piątek, 31 lipca 2015

Kurczę czytane: „Mmmmm” Monika i Adam Świerżewscy + rozwiązanie KONKURSU



Książka o której powinnam napisać już dawno. Wygrana na blogu madebybibi (zapraszam!), która przyszła z bardzo miłym listem oraz jeszcze innymi pozycjami-niespodziankami. Książka, która sprawiła, że moje dziecko je miód codziennie. Książka, która zawładnęła małą Mimi na miesiąc. Książka, którą muszę chować, bo już patrzeć na nią nie mogę. I wreszcie książka, która była pierwszą samodzielnie przeczytaną przez Mimi. W sensie opowiedzianą. Bo to książka bez słów, ale za to z dramatyczną historią.

Bo czyż braku miód nie jest dramatem samym w sobie? To właśnie przydarzyło się pewnemu żarłocznemu niedźwiedziowi. W garnczku nie została ani kropla miodu, więc misiek zaczął myśleć. I wymyślił!

Pomijając już takie zalety jak świetnie narysowane, trochę niedbałe ilustracje, zupełnie nie cukierkowe i w nasyconych kolorach, sympatyczną, trzymająca w napięciu historię to hitem jest zastosowanie w tej historii jakby poklatkowej animacji. Każda strona normalnego formatu jest przedzielona mniejszą, której przełożenie posuwa nas krok dalej w historii. Jest to hit totalny! Mimi spędziła długie minuty przewracając te mniejsze kartki w prawo i lewo, wolniej i coraz szybciej, aż stwierdziła, że to książka-film. No bo przecież właśnie o to chodzi!


Grube kartonowe strony z zaokrąglonymi rogami i spory format sprawiają, że pomimo wielokrotnego czytania (jest to najchętniej i najczęściej czytana książeczka w biblioteczce Mimi) nie widać po niej prawie żadnych śladów użytkowania. 

Mogłabym tak pisać i pisać, ale naprawdę jest to książka godna polecenia. Przepięknie kolorowa, intrygująco stworzona ze świetną historią. Pozycja obowiązkowa w każdej biblioteczce.
A jakby komuś było mało oryginalnych ilustracji to zapraszam na bobom.pl, gdzie można dostać całe zestawy naklejek na ściany utrzymane w stylistyce znanej z „Mmmmm”. My nie mamy (to nie wpis sponsorowany), ale i tak nam się podobają. 

Pozdrawiamy,                                                                                                                           
Mała Mimi i kura Mania.

Oprócz wspomnianej książki o głodnym misiu Mimi zaczytywała się „Rybką MiniMini i daleką wycieczką”, która bardzo wpasowała się w jej morskie zainteresowania. Niedawno zaciekawiła ją ‘Cora Would Like to Have a Dog’ Agnieszki Jurek, czyli małą książeczką wydaną w serii Jaskółki, która przybliża przygody tytułowe Cory w językach niemieckim i angielskim. Jeszcze raz dziękujemy Bi Bi i zapraszam wszystkich na jej bloga, na którym znajdziecie i książki dla dzieci i dla dorosłych oraz migawki z podróży.


Rozwiązanie konkursu – nie zaskakuje mnie fakt, że oczywiście pule książek zgarnie koleżanka ze wspomnianego bloga madebybibi. Zrobiło nam się tutaj takie kółko wzajemnej adoracji! Poproszę o dane do wysyłki na mejla, a paczka zostanie wysłana tuż po 6 sierpnia, jak już będę w Polsce.

M.

wtorek, 28 lipca 2015

‘The Goldfinch’ Donna Tartt („Szczygieł”)






Theodore stracił swoją matkę w zamachu terrorystycznym na muzeum w Nowym Jorku. Na chwilę przed wybuchem rozdzielili się, bo Theo zamiast ponownie spojrzeć na jakiś obraz wolał zostać, żeby poszukać pewnej konkretnej dziewczyny, rudowłosej, która przykuła jego wzrok. Wybuch, niespodziewany, rozdzielił ich nas zawsze. Matka Theodora zginęła od razu, ale jemu się udało przeżyć. Jednak to co przeszedł przez kilkadziesiąt minut od wybuchu do momentu wyjścia się z budynku przypomina senną marę, które położy się cieniem na całym jego późniejszym życiu.

Theo wydostał się z muzeum. A razem z nim niewielki obraz Fabritiusa pt. „Szczygieł”, czyli tytułowy goldfinch. Dlaczego chłopiec go wyniósł? Działając jak automat, pod wpływem mężczyzny, z którym widział rudowłosą nastolatkę. Nie w złej wierze, ale raczej w koszmarnym odrętwieniu, odłączeniu działania od racjonalnego myśleniu, w szoku. Ta decyzja, tak jak i śmierć matki, głęboko wpłynie na jego życie.

