści lat. W momencie podpisywania umowy rodzina Mortmain była całkiem dobrze usytuowana i stać ich było zarówno na remont mieszkania w ocalałej części zamku jak i na dostatnie życie. Niestety, od tamtego czasu minęło już dwanaście lat. Żona Mortmaina umarła zostawiając trójkę małych dzieci. On sam po kilku latach związał się z modelką o oryginalnej urodzie i nietypowym imieniu – Topaz, która pozuje od czasu do czasu znanym malarzom w Londynie. 

Mortmain jednak zupełnie popadł w apatię – nie napisał ani słowa od czasu wydania ‘Jacob Wrestling’,  a dnie spędzał samotnie na czytaniu kryminałów. Z tego powodu rodzina popadła w skrajne ubóstwo. Młodsza siostra Cassandra musiała zrezygnować z dalszego kształcenia po wygaśnięciu stypendium. Starsza, Rose, rzadko kiedy się uśmiechała, zgorzkniała i cyniczna, i tak zdesperowana, że postanowiła wyjść za mąż za pierwszego lepszego bogatego mężczyznę. Młodszy brat, Thomas, jedynie dzięki stypendium i pomocy miejscowego wikarego mógł uczęszczać do szkoły. Jest jeszcze Stephen, syn dawnej gospodyni, i to dzięki niemu i jego zarobkom oraz nieustannej pomocy, rodzina Mortmainów miała co do garnka włożyć.

Książka napisana jest z perspektyw Cassandry, która w dzienniku postanowiła zapisywać swoje przeżycia i spostrzeżenia, aby ćwiczyć warsztat pisarski. Początkowo nie ma w nim za wiele ciekawego, siedemnastolatka opisuje po trochu swoją rodzinę i to jak przedziwny splot wydarzeń sprawił, że znaleźli się w obecnej, nieciekawej sytuacji. Romantyzm mieszkania w zamku romantyzmem, ale ciężko go docenić, kiedy na obiad jest chleb z margaryną. Jednak  spokojną, troszkę nudną codzienność przerywa pojawienie się dwóch amerykanów – braci, z których jeden jest spadkobiercą zarówno zamku jak i posiadłości położonej nieopodal. Obie dziewczyny, próżna i znudzona Rose jak i Cassandra o błyskotliwym umyśle zostają postawione w sytuacji, w której będą musiały wybierać pomiędzy prawdą a dobrem rodziny, pomiędzy marzeniami a twardą rzeczywistością, a ich wybory zadziwią nie tylko członków ich rodziny, ale również je same.

Powieść Dodie Smith była na mojej liście must read od dawna. Egzemplarz znaleziony w charity shopie przeleżał na mojej półce ładnych parę miesięcy. Gdyby nie wyzwanie GRA W KOLORY pewnie jeszcze długo bym po nie nie sięgnęła. A tak to pewnego styczniowego wieczoru z westchnieniem wzięłam książkę do ręki, a godzinę później odłożyłam z uczuciem rozczarowania. I to tym się ludzie tak zachwycali? Pierwsze strony dziennika Cassandry wydały mi się nudnym opisem historii rodzinnej, w której tak właściwie nic ciekawego się nie dzieje. No dobrze, mieszkają w tym malowniczu zamku, ojciec jakiś dziwny jest i niezbyt kontaktowy, macocha piękna i artystyczna, siostra również piękna, ale irytująca, a sama Cassandra naiwna. Dobrze, że postanowiłam dać książce drugą szansę, bo od momentu pojawienia się braci Cottonów akcja przyspiesza, a fabuła robi się coraz ciekawsza.

Główną bohaterka jest oczywiście Cassandra, bo to jej uczucia poznajemy w pierwszej kolejności. Opowieść zaczyna się kiedy jest uroczo naiwną, błyskotliwie dowcipną siedemnastoletnią dziewczyną, którą każdy uważa za miłego dzieciaka nie traktując zbyt poważnie. Rok, który z nią spędzamy i doświadczenia, które stają się jej udziałem sprawiają, że żegnamy nie już naiwnego podlotka, a mądrą młodą kobietę, która wie, kiedy powstrzymać się przed popełnieniem błędu i stara się widzieć pozytywy w smutnej sytuacji, w której ją zostawiamy.

Poznajemy również drugą stronę Rose, zdeterminowaną do podwyższenia poziomu swojego życia za wszelką cenę. Tak uparcie tkwiła w przekonaniu o tym, że zdobycie dużych pieniędzy warte jest małżeństwa bez miłości, że uznałam, że bieda zmieniła ją w wyrachowaną pannę i nie ma dla niej ratunku.

