czwartek, 30 kwietnia 2015

„Smok rzeszowski” Wojciech Ulman




Niedaleko Rzeszowa, w rzece Czarnej, dawno temu mieszkał sobie smok. Szpetny, zielony, z językiem jak lasso, którym łapał zwierzęta i zjadał zmiażdżając zębiskami. Nie dość, że polował na dzikie zwierzęta to i most mu się zdarzyło zniszczyć, a i kurami, kozami i innymi gospodarskimi zwierzętami nie pogardził. Wszyscy strasznie się go bali, ale pewien sołtys stwierdził, że trzeba jednak zrobić z jaszczurem porządek. Zrobili wilczy dół. Ale smok był sprytny i wyczuwszy zasadzkę, uciekł. Rozłościli się chłopi na ten widok i pognali za gadem czym prędzej. Ten jednak puścił na nich gaz okrutnie śmierdzący, od którego od razu można było się pochorować. Acha, i wiecie to był ten gaz no… eee… spod ogona, czyli po prostu smoczy bąk. Chłopi podjęli druga próbę pozbycia się smoka i wpuścili siarkowy gaz do jamy, w której się ten ukrył. Niestety, smok wylazł drugą stroną wprost ze studni na rzeszowskim rynku, który podpalił, a następnie z niego uciekł. Kiedy rzeszowianie sprawdzili dokąd idzie tunel, który wykopał smok, ze studni doszli aż nad rzekę Czarną. Co się stało ze smokiem? Nie wiadomo, może poszedł do Krakowa…



Miałam już nic nie kupować. Nic a nic. Trzymać się ściśle wypunktowanego planu zakupów książkowych, którego punkt pierwszy mówił o tym, że najpierw musimy z Mimi przeczytać to co mamy, a potem dopiero zakupić pozycję, których wybranie będzie wymagało głębokiego namysłu. No, ale jak zobaczyłam książeczkę o smoku rzeszowskim, a ojciec dziecięcia mego właśnie z podkarpackiego pochodzi to kupić musiałam. 



Książka skierowana jest do starszego dziecka, bo jest dosyć długa. Tekst rymowany, trochę śmieszny, trochę ironicznie odmalowujący polskie przywary, wypełnia prawie całe kartki. Ilustracji mało, takie jakby kredka rysowane. Akcja za to pędzi jak szalona co sprawiało, że i ja przyspieszałam czytając, aż mnie Mimi uspokajała. 


Pomimo tego, że za żadnym razem nie przeczytałyśmy tej książeczki od deski do deski (jednak Mimi jest za mała na takie długie teksty) to po kilku przeczytaniach już miałyśmy opanowane co i jak. Mimi przypadła do gustu historia o smoku, bo ona sama uważa się na przemian za małą dziewczynkę, pirata Haka i smoka właśnie i (zbyt) często się jej domagała.


Ja do tej historii podchodzę z pewną rezerwą. Jest napisana w takim lekko prześmiewczym, „legendowym” stylu, a ja nie przepadam za takimi opowieściami. No, ale humor typu bąk, czy hak w tyłku wbity, trafił w dziesiątkę jeśli chodzi o Mimi. 

Czy istnieje legenda o smoku rzeszowskim? Nie mam pojęcia. Za to od teraz będzie ona częścią naszej domowej polsko-brytyjsko-światowej, totalnie zmiksowanej, mitologii.


Pozdrawiamy,
Mała Mimi i kura Mania.

Książeczka wpasowała nam się w ramy wyzwania GRA W KOLORY.

środa, 29 kwietnia 2015

„Domy pisarek” Sandra Petrignani




Sandra Petrignani w swojej książce pt. „Domy pisarek” przedstawia siedem sylwetek pisarek na tle domów, które zamieszkiwały. 

