wtorek, 25 sierpnia 2015

„Fangirl” Rainbow Rowell


empik.com 


Jednym z powodów dla którego czytam książki są światy wykreowane przez ich autorów. Światy, do których wejście jest jak powrót do domu, do dobrze znanego miejsca, które pomimo swojej fikcyjności są jak najbardziej dla mnie realne. Skończenie powieści, czyli opuszczenie ukochanego miejsca wiąże się nie tylko z żalem za poznanymi miejscami i bohaterami, ale też i ze smutkiem, niechęcią do powrotu do „realu”, a czasem i z uczuciem niedosytu. Dla osób, które nie chcą wyjeżdżać z Hogwartu, opuszczać Narnii czy Sródziemia skierowane jest fanfiction, czyli opowieści tworzone przez czytelników-fanów bazujące na świecie wykreowanym przez danego autora i „pożyczające” stworzonych przez niego bohaterów.

Taką fanką wyższej klasy jest Cath, która nie dość, że zakochana w świecie stworzonym przez poczytną autorkę tworzy własne fanfiki opowiadające alternatywną historię głównych bohaterów, czyli Simona Snowa i wampira Baza robiąc z nich parę to jeszcze jako Magicath jest jedną z najbardziej uwielbianych autorek fan fiction w wirtualnym świecie. Pisząc kolejne opowieści oraz alternatywne zakończenie cyklu publikowane w odcinkach zdobyła prawdziwą sławę. I o ile w świecie Internetu jest ona pewna siebie odpowiadając na liczne mejle dotyczące napisanych przez nią opowieści to w świecie rzeczywistym jest nieśmiałym, skomplikowanym i zupełnie nieprzystosowanym społecznie nerdem.

Sytuacji nie pprawia wielka zmiana, która dokonuje się w jej życiu, czyli wyprowadzka z domu rodzinnego na uczelnie, gdzie pierwszy raz od urodzenia nie będzie dzielić pokoju z siostrą bliźniaczką Wren (która chce niezależności), a z zupełnie obcą osobą. Reagan, która zostaje jej współlokatorką, nie dość, że starsza od Cath to jeszcze z lekko onieśmielającym sposobem bycia wydaje się być absolutnym przeciwieństwem zamkniętej w sobie Cather. Ale czy przeciwieństwa się nie przyciągają?

„Fangirl” to cudowna, lekka opowieść o dorastaniu. Wiem, że większość czytelników zwraca głównie uwagę na miłość Cath do książek i jej zaangażowanie w pisanie fanfików, ale w powieści zaakcentowana jest jej fanatyczna miłość jedynie do serii poświęconej jej ukochanym Simonie i Bazie. Oczywiście, to właśnie ta miłość nadaje sensu jej życiu, jest jej strefą komfortu do której wraca w razie nieprzyjemnych/dramatycznych wydarzeń  w jej życiu, jak i pomogła jej w jako takim pozbieraniu się po odejściu matki. To miłość do Simona i Baza łączyła ją z Wren i to tylko ona została jej, kiedy siostra wybrała samodzielność rzucając się w wir studenckiego życia.

Uwielbiam Cath nie za to, że pisze te swoje fanfiki, ale za to, że zaciska zęby i brnie dalej w życie popełniając czasem głupie gafy, czy zachowując się dziwnie, ale zawsze zgodnie ze sobą. Owinięta w swetry, z kucykiem i bez makijażu jest jakby kwintesencją nerda, ale w jego dziewczyńskim wydaniu (bez fizyki, komputerów i komiksów jak w „Bing Bang Theory”). 

Nagle okazuje się, że może być sobą i zyskać przyjaciół, bo lekko przerażająca Reagan staje się jej bliższa niż siostra bliźniaczka. Zresztą również Levi, chłopak-niechłopak Reagan, który nie czyta wcale, ma wiele wspólnego z Cather, zamkniętą w sobie i przekonaną o swojej inności i dziwności. 

Oczywiście, Cath musi się zmienić, ale jej metamorfoza wcale nie jest spektakularna. Nie zamienia się w przebojową i pewną siebie Wren, ale jej sposób postrzegania samej siebie się zmienia. Jej „nerdyzm” nie staje się murem odgradzającym ją od świata, a mostem łączącym ją z nim i dodającym dziewczynie wartości.