Bez matki, z ojcem, który bez zapowiedzi opuścił ich jakiś czas wcześniej, z dziadkiem i jego żoną, którzy nie bardzo się nim interesowali, Theo został sam. Dalej śniąc swój koszmar. Myśl o dawnym koledze ze szkoły, Andym, skierowała go do domu państwa Barbour, rodziców chłopca. Tam spędził kilka kolejnych miesięcy mając nadzieję na pozostanie pod skrzydłami tej bogatej, lekko snobistycznej i bardzo specyficznej rodziny. Trafił również do Hobiego, wspólnika zmarłego w muzeum mężczyzny, który odrestaurowuje antyki i odnalazł swoją rudowłosą dziewczynę, Pippę. Nagle, jak tornado, w jego życie wpadł ojciec. Z nową dziewczyną u boku, Xandrą, mieszkający w Las Vegas i nie wiadomo czym się zajmujący. Porwał go z inteligenckiego środka Nowego Jorku,  z ciemnego i wypełnionego antykami domu Andy’ego wprost w bezmiar błękitnego nieba i bezlitosny pustynny upał Las Vegas, do pustej willi na zadupiu. 

Psychodelia doświadczeń z Las Vegas, które dzielił z nowym przyjacielem, Borysem, jest nierealna (jak to psychodelia). Wspólne noce pod gołym niebem spędzane na wąchaniu kleju, zakręcone tripy na kwasie, wódka na obiad i piwo na śniadanie, niekończące się rozmowy o filmach i literaturze, drobne kradzieże, wszechobecne niedomycie i głód. A w środku tego mały obraz dawnego mistrza nadający życiu Thea ciężar. Nie tylko ciężar odpowiedzialności, ale i taki ciężar ciągnący ku szaleństwu. Miała rację matka głównego bohatera mówiąc o obrazach:

„It’s crazy,” she’d said, 
“but I’d be perfectly happy if I could sit looking at the same half dozen paintings 
for the rest of my life. 
I can’t think of a better way to go insane.”

Kolejna śmierć. Kolejny zwrot w życiu Theodora. Powrót do Nowego Jorku, znów z obrazem pod pachą i przyjacielem z Las Vegas, czyli Popperem, małym puchatym pieskiem, pieszczotliwie nazywanym Popczikiem. Nowy Jork jest miejscem do którego zawsze będzie wracał Theodor, ale osią dokoła której obraca się jego życie jest obraz. Co się stanie jak ta oś zniknie?

 ‘The Goldfinch’ to świetna powieść. Grubaśna na prawie osiemset stron. Nie mogłam się jednak do niej przekonać. Przeczytanie pierwszych stu stron zajęło mi dwa tygodnie. Te opisy, rozwlekłe i nużące. Autorka zamiast napisać, że po błądzeniu przez czterdzieści minut korytarzami muzeum Theo znajduje wreszcie wyjście, opisuje każdy ślepy zaułek, emocje towarzyszące chłopcu w poszukiwaniu wyjścia, ciemne korytarze, opuszczone w pośpiechu biura. Po pewnym czasie jednak załapałam rytm powieści. 

Kiedy Theo zamieszkał u ojca i poznał Borysa czytało się „Szczygła” prześwietnie. Z wypiekami na twarzy czekałam co go dalej spotka. Nieoczekiwany zwrot akcji i znów jesteśmy w Nowym Jorku. I nagle, bach!, mija kilka lat. Zdezorientowana lekko przeskokiem w przód czytałam dalej, nie, ja pochłaniałam kolejne strony w ekspresowym tempie. I kiedy pomyślałam, że już wszystko wiem i podejrzewałam jak się zakończy, nagle znów  bach!, i twist. Ostatnie dwieście stron pożerałam zapychając dziecko chrupkami, wafelkami i soczkami, żeby tylko dało mi spokojnie czytać. Nagle wszystko stało się jasne, sposób prowadzenia narracji i te szczegółowe opisy. 

Zresztą są one świetne, bardzo plastyczne, z dbałością o szczegóły. Tak jak wtedy, kiedy Tartt opisuje jak Theo i Boris jedli wielkie ilości chipsów i Theo przypomina sobie jak bardzo go bolały kąciki ust od nadmiaru soli. Po za tym, myślę, że świetnie odpowiadały one zaburzonej percepcji Theodora, skrzywionej jego traumami i czasem groteskowymi wypadkami w życiu. 

