środa, 25 czerwca 2014

'The Sunday Philosophy Club' Alexander McCall Smith





Pierwsza część cyklu ‘The Sunday Philosophy Club’ zaczyna się wizytą Isabel Dalhousie w the Usher Hall na koncercie filharmonii z Rejkiawiku. Pomijając kontrowersyjny repertuarowo finał koncertu jej spokój zostaje zaburzony widokiem spadającego z najwyższego piętra Marka Frasera. Isabel, jako ostatnia osoba, którą widział upadający prawnik, poczuła się w moralnym obowiązku dowiedzieć się prawdy o jego upadku. Czy był to po prostu nieszczęśliwy wypadek, a Mark wychylił się zza mocno nad barierką? Czy może popełnił on samobójstwo targany tajemniczym niepokojem? A może ktoś mu „pomógł” wyskoczyć? Isabel z pomocą przyjaciół, a głownie byłego chłopaka swojej bratanicy Cat, Jamiego, rozpoczyna swoje prywatne śledztwo w czasie którego poznaje prawniczy światek Edynburga, nawiązuje nowe znajomości i poznaje co to nieprzyjemny dreszcz niepokoju o własne życie.

Brzmi ekscytująco? Nie łudźcie się, nie znajdziecie w tej powieści emocji bardziej gorących niż letnia herbata. Kim jest Isabel? Jest to dobrze usytuowana kobieta po czterdziestce, rozwódka wspominająca z bólem serca swoje nieudane małżeństwa z  zabójczym Johnem Liamorem, mieszkająca w starzejącym się z klasą domu w Edynburgu. Prowadzi ona pismo filozoficzne i okazjonalnie pomaga swojej bratanicy w delikatesach. Większość książki wypełniona jest jej rozmyślaniami filozoficznymi, takim filozoficznym strumieniem świadomości podanym w przystępnej formie. Jej rozmyślania wahają się od idei orkiestrowej kurtuazji  poprzez poważniejsze rozmyślania nad naturą kłamstwa i socjopatią do związku miedzy rodzajem spodni a charakterem człowieka, który je nosi. To już moje drugie spotkanie z Isabel, ale dalej odbieram ją jako osobę nieprawdziwą, moralnie przeczystą i po prostu nudną. Mam wrażenie, że Isabel zachowuje się jak osoba czterdziestoletnia, ale sprzed wieku. Jest jak jedyne bardzo późne dziecko wychowane przez sztywnych rodziców. Może każdy filozof taki jest, nie wiem, nie miałam przyjemności poznania żadnego. O wiele więcej ikry ma w sobie jej gospodyni, Grace ze zdecydowanym zdaniem na każdy temat, jest bezpośrednia i regularnie chodzi na spotkania z medium. Jest jeszcze wspomniana bratanica Cat, która prowadzi delikatesy i wikła się w związki z nieodpowiednimi mężczyznami. No i Jamie, bosko przystojny w typie południowca, muzyk, kulturalny, pomocny, uczynny i równie nudny jak Isabel. Niestety, nie przekonuje mnie sposób w jaki autor przedstawia postaci w tej powieści, ponieważ są one dosyć płaskie i jednowymiarowe. Jedyny „ludzki” moment i rysa na kryształowym charakterze Isabel to jej zachowanie względem Cat kiedy nie udaje się jej zatrzymać dla siebie tego co widziała. Nie chcę pisać dokładniej, żeby nie zepsuć Wam przyjemności czytania.

A tak, co do przyjemności czytania… Gdzieś natknęłam się na opinię, że książka ta jest jak filiżanka ziołowej herbaty. Że w sensie, że kojąco i miło się robi, i ogólnie przyjemnie. Niestety, nie w przypadku tej akurat książki. Jego seria o 44 Scotland Street jest świetna. Uwielbiam te książki i ich lektura, mimo tego, że jest lekka, daje mi dużo przyjemności. W przypadku ‘The Sunday Philosophy Club’ przechodziłam od początkowej przyjemności lektury przez nudę aż do irytacji nią spowodowanej. Nie znaczy to jednak, że jeśli natknę się na kolejne tomy z serii w jednym z charity shopów nie kupię ich. Dam Alexandrowi McCall Smithowi kolejną szansę wydając 50 pensów na książkę z jego chyba najsłabszej serii.