Jak to jest z Rainbow Rowell, że tak dobrze czyta się jej książki to sama nie wiem. „Fangirl” przeczytałam dwa razy pod rząd po tym jak połowa Internetów zaczęła się książką zachwycać. I pomimo tego, że znów nie spodobało mi się zakończenie książki (tak jak w „Eleonorze i Parku”) to jest to cudowna książka.
Polecam wszystkim, którzy potrzebują odrobiny pokrzepienia, samotnym nerdom oraz prawdziwym fanom.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Acha, świat stworzony przez fikcyjną autorkę do którego nawiązuje w soich fanfikach Cath jest bardzo zbliżony do tego wykreowanego przez J.K.Rowling w Harry Potterze. Myślę, że to dobrze, nie dlatego, że Rowell żżyna z Rowling, ale pomaga w uświadomieniu sobie jak bardzo popularna była seria o Simonie i Bazu w świecie Cath. A była bardzo bardzo.

M.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY i KLUCZNIK 2015(odkryta w blogosferze).

wtorek, 18 sierpnia 2015

„Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę” Agnes Martin-Lugard




Diane, która jest szefową literackiej kawiarni noszącej nazwę taką jak rzeczona książka, spotyka straszna tragedia. W wypadku samochodowym ginie zarówno jej mąż, jak mała córeczka. Nie mogąc się otrząsnąć po tej tragedii, tkwi w traumie przesypiając całe dnie, prawie nie wychodząc z domu,  myjąc się ulubionym przez jej córeczkę truskawkowym szamponem i chodząc non stop w bluzie męża. Jedyną osobą, z którą się spotyka jest jej przyjaciel, Feliks, który pod jej nieobecność prowadzi wspomnianą kawiarnię. Kiedy z poparciem rodziny Diane, Feliks postanawia zabrać zrozpaczoną kobietę na wycieczkę w ciepłe kraje, aby otrząsnęła się z depresji, ta podejmuje szokującą decyzję. Postanawia pojechać sama do Irlandii realizując nie spełnione marzenie jej zmarłego męża. Ze znanej sobie i „udomowionej” Francji leci prosto do deszczowej i egzotycznej Irlandii, a dokładniej do wynajętego na kilka miesięcy małego domku nad morzem w małej irlandzkiej wiosce, Mulranny.

Tak jak wielu czytelników przede mną dałam się skusić na tak atrakcyjny dla każdego czytelnika tytuł. Czy to będzie o książkach? Czy może o bibliofilach? Ach, ekscytacja trwała do momentu, w którym Diane nie poznała swojego sąsiada, gbura i bratanka właścicieli, Edwarda, który zawodowo zajmuje się fotografią. Do tego momentu, mimo, że nie gustuje w takich „obyczajówkach” miałam nadzieję, że będzie to po prostu dobre czytadło. Jednak później straciłam serce do tej powieści. 

Ma swoje dobre momenty. Czasem trochę zabawne, jak odwaga Feliksa broniącego Diana na sylwestrowej zabawie, czasem przełamane na poły żałosnym, a na poły wybuchowym zachowaniem Diane. Bardzo podoba mi się Abby i Jack, czyli para do której należą domki nad morzem, ciepła i kochająca się.

Ogólnie jednak jest to przewidywalna, banalna opowieść o podnoszeniu się kobiety z bólu po utracie ukochanych osób, która nie przełamuje  kolejna banalna opowieść o toksycznej relacji między mężczyzną a kobietą. Nie ma tutaj nic nowego, nic intrygującego, nic co by mi zapadło w pamięć na dłużej. Jedynym lekkim zaskoczeniem było zakończenie powieści, bo myślałam, że pisarka zacznie rzygać tęczą i landrynkami i zaserwuje czytelnikowi zakończenie w stylu landrynkowy happy end. 

Co jednak dziwne pomimo banalność fabuły, nie jest to książka nudna. Akcja, mimo, że przewidywalna, nie wlecze się jak flaki z olejem (jak książki Szwai, które męczą mnie), a cała książkę przeczytałam w niecałe dwie godziny. 