Postaci w tej książce są naprawdę zakręcone, co nie oznacza, że nierealne. Theo nie obraca się w świecie „normalnych” ludzi. Barbourowie są snobami ukrywającymi trupa w szafie, Hobie ma zawód zanikający już we współczesnym świecie i jest do gruntu uczciwy, Pippa ma zakręconą historię rodziną i swoje własne przeżycie również traumatyczne. Boris, ach Boris!, ten jest najbardziej kolorowym ptakiem w tym całym zoo, ale o nim musisz sam przeczytać, a cała gama wykolejeńców, narkomanów i gangsterów, których spotkasz na kartach tej powieści dodaje jej jeszcze więcej barwy. No i sugestywnie oddane Las Vegas, nie z tej najbardziej znanej strony neonowych kasyn, ale od strony przegranych, od strony wyludnionych przedmieść, piasku zasypującego ulice i nielegalnych imigrantów mieszkających w opuszczonych domach.
Zakończenie uważam za najsłabsze z całej powieści. Nie z racji wydarzeń zamykających książkę, ale z powodu tego jak są one przedstawione. Najdziwniejsze jednak jest to, że wcale to nie umniejsza mojej wysokiej oceny „Szczygła”. 

‘The Goldfinch’ to studium uzależnienia. Uzależnienia, które prowadzi na skraj szaleństwa, załamania nerwowego, które determinuje każdą kolejna decyzję i które krok po krok wyżera mózg od środka. Theo czuje do obrazu niezwykłe uczucie przynależności, obowiązku, ale i miłości, które wytworzyło się w niezwykłym momencie jego życia. Tak opisuje nieprzepartą chęć ciągłego patrzenia na obraz:

Quickly I slid it out, and almost immediately its glow enveloped me, 
something almost musical, 
an internal sweetness what was inexplicable beyond a deep, 
blond-rocking harmony of rightness, 
the way your heart beat slow and sure 
when you were with a person you felt safe with and loved.

Nagle “Szczygieł” przestaje być obrazem, a zaczyna być czymś więcej. Czymś co nadaje wartość życiu Theodora, czymś co łączy go z utraconą matką i w pewien sposób ją reprezentuje. Tak jak Hobie przypomina mu o swoim wspólniku, czyli mężczyźnie z muzeum, który jest wujem Pippy. Zresztą Pippa to druga obsesja w życiu Theodora, niby na wyciągnięcie ręki, ale niedostępna, przyjaciółka, ale nic ponadto. 

But the thought of her gave me such continual anguish that I could no more forget her than an aching tooth. It was involuntary, hopeless, compulsive. For years she had been the first thing I remembered when I woke up, the last thing that drifted through my mind as I went to sleep, and during the day she came to me obtrusively, obsessively, always with a painful shock (…)

Jej przeżycia są podobne tym Theodora, ale Pippa radzi sobie z nimi zupełnie inaczej. Może to dzięki otoczeniu, może dzięki większej sile charakteru. Theo jednak ma naturę nałogowca. Tak jak jego ojciec był uzależniony od alkoholu, tak Theo uzależnia się od innych, równie destrukcyjnych, rzeczy.

Theodore sam siebie skazuje na porażkę, sam pogłębia traumę, której doświadczył i w przeciwieństwie do Borisa, który również w życiu wiele przeżył, nie daje sobie szansy na lepsze życie. Oślepiony zarówno obsesją jak i samotnością i smutkiem jakby nie dostrzega pozytywnych osób w swoim otoczeniu i pozostaje głuchy na ich łagodny optymizm. Zawsze łatwiejsze jest zło, tak jak łatwiejsze są wygodniejsze wybory.

Jest to studium szaleństwa, obsesji i upadku. Jest to opis życia takim jakie jest, odartego z landrynkowego optymizmu, za to z przejrzystym widokiem na koniec, czyli śmierć, przy której raczej wszystko wypada blado. Ta powieść nie daje nadziei, nie pobudza do marzeń, nie nastraja pozytywnie. Jest to też powieść sensacyjna z gangsterami, strzelaninami i niebezpieczeństwem czającym się na każdym kroku.

Mimo sporych rozmiarów jest to powieść klimatyczna wprowadzająca nas w podziemia handlu antykwarycznego, opisująca magię nierzucających się na pierwszy rzut oka zaułków miast, ale i pełnych rozmachów imprez towarzyskich na których bryluje nowojorska socjeta. To hipnotyczna opowieść o dojrzewaniu, której finał, czyli stan końcowy głównego bohatera łatwiej mi nazwać odrętwieniem niż dojrzałością, pomimo tego, że Theodore zaczyna podejmować dojrzałe decyzje. Ale czy tak naprawdę to on je podejmuje? Czy może okoliczności go tego zmuszają?