Książkę rozpoczyna rozdział o Grazii Deledda, która zaskoczyła literacki świat poziomem swojej twórczości mając  za sobą jedynie kilka klas szkoły podstawowej. Nie słyszałam wcześniej o tej pisarce (a jest ona laureatka nagrody Nobla z roku 1926, więc shame on me), ale z krótkiego rozdziału napisanego przez Petrignani, dała się ona poznać jako kobieta targana namiętnościami, pełna uczuć, o pasji godnej pozazdroszczenia. Urodziła się ona w Nuoro na Sardynii, która jest miejscem akcji większości z jej książek, ale w późniejszym czasie przeniosła się na ląd stały.

Nie znałam również autorki, której poświęcony jest kolejny rozdział, czyli Marguerite Yourcenar, której dom Petit Plaisance był akurat zamknięty w czasie, kiedy Petrignani chciała go zwiedzić. Tak jak i życie włoskiej pisarki tak i ta francuska autorka kochała namiętnie, nieszczęśliwie i gwałtownie.

Cóż, przynajmniej Colette, bohaterkę trzeciego rozdziału znam ze słyszenia. Najbardziej zapadła mi w pamięć wizja pokoju, w którym ta odważna i kontrowersyjna postać dożywała swoich ostatnich dni. Pokój, którego ściany obite były czerwonym aksamitem. Pokój, w którym ja bym zwariowała, ale pewnie świetnie współgrał z ognistą duszą pisarki. 

Jedną z ciekawszych postaci opisanych w „Domach pisarek” jest Alexandra David-Neel, która spędziła prawie całe życie na podróżach w rejony odległej Azji. Zafascynowana buddyzmem stworzyła w swoim domu spokojną samotnię (choć sam jej charakter pozostawiał dużo do życzenia). Postać mi całkowicie nieznana, ale bardzo fascynująca. 

Karen Blixen znałam z „Pożegnania z Afryką”. Bardzo barwna postać, prawie, że chorobliwie szczupła o trudnym charakterze, która w domu rodzinnym do którego wróciła po upadku jej afrykańskiej farmy (i którego szczerze początkowo nienawidziła) miała firany tak długie, że ich końce leżały na podłodze.

Ostatni rozdział poświęcony jest siostrom Woolf, zarówno Virginii i jej domom, jak i artystycznej Victorii, której dom był bardzo często odwiedzany przez utalentowaną literacko siostrę.  To właśnie wizyta w tym domu natchnęła Petrignani do napisania książki o domach pisarek i tym co mówią one o swoich mieszkankach.

No właśnie… Czy to naprawdę książka o domach pisarek? O nie. Oczywiście w każdym z rozdziałów dowiadujemy się o domach rodzinnych autorek, o tym jak były one urządzone, jak i o domach, które wynajmowały lub posiadały na przestrzeni lat.  Jest wiele ciekawostek dotyczących tego, co było w kuchni, jaki porządek panował w gabinetach czy salonach oraz opisy wnętrza i bibelotów je wypełniających. Część wiadomości pochodzi z naocznych relacji Petrignani, część przekazywana jest jej w wywiadach i rozmowach prowadzonych z osobami, które były blisko pisarek. 

Sama idea poznawania autorki przez pryzmat tego, gdzie mieszkała jest dosyć mętnie zaprezentowana i tak naprawdę równie dobrze ta książka mogłaby mieć tytuł odnoszący się bardziej do szkiców sylwetek kobiet-pisarek z naciskiem na „kobiet”. Te opisy domów są jakby jedynie pretekstem do opowiedzenia o samych pisarkach, ich życiu i twórczości. No może nie tyle o twórczości, ale bardziej o ich prywatnym życiu, a szczególnie o ich miłościach (cała masa, głównie nieszczęśliwych, trudnych i niszczących). 