Ciekawostka. Sam autor zdecydował się na inny tytuł – ‘The Crushed Strawberries’ z powodu koloru spodni odgrywających pewną rolę  w powieści – ale jego wydawca namówił go na zmianę na ‘The Sunday Philosophy Club’. Niestety nie dowiemy się niczego o tym klubie, ponieważ w czasie całej przedstawionej akcji nie odbywa się ani jedno jego spotkanie. Pozostawiam bez komentarza. 

Pozdrawiam,

Kura Mania

środa, 11 czerwca 2014

'Agatha Raisin and the Busy Body' M.C.Beaton




Better Health and Safety than Sorrow…

Kolejne spotkanie z Agathą przenosi mnie jakieś 10 lat w przyszłość. Dobrze, że w przypadku takich jak ta lekkich książek nie ma to szczególnego znaczenia i łatwo się rozeznać co wydarzyło się w przeciągu tego czasu. 

Ze zdziwieniem odkryłam, że Agacie minęła fascynacja Jamesem. I to do tego stopnia, że w ciągu tych lat zdążyła wyjść za niego za mąż, a następnie się rozwieść. Drugą nowością jest fakt założenia przez tytułową bohaterkę prywatnej agencji detektywistycznej zatrudniającej kilka osób. W sumie można było się tego spodziewać – Agacie po prostu przydarzają się najróżniejsze rzeczy, a jej ciekawość granicząca z wścibskością predestynuje ją do tego zawodu.

Akacja zaczyna się w grudniu. Agatha, zmęczona nieudanymi próbami uzyskania świątecznego nastroju w latach poprzednich, postanawia wyjechać za granicę. Wyjazd się kompletnie nie udał i totalnie zniechęcona bohaterka wraca do Carsley. A Carsley nie jest tą samą miejscowością co zawsze w okresie bożonarodzeniowym. Nie ma w nim świątecznej atmosfery – sklep ma zaprzestać używania drewnianych półek, szkoła ma dodatkowe wydatki z powodu włączania światła na noc, a dzieci nie mogą bawić się zabawkowymi banknotami. Na dodatek, w tym roku nie ma choinki na szczycie kościoła. A choinka była zawsze. Osobą odpowiedzialną za to wszystko jest John Sunday, inspektor odpowiedzialny za BHP. Czepia się wszystkich i wszystkiego, więc dziwnym nie jest, że nikt go nie lubi.

Pewnego wieczoru Agatha zostaje zaproszona na spotkanie dotyczące kryzysowej sytuacji związanej z działalnością Sunday’a. Totalnie znudzona, zmęczona i senna Agatha siedząca na twardym niewygodnym krześle nie wie, że zaraz będzie świadkiem dramatycznego wydarzenia. Słychać przeraźliwy krzyk,  a potem wszyscy zgromadzeni widzą przez okno jak John Sunday zakrwawiony upada na ziemię. Wszyscy są zszokowani, ale nikt tak naprawdę nie współczuje inspektorowi. Agatha zostaje zatrudniona przez Miriam Courtney, milionerkę i pierwszą podejrzaną w tej sprawie. Mimo antypatii jaką darzy swoją klientkę, Agatha podejmuje się trudnego zadania złapania osoby odpowiedzialnej za śmierć Sunday’a. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ wydaje się, że w całej okolicy nie ma ani jednej osoby, której nie napsuł on krwi.