Nie jestem jakąś wymagającą, wyrafinowaną czytelniczką. Chcę jednak, żeby czytane przeze mnie książki albo przekazywały mi jakąś wiedzę albo wywoływały we mnie emocje. W przypadku „Szczęśliwych ludzi…” emocje skończyły się na pierwszych kilkunastu stronach (bardzo przejęłam się  stratą Diane). 

Polecam wszystkim miłośnikom obyczajówek z wątkiem romansowym i tyle. 

Pozdrawiam,
Kura Mania.

sobota, 15 sierpnia 2015

‘A Night in with Audrey Hepburn’ Lucy Holliday




Co robisz, żeby sie odstresować po ciężkim dniu? Przeglądasz Internety, czytasz książki czy może włączasz ulubiony film, który widziałeś już setki razy, ale zawsze poprawia Ci humor jak filiżanka gorącej herbaty i ciepły koc w deszczowy dzień? Właśnie tą ostatnia opcję wybrała Liberty Lomax, aktorka i miłośniczka starych filmów złotej ery Hollywood, a szczególnie tych, w których grała Audrey Hepburn. A Libby miała naprawdę ciężki dzień, który zapowiadał się całkiem nieźle.

Po raz pierwszy raz od kilku lat miała mieć „mówioną” rólkę (jedno zdanie i to w jakimś paskudnym kostiumie kosmity z brodawkami, ale zawsze), tego dnia wyprowadziła się wreszcie od matki, no i prowadziła niezobowiązującą konwersację z seksowną gwiazdą, czyli Dillonem O’Hara. Jak to się stało, że nagle jej włosy zaczęły się palić, zniszczyła kostium (600 funtów!) i została wyrzucona z planu zostając bez pracy, ale z widmem zapłaty czynszu w niedalekiej przyszłości za swoje nowe mieszkanie? Właśnie, mieszkanie… Nagle okazało się, że mołdawski… ekhm… „biznesmen” Bogdan przedzielił mieszkanie, które jej pokazywał na pół i teraz Libby została z pokojem z mini aneksem kuchennym, ale z całym czynszem! I na dodatek meble jakie sobie wybrała ze składu filmowego zostały zamienione i nagle wylądowała z wielgachną, śmierdzącą mokrym psem kanapą w kwiatowe obicie w brzoskwiniowym kolorze! Nie mówiąc już o tym, że kanapa zajęła praktycznie całe jej mieszkanie! Jedynym remedium na tego skumulowanego pecha jest ukochany film Libby, czyli „Śniadanie u Tiffany’ego”. 

I nagle okazuje się, że Libby już nie jest sama w swoim żałośnie małej kawalerce. Koło niej, na śmierdzącej kanapie, siedzi… Audrey Hepburn we własnej osobie. Z kokiem, w czarnej prostej sukience, ze sznurem pereł i w ciemnych okularach paląc papierosa przez długą fifkę. 

Libby często marzyła o spotkaniu Audrey, ale obecna sytuacja trochę ja przerasta. Ta słynna aktorka  chce udzielając dziewczynie rad odnośnie wyglądu,  życia i mężczyzn, które biorąc pod uwagę fakt, że jest wiek XXI są uroczo staroświeckie (co nie oznacza, że nie przydatne!).  Dodatkowo, bardzo aktywnie działa w Internecie lekko uzależniając się od Nespresso z maszyny do robienia kawy i iPada. 

Pojawienie się Audrey jest jednak dopiero początkiem zawirowań w życiu Libby. Boski Dillon, niezrównoważona siostra, matka jako domorosły psychoterapeuta oraz Olly, najlepszy przyjaciel, i nie widziany całe lata ojciec (plus Audrey będąca jak podejrzewa Libby halucynacją spowodowaną chorobą psychiczną, ewentualnie guzem mózgu) sprawią, że nie tylko główna bohaterka wyjdzie ze strefy komfortu wbijając się w szpilki i małą czarną, ale i będzie zmuszona stawić czoło życiu, pierwszy raz od 29 lat, które nie pytając o nic, wciągnie ją w swój szalony wir.