Nie oznacza to jednak, że książka jest nudna czy źle napisana. Dla osób takich jak ja, czyli nie wiedzących prawie nic o przedstawionych przez Petrignani pisarek jest to świetne źródło informacji o prywatnym życiu autorek. Tylko, że jak tak w sumie niezbyt interesuje się prywatnym życiem pisarzy. Oczywiście, że interesuje mnie co mieli w swojej biblioteczce. No i fajnie przeczytać jest jakieś zabawne czy dziwaczne literackie anegdotki. Ale niekoniecznie chce wiedzieć o tym jak Karen Blixen przetrzymywała pewnego zamężnego młodzieńca w swoim saloniku, bo darzyła go chorą, przesadnie zaborczą miłością. 

Przy czytaniu miałam również takie odczucie, że Petrignani na dwudziestu-trzydziestu stronach poświęconych jednej pisarce chce upchnąć jak najwięcej informacji o danej osobie. Czasem podanych dosyć chaotycznie, co utrudnia czytanie i zrozumienie, szczególnie jeśli biografia danej pisarki nie jest mi znana (czyli wszystkie przypadki, oprócz Virginii Woolf).

W książce znajdują się dwie wklejki z kartek ze śliskiego papieru ze zdjęciami. Część zdjęć pokazywała domostwa pisarek. Najlepiej zilustrowany jest dom Karen Blixen. Oczywiście, ciężko było uzyskać zdjęcia niektórych domów, szczególnie, że sama autorka książki przyznawała, że niektóre muzea czy izby muzealne poświęcone pisarkom były odtworzone z pamięci i nie zawierały żadnych autentycznych przedmiotów. Reszta zdjęć przedstawiała osoby z kręgu pisarek, ich mężów, kochanków, rodzinę.

Polecam tym, którzy chcą poznać sylwetki kilku fascynujących kobiet, tym, którzy obsesyjnie zaczytują się w biografiach pisarzy oraz tym, którzy nie boją się czytać o trudnych charakterach i starości.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwań GRA W KOLORY i KLUCZNIK2015 (książka o książkach, dziewczęta i kobiety).


wtorek, 28 kwietnia 2015

‘A Bit Lost’ Chris Haughton




 Różnie w życiu bywa. Czasem jak sobie tak człowiek, znaczy się sowa, przyśnie w gnieździe przy mamie to może się tak wydarzyć, że ów człowiek, tzn. sowa, wypadnie. A wtedy bam! i nagle taka mała sówka znajduje się na ziemi, z dala od gniazda. I to właśnie przydarzyło się sówce z książeczki ‘A Bit Lost’.

Sówkę od razu zagadnęła wiewiórka postanawiając pomóc w poszukiwaniu sowiej mamy. Kiedy sówka powiedziała, że jej mama jest bardzo duża, o taaaka! to wiewiórka od razu wiedziała, gdzie ona jest. Zaprowadziła ją do wielkiej niedźwiedzicy. Ale przecież to nie jest mama sowa! Kolejna wskazówka mówiąca o zaostrzonych uszkach zaprowadziła ich do królika. No nie! Może trzecia wskazówka pomoże? Niestety, wielkie oczy o których wspomniała sówka, naprowadziły ich na trop żaby. Za to żaba dobrze wiedziała, gdzie znajduje się sowia mama, która wszędzie szuka swojej sówki. Potem następuje wielkie ściskanie, a żaba i wiewiórka zostają zaproszone na ciastka do sowiej siedziby. Kiedy reszta zwierzątek chrupała przekąskę, mała sówka znów przysnęła, a wtedy niebezpiecznie wychyliła się na bok…

Już dawno miałam te książkę na oku. Ale tak sobie czekała na wish liście i czekała, aż w bibliotece się na nią przypadkowo natknęłam. Jest ŚWIETNA! Dowcipna, przepięknie narysowana, z wartką akcją, pełna uczuć i zgrabnie napisana. U nas hit totalny. Ciągle ją sobie czytamy, a kiedyś na pewno zagości w naszej, już i tak przepełnionej, biblioteczce.