Kolejny tom przygód Agathy Raisin nie jest zaskakujący, akcja nie jest najszybsza, ale tak milo się to czyta! Agatha jest jeszcze bardziej wścibska, denerwująca i bezczelnie bezpośrednia. Jej życie uczuciowe znów jest w strzępach, a widoki na przyszłość nie są zbyt różowe. Nie mogę powiedzieć, że jest moją ulubienicą, ale ciekawią mnie jej losy. W ‘The Busy Body’ śledztwo toczy się raczej powoli, przez cały rok, i występuje mnóstwo fałszywych śladów. Pod koniec jednak przyśpiesza, a kończy się zaskakująco. Nie jest to może lektura najwyższych lotów, ale stanowi świetną rozrywkę. Na 100% sięgnę po kolejną część przygód bezczelnej Agathy.

Pozdrawiam,

Kura Mania.

piątek, 6 czerwca 2014

'The Complete Stories' Truman Capote









Moje pierwsze spotkanie z Capote to było ‘In a Cold Blood’. Nie powiem, żeby jakoś specjalnie mnie zachwyciło… Trochę było tam nudy, trochę za dużo dłużyzn, ani to fikcja ani reportaż. Z drugiej strony, zapamiętam tą historię chyba już na zawsze, bo czytałam ją w specyficznych warunkach. Jako wieloryb. Dziewiąty miesiąc ciąży, upał, brzuch tak ogromny, że aż wzbudzał komentarze u przechodniów. I kierowców. Rowerzystów. Innych matek. Przesada. Nie jest to może lektura, która kojarzy się z ciążą, ale byłam tak rozkojarzona, że jedynie ‘In Cold Blood’ było w stanie skupić moją uwagę. Co chyba jednak oznacza, że to całkiem dobra książka.

Kolejną książką tego autora było „Śniadanie u Tiffany’ego”. Podbiła ona moje serce od razu. Niewielkich rozmiarów, ale zapada w pamięć. Prosta historyjka przybyłej z prowincji Holly, która będą ciągle „w podróży” uważa, że przywiązanie się to śmierć. Uparcie naiwna czy wyrachowanie cyniczna? A czy to ważne? Słynna ekranizacja równie dobra jak książka.

Kolejnym moim podejściem do pana Capote to ‘The Complete Stories’ chwycone w ostatniej chwili w bibliotece, tuz przed samym wyjściem (swoją drogą te różne stoliki i regaliki z książkami to szczwana sztuczka jest). Zbiór składa się z dwudziestu opowiadań, z których pierwsze zostało napisane  w roku 1943, a ostatnie w 1982. Opowiadania ułożone są chronologicznie, więc możemy prześledzić rozwój pisarza. Widać po pierwszych króciutkich i raczej prostych utworach, że jego warsztat był raczej mizerny po to by rozwinąć się w późniejszych latach w złożone psychologicznie i bogate fabuły. 

Mimo tego, że czytając pierwsze rzeczy czujemy, że jest to początkujący pisarz to mają one w sobie to „coś” co przykuwa uwagę i zapada w pamięć. Są one bardzo amerykańskie, opowiadają o rzeczywistości, której dawno nie ma, ale jest nam znana z popkultury. Z tych najwcześniejszych prawdziwą perełką w moim odczuciu jest ‘A Mink of One’s Own’, króciutkie opowiadanie z 1944, które na zaledwie kilku stronach opowiada tak wiele. Sam Capone chyba miał do niego sentyment (lub wręcz przeciwnie, nie był zadowolony z tego jak je napisał), bo powrócił do tematu w późniejszym ‘The Bargain’ z 1950 gdzie go bardziej rozwinął. 

Kolejnym opowiadaniem, które wywarło na mnie wielkie wrażenie jest ‘Miriam’ z 1945 roku.

„Then gradualy, the harshness of it was replaced by the murmur of a silk dress and this, delicately faint, was moving near her and swelling in intensity till the walls trembled with the vibration and the room was caving under a wave of whispers. Mrs. Miller stiffened and opened her eyes to a dull, direct stare.
“Hello,” said Miriam.”