Po przeczytaniu blurba skrzywiłam się, bo podejrzewałam, że będzie to kolejne czytadło określane jako „babskie”, typowe chick lit niskich lotów i ogólna degrengolada. Okładka jednak urzekła mnie i z westchnieniem wzięłam książkę do domu. I jak zaczęłam czytać wieczorem to skończyłam w nocy!
Świetnie i błyskotliwie napisana skrzy się humorem. Opowiada o kilku dniach z życia Libby w czasie, których życie jakie znała główna bohaterka staje na głowie. Przewrót w jej życiu sprawia, że przez większość książki jest ona wyczerpana wydarzeniami, które wpędzają ją albo w depresją albo w euforię, a pomimo tego, że  często spotykają ją upokorzenia i przykrości to ciągle miałam nadzieję, że jednak ze wszystkiego Libby wyjdzie obronną ręką. 

Dodatkowym smaczkiem jest postać Audrey Hepburn, taka jaką znamy z filmów. Urocza, sympatyczna, dobrze wychowana, z lekkim dystansem, zawsze wyglądająca jak z żurnala. Jej pojawienie się w życiu Libby jest bodźcem do zmian, drogą do poznania siebie i własnej wartości dla dziewczyny, której samoocena była ciągle podkopywana przez wieczną nieobecność ojca, który przekładał swoja pracę zawodową nad czas spędzany z jedyną córką, przez wieczne podkreślanie wspaniałości siostry i przez matkę, skoncentrowaną  głownie na córce wyglądającej bardziej oszałamiająco, odnoszącej więcej sukcesów, ale mającej pstro w głowie. Przyjemnie jest mieć kogoś kto w ciebie wierzy, a jeśli jest to Audrey Hepburn przyjemność jest jeszcze większa. Mimo, że Libby uznaje samą siebie za ta gorszą od innych wcale taka nie jest. Ma wielką wiedzę filmową, jest miła i sympatyczna, jest dobrą przyjaciółką i ma w sobie iskrę, ale jednocześnie boi się żyć według swojego scenariusza. Ba, ona nawet nie wie jak naprawdę chciałaby żyć. I tutaj wkracza do akcji Audrey, która ja lekko popycha wypychając ją ze strefy komfortu Libby, czyli dżinsów, bluz z kapturem i życia według scenariusza ustanowionego przez matkę dziewczyny.

Oprócz pokręconej rodziny Libby jest też jej przyjaciel Olly,  którym dzieli poszukiwania pewnego tajemniczego sera, no i Bogdan, syn Bogdana, czyli z wygląda bandyta, a  w głębi serca mistrz nożyczek!

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to opowieść o miłości. O miłości niespodziewanej, takiej, która wydaje się być darem z niebios, ale i takiej cichej, wiernej, nie rzucającej się w oczy. Głównie jednak jest to historia opowiadająca o tym jak łatwo jest się zagubić w życiu i jak ciężko jest dorosnąć. Lekka w tonie, ale z ważnym przesłaniem. Nagle okazało się, że można napisać niby „babską” powieść, ale lekko i z polotem napisaną, taką, która puszcza oko do czytelnika mówiąc „ja wiem, wiem, że takie rzeczy się nie zdarzają i w ogóle to jak z okładki kolorowego pisma, ale w sumie? Może jednak?”. No bo to jest historia w typie „od pucybuta do milionera”, czyli od aktorki łapiącej ogony i to tez tylko dzięki matce-agentce, aktorki, która wcale nie chce nią być i która żyje ciągle w cieniu olśniewającej siostry do… Ha! Tego nie zdradzę! Musze jednak przyznać, że spodziewałam się kompletnie innego zakończenia i autorka przyjemnie mnie zaskoczyła. 

Naprawdę dobra lektura na poziomie, idealna na odpoczynek po ciężkim dniu/tygodniu/życiu. Zostawiła mnie z uśmiechem na twarzy i poczuciem ciepła. Taka komedia romantyczna na poziomie.

Polecam wszystkim miłośnikom Audrey Hepburn, marzącym o aktorstwie, bojącym się zmian i tym, którzy traktują lekceważąco to w czym są naprawdę dobrzy. No i miłośnikom sera!

Pozdrawiam,
Kura Mania.