Najlepszym momentem jest to jak wiewiórka pokazuje sówce kolejne hipotetyczne mamy, a Mimi tak się śmieje na myśl, że to żaba albo królik może być mamą sowy, że aż dostaje czkawki. Muszę przyznać, że to bardzo sprytne posunięcie, które sprawia, że taki człowiek w wieku lat dwóch i pół naprawdę może się ubawić. Oczywiście, Mimi razem z sówką pokazuje kolejne przymioty mamy sowy, takie jak szpiczaste uszy czy duże oczy. 

Dla mnie z kolei przyjemnością jest oglądanie ilustracji. Prostych, w przepięknych kolorach, bardzo specyficznych i oryginalnych. Po prostu cudnych. Nie obraziłabym się za obrazek na ścianę w takim stylu. Również Mimi przypadły do gustu, mimo albo i właśnie z tego powodu, że nie są takie do końca oczywiste. 

Bardzo polecamy,
Mala Mimi i kura Mania.



Książka idealnie wpasowała nam się w ramy wyzwania GRA WKOLORY.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Poetyczna Kura: 'Everlasting Monday' Sylvia Plath

Poetyczna Kura to coponiedziałkowy cykl, który ma prezentować wiersze znane i lubiane, ale i takie trochę zapomniane, przykurzone. Dlaczego w poniedziałek? Bo to zupełnie niepoetyczny dzień. Zapraszam!

Sylvię Plath poznałam na studiach, a doprowadziła mnie do niej kręta droga prowadząca od Jamesa Joyce'a przez Virginię Woolf.

Zaczęłam od "Szklanego kosza", potem przeczytałam jej dzienniki i poezje. Połknęłam to wszystko na przełomie wiosny i lata będąc na drugim roku studiów. Wtedy wydawało mi się, że to właśnie o Sylvii Plath będę pisać pracę dyplomową, więc czytałam również wiele krytyki literackiej jej twórczości. Nie pomogło mi to w lepszym zrozumieniu jej wierszy. Ta poezja, zwana konfesyjną, wymaga nie rozumowego rozkładania na części pierwsze, ale wzięcia jej sercem ze względu na jej intymne, osobiste tematy, jak i na nawał uczuć przez nią opisywanych.

Teraz już zawsze kwiecień, maj i trochę czerwca kojarzą mi się z Sylvią Plath i to właśnie wtedy do jej twórczości wracam. Albo podczytuje sobie dzienniki.

Na dziś wybrałam wiersz nie robiący dobrej reklamy poniedziałkowi. Jak zwykle u Plath przejmujący, pełen przerażających obrazów, straszny, ale i piękny.

Zapraszam.

The Everlasting Monday

Thou shalt have an everlasting
Monday and stand in the moon.

The moon’s man stands in his shell,
Bent under a bundle
Of sticks. The light falls chalk and cold
Upon our bedspread.
His teeth are chattering among the leprous
Peaks and craters of those extinct volcanoes.

He also against black frost
Would pick sticks, would not rest
Until his own lit room outshone
Sunday’s ghost of sun;
Now works his hell of Mondays in the moon’s ball,
Fireless, seven chill seas chained to his ankle.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

piątek, 24 kwietnia 2015

„Jestem nudziarą” Monika Szwaja




Tytułowa nudziara to trzydziestoletnia Agata, która właśnie zmieniła pracę. To była jej pierwsza i jedyna praca od skończenia studiów. I w ogóle interesuje się muzyką klasyczną, chodzi do filharmonii, zachwyca się polskim romantyzmem, a na dodatek ubiera się jedynie na czarno. I nie ma faceta. No, nudziara jakich mało.