Znajdziemy w nim wygiętą nadnaturalnością rzeczywistość, nienazwaną grozę i szczyptę szaleństwa. Wszystko w wersji raczej soft, ale przejmującej do głębi. 
Kolejnym  ciekawym opowiadaniem opowiadającym o konsekwencjach sprzedaży snów jest też ‘Master Misery’ napisane cztery lata później, w którym Głowna bohaterka mówi, że „Tonight I wished that I could have back my dreams.” 

Część z opowiadań opowiada o amerykańskiej prowincji. O amerykańskiej mentalności i folklorze, do którego zaliczają się i wspaniałe wspomnienia o przygotowaniu do świąt, jak i opowieści o podstarzałych striptizerkach. 

Kilka historii ma wspólny temat. Sam Capote wprowadza nas w swoje dzieciństwo w ostatnim opowiadaniu w zbiorze pt. ‘One Christmas’:

„First, a brife autobiographical prologue. My mother, who was exceptionally intelligent, was the most beautiful girl In Alabama. Everyone said so, and it was true; and when she was sixteen she married a twenty-eight-year-old businessman who came from a good New Orleans family. The marriage lasted a year. My mother was too young to be a mother a wife; she was also too ambitious-she wanted to go to college and to have a career. So she left her husband; and as for what to do with me, she deposited me in the care of her large Alabama family.” 

Opowiadają one o jego przyjaźni ze starszą krewną, która on nazywa Sookie i, z którą spędza cały swój wolny czas. Opisują również jego proste dzieciństwo na wsi, przygotowania do Świąt, małe przyjemności  i pierwsze problemy. Jedno z nich opowiada o Bożym Narodzeniu spędzonym z dawno niewidzianym ojcem. Przesycone jest ono uczuciem tęsknoty do prostego wiejskiego życia i do swojej starszej przyjaciółki.

Bardzo mi się spodobało również ‘Mojave’, jedno z ostatnich opowiadań, napisane w 1975 i opowiadające o skomplikowanej sytuacji małżeńskiej. Nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z Woody Allenem.

Bardzo polecam te opowiadania. Różnorodność zaprezentowanych w nich tematów, jak i piękny, prosty język, którym zostały napisane są główną ich siłą. Mimo, że rzadko kiedy czytam opowiadania do tych ciągle wracam w myślach  i na pewno, w przyszłości, ich egzemplarz będzie stał na mojej półce.

Pozdrawiam,

Kura Mania.

wtorek, 3 czerwca 2014

'Moon over Soho' Ben Aaronovitch











W drugiej części przygód Petera Granta, policjanta w służbie Jej Królewskiej Mości i adepta magii, główną rolę, oprócz jak zwykle Londynu, gra jazz. Nagła śmierć Cyrusa Wilkinsona, jazzowego saksofonisty, zostawia po sobie szczególne vestigium – utwór ‘Body and Soul’ w wykonaniu Kena Johnsona z płyty Blitzkrieg Babies and Band. Peter namierzył utwór dzięki temu, że jego ojciec to ‘Lord’ Grant, swego czasu bardzo znany muzyk posiadający ogromną kolekcję płyt. Sam Peter, który nie przepada za jazzem wiele o nim wie, niejako przez osmozę (tak jak ja znam baaardzo dobrze AC/DC dzięki pasji mojego taty). Okazuje się, że w londyńskim Soho działa jakaś nadnaturalna siła, która wysysając piękno z gry jednocześnie wysysa życie ze świetnych muzyków jazzowych. Nikt do tej pory tego nie zauważył, ponieważ jazzmani nie prowadzą najbardziej higienicznego trybu życia, więc nikogo nie dziwił zawał serca po koncercie. Teraz jednak tajemniczy i zarazem zabójczy fan (fani? fanki?) muzyki działa nieostrożnie zostawiając coraz więcej vestigium. 