Acha, na jesieni ma wyjść druga część perypetii Libby, czyli „A night in with Marilyn Monroe”, a  przyszłym roku ma mieć premiera trzeciej części tym razem z udziałem Grace Kelly. Nie wiem na ile sprawdzi się powtórzenie schematu znanego z ‘A night with Audrey Hepburn, gdzie w końcu udział Audrey był czymś świeżym, ale chętnie się przekonam czytają kolejną część.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY oraz KLUCZNIK 2015 (książka w obcym języku).

wtorek, 11 sierpnia 2015

Zbrodnia w Kurniku: ‘Death at Victoria Dock’ Kerry Greenwood




Kiedy panna Phryne Fisher wraca po towarzyskim spotkaniu do domu szybę jej auta roztrzaskuje kula. Nie jest to jednak jedyna ofiara dwóch mężczyzn, którzy uciekli w ciemne uliczki portowej części Melbourne. Panna Fisher próbuje pomóc leżącemu na ulicy młodemu mężczyźnie, właściwie jeszcze chłopcu, o nadzwyczajnej urodzie, ale rana od kuli wystrzelonej przez jednego ze zbiegów okazała się śmiertelna. Kilka słów, które wyszeptał umierający nakierowały Phryne na Rygę, a nietypowy tatuaż – litera A wpisana w okrąg – głęboko zapadł w pamięć. 

Panna Fisher, będąc nie tylko prywatnym detektywem, ale i też młodą kobietą o porywczej naturze, postanowiła, że rozwiąże zagadkę śmierci młodego mężczyzny i złapie morderców. Nie tylko winni oni są śmierci przystojnego chłopca (których nie ma za wiele), ale i rozbiciu szyby jej auta, jak i zniszczeniu garderoby Phryne, całej unurzanej w krwi zabitego.

Jednak to nie jedyna zagadka do rozwiązania. Zgłasza się do Phryne pan Waddington-Forsythes prosząc ją o odnalezienie nastoletniej córki, która uciekła z domu nie pozostawiając po sobie śladu.
Studio tatuażu, seans spirytystyczny, zakon anglikański, siatka anarchistów. Dwa śledztwa, które przyniosą nie tylko mrożące krew w żyłach wydarzenia, ale i nieoczekiwaną miłość.

‘Death At Victoria Dock’ to czwarty z serii kryminałów, których główną bohaterką jest czarnowłosa i zielonooka piękność, korzystająca z życia pełnymi garściami i nieprzejmująca się konwenansami, panna Phryne Fisher. A trzeba pamiętać, że rzecz się dzieje w latach dwudziestych zeszłego wieku, gdzie widok kobiety palącej publicznie często wzbudzał wzburzenie i szok. Phryne wcale się tym nie przejmuje i robi to co się jej żywnie podoba, nieustraszenie rozwiązując detektywistyczne zagadki. Jest samotna, ale nie sama, bez skrępowania uwodzi podobających się jej mężczyzn. W tej części jest to tajemniczy anarchista w średnim wieku, pochodzący z Rygi, mający w oczach cierpienie i smutek, którym ukojenie dają ramiona Phryne. Oprócz tego, matkuje ona dwóm adoptowanym dziewczynkom, bardzo rezolutnym i odważnym, oraz znana jest z tego, że potrafi być bardzo niebezpieczna. Przykładem na to jest zachowanie jest zachowanie jej bliskich, którzy na wieść o nieudanym porwaniu panny detektyw pytali o zdrowie bandytów znając mordercze możliwości Phryne.  Dodatkowo, ma rozległe znajomości i nie gardzi przyjaciółmi z warstw, które mogą być uważane za lekko podejrzane. Jej zachowanie zaskakuje nie tylko odwagą, ale i lojalnością (np. do niezastąpionej pokojówki Dot) oraz niezależnością.

To mój pierwszy przeczytany kryminał Kerry Greenwood i muszę przyznać, że bawiłam się świetnie go czytając. Jest lekki, zabawny, posiada ciekawą fabułę, naszpikowaną akcją, bez chwili wytchnienia oraz nieskomplikowanych, ale barwnych bohaterów. Jedynym zastrzeżeniem (ale małym) jest właśnie ta szablonowość postaci, bez głębi, ale za to z nakreślonymi wyraźnie kilkoma cechami charakteru. Czasem to mnie irytowało (jak w przypadku, Phryne mimo, że niby pozostająca w smutku po utracie przyjaciela zrywa się na odgłos muzyki, bo nie leży w jej charakterze opuszczenie jakiegokolwiek przyjęcia lub szablonowe przedstawienie Petera Smitha, melancholijnego Rosjanina, no dobra, Łotysza), ale 184 strony powieści nie sprzyjają jakiejś pogłębionej analizie postaci. Ma być szybko, łatwo i ciekawie i tak właśnie jest. Obydwie sprawy – zarówno ta pokazująca nam struktury anarchistyczne w Australii, jak i ucieczka nastoletniej Alicji o skomplikowanej sytuacji rodzinnej – przedstawione są bardzo dynamicznie. 