Ciekawą postacią jest beznadziejnie zakochany w Cassandrze Stephen. Nie zdradzę co go czeka, ale jego los odmienia się zaskakująco w prawdziwie amerykańskim stylu– od pucybuta do milionera! 

Smaku powieści nadaje postać Topaz, na pierwszy rzut oka artystki oderwanej od rzeczywistości, która dla ratowania małżeństwa i przybranej rodziny zdolna jest do poświęcenia, i która to, aby naładować baterie łączy się z naturą… na golasa. To ona, pomimo artystycznego zawodu, najlepiej gotuje w domu, jak i zajmuje się jego prowadzeniem.

Sam ojciec jednak jest dla mnie nie do zaakceptowania, bardzo irytujący swoją bierną postawą. Jak można aż tak się nie przejmować tym, że własne dzieci nie mają co na siebie założyć i bardzo często są głodne. Wydaje się być strasznym egoistą skupionym na własnej blokadzie pisarskiej ignorując sprawy dnia codziennego. Cóż, jego ekscentryzm może być usprawiedliwiony jedynie jego geniuszem. 

Uroku powieści dodaje umiejscowienie jej w latach czterdziestych ubiegłego wieku na angielskiej wsi. Najważniejszą osobą we wsi (oczywiście zanim przyjechali do niej Cottonowie) jest wikary, wyglądający jak starzejący się niemowlak z całkiem nie świątobliwym poczuciem humoru, ale wielką mądrością i świetnym wyczuciem sytuacji. Drugą osobą i również przyjaciółką rodziny jest nauczycielka, panna Marcy, która poświęciła się pomocy potrzebującym i której pogoda ducha oraz roztropność wielokrotnie wspomogły rodzinę Mortmain. 

Mimo, że to lata powojenne to rodzina z powieści żyje jakby we wcześniejszym stuleciu. Dziewczęta są dosyć staromodne, a nawet niby nowoczesna i wyzwolona Topaz uważa nowe tańce za wulgarne. Dla sióstr jedynym sposobem na poprawienie losów rodziny jest dobre wydanie się za mąż – zupełnie jak w książkach Jane Austen (która jak i siostry Bronte jest dosyć często wspominana w powieści przez główne bohaterki). Sprawia to, że są one oryginalne i świeże w swojej staromodności. 

Koloru powieści dodają opisy angielskiej przyrody zmieniającej się wraz z porami roku, ale zawsze jednakowo porywającej i pięknej.

W pewnym momencie pewna byłam zakończenia, uznałam, że na pewno będzie szczęśliwe, bo powieść wydawała mi się być takim typowym romansem. Jakież było moje zdziwienie kiedy wszystko stanęło na głowie, a środek ciężkości przeniósł się bardziej w stronę świetnej powieści obyczajowej niż prostego romansu! 

Książka okazała się nieoczywistą opowieścią o losach rodziny, którą los doświadczył biedą. Widzimy do czego w stanie jest posunąć się osoba, która wcale nie będąc złą czy zepsutą, popełnia same błędy, aby zaznać choć odrobiny luksusu, który miał być tożsamy ze szczęściem. Okazuje się również, że słuszne jest stare powodzenie, że pieniądze szczęścia nie dają, a luksus bez miłość to złota klatka. A miłości nie można się nauczyć, nie można zmusić się by ją odwzajemnić, ona przychodzi kiedy chce i oprócz euforii i szczęścia może również przynieść straszliwe cierpienie. 

Nie spodziewała się takiego zakończenia, choć w pewnym momencie przeszła mi przez głowę myśl, że „Może… ona z nim… choć nie, to bez sensu” i szybko ją porzuciłam. Samo zakończenie, wcale nie typowo szczęśliwe napawa jakimś smutkiem i nostalgią. 

Bardzo poruszająca historia, przepięknie napisana, która klimatem przypomina mi książki Lucy Maud Montgomery.  Wypełniona dowcipem, miłością, smutkiem i atmosferą, która jest niepowtarzalna, trudna do opisania, ale podbija serce. Szkoda, że teraz już się tak nie pisze.

Polecam miłośnikom prozy L. M.Montgomery, angielskiej prowincji, uroczej niewinności i romansu.

Pozdrawiam,
Kura Mania.



Książkę przeczytałam w ramach wyzwań GRA W KOLORY oraz KLUCZNIK 2015 (niewspółcześnie).