W życiu prywatnym Petera następują zmiany. Jego koleżanka Lesley dochodzi do zdrowia w domu. Po wypędzeniu złośliwego ducha, który opętał ją w pierwszej części, jej twarz się rozpadła, a rekonstrukcja jest żmudnym i długotrwałym procesem, który może nie zakończyć się sukcesem. Po za sporadycznymi wizytami u Lesley, Peter spotyka się regularnie z Simone Fitzwilliam, dziewczyną zmarłego Cyrusa. Nie jest to może zbyt profesjonalne podejście do sprawy, ale Peter nie może się oprzeć zabójczemu urokowi Simone i spędza w jej łóżku dłuuuugie godziny. 

Oprócz namiętnego romansu, który zabiera mu prawie cały czas wolny, Peter odbudowuje relacje ze swoim ojcem.  ‘Lord’ Grant wraca do gry. I to nie tylko w dosłowny sposób – Grant widzi napływ nowych, gorących uczuć między swoimi rodzicami co wywołuje u niego mieszane uczucia. 

Wszystko zaczyna i kończy się w sławnej ‘The Cafe de Paris’, a czytelnik znów zostaje uraczony masą przeróżnych ciekawostek związanych zarówno z Soho jak i z jazzem.

Powiem tak – fanką jazzu nie jestem. Dla mnie jest raczej rock’n’roll. Muzykę jednak kocham w ogólności. Tak jak i książki. I fantasy. Nie ma co się dziwić, że książka, w której jest i muzyka i fantasy podbiła moje serce. Drugi tom jest równie świetny jak i pierwszy. Nie tylko lepiej poznajemy Petera Granta, ale również więcej dowiadujemy się o jego rodzicach. Peter dalej jest trochę zarozumiały, ciekawski i popełnia przeróżne gafy, ale jest w tym sympatyczny i tak normalny jak tylko na bohatera urban fantasy normalnym być można. Ach, z tym Urban fantasy to też tak jakoś dziwnie wychodzi. Niby się ‘Moon over Soho’ wpasowuje w szufladkę, ale jednocześnie istnienie magii jest zaprezentowane w tak zwyczajny sposób jakby to była po prostu kolejna część rzeczywistości. Jak prąd. Istota odgryzająca męskie przyrodzenie swoją uzbrojoną w zęby waginą? Spoko. Trzeba się nabiegać, nachodzić i nawypytywać – zwykła policyjna robota. Odkrycie klatek w podziemiu starego kina, które służyły do trzymania wynaturzonych istot? Cóż, ktoś musi się tym zająć. Ech, Londyn już nigdy nie będzie dla mnie tym czym kiedyś…

Bardzo polecam, zresztą jak ktoś czytał pierwszą część to i na pewno z niecierpliwością będzie czekał na drugą. 

Pozdrawiam,

Kura Mania.

PS. Moja biblioteka zorganizowała wielką wyprzedaż i udało mi się upolować ‘Moon over Soho’ za niecałego funta. Me happy.

Mania.

Plany na czerwiec (3)

Maj był na bogato. Zadowolona jestem, że trzymałam się swoich planów i przeczytałam osiem z planowanych dwunastu. Były tak zróżnicowane, że naprawdę mój apetyt czytelniczy został zaspokojony. Najlepszą książką był oczywiście 'Maus". Część książek przesunęłam sobie na później, a ta nieszczęsną biografię Walta Disneya to chyba zupełnie sobie odpuszczę tak mnie nudzi. Może nie nadszedł jeszcze jej czas.

Czerwiec minie mi w kompanii tego oto pana:



Prywatnie nie darzę go sympatią, ale "Ulissesa" bardzo lubię i już dawno zamierzałam go ponownie przeczytać. Jeśli jeszcze coś uda mi się przeczytać w tym czasie to super, choć przy moim ograniczonym czasie na czytanie nie nastawiam się na cuda.

A tak w ogóle to gdzie jest lato?

Pozdrawiam,

Kura Mania