Jest to świetny kryminał, który na pewno dostarczy każdemu czytelnikowi wiele rozrywki i przyjemności. Chętnie sięgnę po inne części niesamowitej panny Fisher, szczególnie, że rzecz dzieje się w australijskim Melbourne.

Polecam wszystkim miłośnikom lekkich kryminałów, brawurowo opisanych postaci kobiecych, tym, którym anarchizm w duszy gra oraz osobnikom o spaczonej wizji rodzinnych więzi.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

sobota, 8 sierpnia 2015

„Sylvia Plath w Nowym Jorku, lato 1953” Elizabeth Winder




Sylvia Plath spędziła miesiąc latem 1953 roku w nowojorskiej redakcji magazynu „Mademoiselle”. Magazyn ten skierowany był do młodych kobiet z zacięciem inteligenckim, które jednocześnie miały emanować przyzwoitością i seksapilem. Myślicie, że to się kłóci się sobą? Hej, to lata pięćdziesiąte, kiedy kobiety miały talię jak osy, nosiły szpiczaste staniki i białe rękawiczki, a usta malowały na czerwono. Kiedy idealny wygląd współgrał z „niezależnością”, czyli licznymi wyjściami z młodymi mężczyznami na drinka czy do restauracji, kiedy to powstał nowy model dziewczyny z miasta, dzielącej mieszkanie lub pokój ze swoimi koleżankami, pracującej i obytej. Jednocześnie, kobieta musiała być inteligentna i świetnie wyglądająca, świeża i na obcasach od rana, naturalna i z idealnym makijażem i fryzurą, której wygląd łączył się ze spaniem na siedząco lub na wałku. 

Kandydatek na staż w „Mademoiselle” było setki, ale przyjętych mogła być tylko dwadzieścia.  Nie tylko pomagały w prowadzeniu magazynu i uczyły się możliwego przyszłego zawodu, ale i nagle dostawały wgląd do nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, poznawały zupełnie inne, miejskie i światowe, życie, chodziły na eleganckie tańce, kolacje, wyjścia do teatru i poznawały nowych, interesujących ludzi.

Dla Sylvii Plath, wtedy dwudziestoletniej, staż w „Mademoiselle” była jak dar od lasu. Po bardzo udanej wiośnie na collegu Smitha, która wypełniona była rozlicznymi sukcesami literackimi i naukowymi, oczekiwała wyjazdu do Nowego Jorku jak małe dziecko pierwszej gwiazdki w Wigilię. Pobyt w metropolii jawił się jej jako szansa na nową siebie, bardziej obytą, bardziej doświadczoną, brylującą w nowojorskiej elicie towarzyskiej. Dlaczego miało by być inaczej? Przecież zawsze prowadziła ona udane życie towarzyskie, otoczona przez chmurę adoratorów, bawiąca się na rozlicznych tańcach, pijąca drinki z coraz to nowymi osobami. Sylvia była głodna doświadczeń, kolekcjonowała je jak rzadkie monety, a Nowy Jork miał dostarczyć jej multum nowych przeżyć, wzbogacając ją jako osobę i jako pisarkę.

Zupełnie nie była przygotowana na to co wydarzyło się na stażu w ‘Mademoiselle”. Ciężka praca, niewdzięczna i męcząca, do której nie była wcale przygotowana. Trafiła do działu literackiego, ale najlepiej sprawdziłaby się w tym poświęconym modzie, bo Sylvia, jak nader często podkreśla to autorka książki, kochała piękne i modne stroje, makijaże i bywanie. Z hermetycznego środowiska naukowego wpadła prosto w wir wyrafinowanego życia. Sukcesy, zarówno towarzyskie, jak i te związane z jej pisarstwem, które odnosiła w Smith nie przekładały się na sukcesy nowojorskie. Pełna wiary w siebie i w swoje możliwości, z nienasyconym pragnieniem zdobywania kolejnych doświadczeń, równocześnie pełna entuzjazmu, ale i dosyć sztywna, zderzyła się z zimnym wyrachowaniem bezlitosnych elit nowojorskich. Nawet nie tyle elit, ale sposobu życia w tym wielkim mieście. 