Znajduje jednak pracę jako nauczycielka języka polskiego i wychowawczyni klasy szczególnie uzdolnionych licealistów w szkole na poziomie. Postanawiając zmienić coś w sobie zasięga rady swoich wychowanków i zmienia kolorystykę ubrań (rujnując się m. in. na boski kaszmirowy sweter w żółci). A najważniejsze, że będąc lekko pod wpływem poznaje Liama Neesona, tfu, Kamila Pakulskiego, ojca jednego ze swoich uczniów. Tajemniczego, małomównego pilota. I tak jak wcześniej w życiu osobistym Agaty była posucha to teraz nastąpiła klęska urodzaju, bo pojawił się jeszcze Sławek. Wulkan energii, który ciągle w locie, nie daje nawet czasu Agacie na zastanowienie się czy ona go chce czy może jednak nie, ale za to serwuje szampana na śniadanie (jak również i na kolację). Dodatkowo, Agata ma swoje problemy, ale i sukcesy, w pracy, która mimo, że ciekawa i inspirująca, komplikuje jej też trochę życie osobiste. Jak skończą się te dwa romanse? Czy Agata wybierze szampańskie śniadanka czy może jednak podniebne przygody? 

To moje drugie podejście do twórczości Moniki Szwai. Na pewno „Jestem nudziarą” czyta się szybko i łatwo. Nie jest to książka szczególnie wymagająca, akcja płynie wartko i nie ma niepotrzebnych przestojów. Karty powieści wypełnione są do bólu postaciami barwnymi, przy których nie sposób się nudzić i, które zapadają dosyć łatwo w pamięć. Mimo, że właściwie od początku wiadomo jak książka się skończy nie przeszkadza to wcale w jej dalszym czytaniu.

Niestety, nie jestem odpowiednią osobą do oceniania takich książek. Odkryłam, że po prostu historie, które są stricte romansowe po prostu mnie nudzą. Książkę doczytałam jedynie dlatego, że ciekawiły mnie perypetie nauczycielskie Agaty, jej zatarg z panią wicedyrektor, jak i teatralne zapędy jej wychowanków. Wątek romansowy, który właściwie jest tutaj głównym, nie ciekawił mnie wcale. 

Po za tym, nie wydaje mi się, żeby Agata była taką nudziarą. Lata samolotem, poznaje dwóch interesujących mężczyzn, a co najlepsze prawie od razu idzie z jednym z nich do łóżka. Nudziara raczej by tak nie zrobiła. No, ale nic. Przecież wiadomo, że nudziarą jest jedynie z punktu widzenia społeczeństwa – pracująca na uczelni, ciągle w czerniach, chadzająca do filharmonii. Nuda!

Bardzo mi się nie podobało to, że postaci drugoplanowe są takie biało-czarne, jednowymiarowe. Albo nawiedzona pani psycholog, albo prawie tak samo nawiedzona Dzidka, jej dwie koleżanki, Beata i Laura, których wcale nie odróżniałam, szalony Sławek, tajemniczy Kamil, kochana Tosia. Albo białe, albo czarne. Żadnych szarości. Niektóre wydarzenia takie jak molestująca pani wicedyrektor również były zupełnie niepotrzebne, jakby na siłę dodane do powieści, żeby usprawiedliwić dalszą akcję.

Podsumowując, „Jestem nudziarą” bardziej mi się podobała niż „Zapiski stanu poważnego”, ale jednak to nie jest literatura dla mnie. Warsztat ma Szwaja dobry, bo książka jest napisana zgrabnie, czyta się szybko i łatwo. No w żadnym razie nie jest to powieść słaba.

Polecam wszystkim miłośnikom tzw. literatury kobiecej, przyjemnej, obfitującej w przeróżne perypetie, tym, którzy nie lubią nawiedzonych fanów kursów wewnętrznego rozwoju oraz tym, którym brakuje wiary w znalezienie miłości.

Pozdrawiam,
Kura Mania.




Książkę przeczytałam w ramach wyzwań GRA W KOLORY i KLUCZNIK2015 (dziewczęta i kobiety oraz z półki).