Staż w „Mademoiselle” bardzo podkopał poczucie pewności siebie Sylvii. Nagle okazało się, że wszelkie nadzieje, które wiązała z pobytem w Nowym Jorku legły w gruzach. Nie okazała się gwiazdą stażu, nie poznała głębokiego rytmu wielkiego miasta. Lepiej czuła się z butelką piwa na wydmach, opalając się ile dusza zapragnie (w każdy wolny weekend w czasie pobyty stażystek w Nowym Jorku padało i nie było okazji na wycieczki. Za to w dni pracujące żar lał się z nieba).

Elizabeth Winder to właśnie pobyt w Nowym Jorku obarcza winą za próbę samobójczą Sylvii Plath. Tak jakby coś w niej pękło. Na ile to prawda nie wiadomo. Wiadomo jednak, że to właśnie niedługo po stażu Sylvia targnęła się na swoje życie, a powróciwszy z Nowego Jorku była nieswoja. Czy zrobiłaby to samo, gdyby nie pojechała do Nowego Jorku? Tego się nigdy nie dowiemy.

Autorka podzieliła książkę na poszczególne tygodnie i dnie opisując dosyć szczegółowo czynności Sylvii i przeplatając je wypowiedziami innych dziewczyn ze stażu, anegdotami dotyczącymi ich życia w wielkim hotelu Barbizon oraz wstawkami o ówczesnej modzie, kosmetykach i ogólnej kulturze. Szczególnie pomocne są te ostatnie informacje, dzięki którym łatwiej jest zrozumieć sprzeczne zachowanie Sylvii (jej żywiołowość i sztywność) oraz nacisk jaki na kobietę wywoływało społeczeństwo (niewinny seksapil, tona lakieru na włosach i białe bawełniane rękawiczki oraz pończochy nawet w najgorętszy dzień lata) i rolę jaką ma ona w nim pełnić.

Książka wypełniona jest przeróżnymi ciekawostkami, cytatami z dzieł zarówno Sylvii jak i innych dzieł czy to literackich czy filmowych. Krótkie podrozdziały sprawiają, że książkę czyta się bardzo szybko i pomimo ciążącego na niej niczym cień samobójstwa Sylvii jest to pozycja lekka. 

Pomimo tego, że skupia się oczywiście na pobycie Sylvii w Nowym Jorku,  również krótko przypomina jej wcześniejsze życie oraz wybiega naprzód opisując jej próbę samobójczą, późniejszą rekonwalescencję oraz powrót do normalnego, studenckiego życia zahaczając o samobójstwo kończące jej życie.

Wspomniany jest oczywiście „Szklany klosz” inspirowany stażem w „Mademoiselle”, ale nie poświęcono miejsca na jej inne dzieła. Ta pozycja pokazuje nam Sylvię jako dziewczynę z jej bardzo dziewczyńskimi potrzebami i marzeniami. Ubrania, kosmetyki, mili chłopcy, tańce i drinki. Wszystko to co daje tyle przyjemności w życiu. Widać, że autorka bardzo chciała pokazać Sylvię właśnie z tej, "normalnej", strony.

Bardzo mi się podobała ta pozycja, ale ja kocham Sylvię Plath, więc wszystko połknę co jej dotyczy. Moc ciekawostek, kilka zdjęć, szczegółowe opisy jej wyjść przybliżają nam sylwetkę dziewczyny pełnej ambicji i radości, czyli osoby z która bardzo często nie jest zupełnie kojarzona. Dla mnie Sylvia Plath to kwiecień (jej ukochany miesiąc), plastyczne opisy oraz moje studenckie lata i ta chęć, by poznawać, doświadczać, bez końca.

Polecam wszystkim fanom Sylvii Plath, tym, którzy kojarzą tę pisarkę jako mroczna i ponurą samobójczynię oraz wszelkim zainteresowanym latami pięćdziesiątymi w Ameryce.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.