Co jest w „Szczygle” takiego, że nie można się oderwać od tej powieści? Pomimo tych wszystkich słów, które o nim napisałam… nie wiem. Dziesięć lat pracy jaką poświęciła Donna Tartt nad najnowszą swoją książką nagrodzoną w 2014 roku Pulitzerem zaowocowało wypełnieniem jej magią, która wprowadziła mnie w obsesyjną i żarłoczną chęć poznawania historii Theo i „Szczygła”. Czy może Theo to właśnie „Szczygieł”, który na przekór spotykającym go nieszczęściom trwa dalej?

W „Szczygle” znalazła również coś bardzo osobistego, coś co sprawiło, że kiedyś wrócę do tej książki, bo to jedna z tych powieści, które muszę mieć po to by mi przypominały pewne kluczowe rzeczy. I pomimo napisania piętnastu setek słów na jego temat nie umiem dobrze przekazać tego, dlaczego powinieneś sięgnąć po akurat tę powieść. Może dla Ciebie będzie to tylko sztucznie napompowany, pseudointelektualny twór z dłużyznami i zaplątaną, niezbyt porywającą historią. Ja za to mam na tapecie w telefonie „Szczygła” Fabritiusa, a jego tanią reprodukcję wklejoną w dziennik.

Polecam wszystkim, którzy mają ochotę na narkotyczny trip w głębię wypełnioną obsesją, gangsterami oraz blichtrem, który często okazuje się pozłotkiem, miłośnikom sztuki, których uwielbienie tak naprawdę określa cenę obiektów ich zachwytu oraz tym, którzy myślą, że czasem nie ma wyboru. Zawsze jej jakiś wybór. Tylko, czy masz odwagę podjąć słuszną decyzję?

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Książkę przeczytałam dzięki multum rekomendacji z blogosfery, ale tą, która mnie do niej zachęciła była niezawodna Olga z Wielkiego Buka(dziękuję!). Pozycja ta idealnie wpasowała się w jeden z kluczników na ten miesiąc w wzywaniu KLUCZNIK 2015, czyli książka nagrodzona (wspomniany Pulitzer 2014) oraz pasuje do wyzwania GRA W KOLORY.

sobota, 25 lipca 2015

Kurczę czytane: ‘Mr. Big’ Ed Vere + KONKURS!!!





Pan Big jest… duży. I to tak duży, że inni na sam jego widok uciekają. Tzn. niespodziewanie mają do załatwienia bardzo ważne sprawy, o których zupełnie zapomnieli i, które wymagają bardzo szybko oddalenia się od miejsca, w którym aktualnie znajduje się pan Big. No, bo przyznaj sam – nie uciekłbyś przed wielkim, czarnym gorylem z pesymistycznym wyrazem twarzy? No właśnie. I nikt, ale to zupełnie nikt, nie wiem, że tak naprawdę to pan Big czuję się bardo, bardzo mały i bardzo, ale to bardzo samotny.

Kiedy na wystawie sklepu widzi równie samotne jak i on pianino bez namysłu bierze je do domu. A tam siedząc przy instrumencie przelewa cały swój smutek i osamotnienie w muzykę, która dociera do wszystkich mieszkańców miasta przez uchylone okno. Nikt nie wie jednak kim jest tajemniczy muzyk. 

Pewnego dnia pan Big dostaje list z zaproszeniem do wspólne zagrania w jednych z klubów i to właśnie spotkanie odmieni całe jego życie. Wreszcie wszyscy poznali się na panu Bigu i odkryli, że oprócz przerażającego wyglądu ma wrażliwą naturę.

Pierwszy raz z ta prześwietną książeczką spotkałyśmy się na jednej z play group w pobliskim kościele na która regularnie chodzimy. Historia pana goryla bardzo mnie zauroczyła za to Mimi zupełnie nie zwróciła na nią uwagi w panującym zamieszaniu. Kiedy tylko trafiłam na dwa egzemplarze ‘Mr. Big’ w charity shopie nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu! Od razu wzięłam!

Dlaczego to jest tak świetna historia. To proste – po pierwsze pokazuje, że nie można osądzać nikogo po jego wyglądzie i warto poznać człowieka/istotę bliżej, żeby wyrobić sobie o nim zdanie. Po za tym, pokazuje jak można wyrazić przepełniające duszę uczucia, np. w formie muzyki. Twoje zainteresowania lub hobby mogą sprawić, że nawiążesz nić przyjaźni z innymi.

Co więcej, jest to historia bardzo cool. Smaczki, które autor umieścił na kolorowych kartach książki bardziej mnie cieszą niż Mimi, bo jest ona jeszcze zbyt mała by je zrozumieć. No, ale jak tu nie uśmiechnąć się przy przeczytaniu dymka z tekstami typu ‘Groovy baby’, czy ‘Hot maan’. 

Oprócz tego bohaterowie to zwierzęta (kolejny plus jeśli chodzi o Mimi), historia bardzo prosta i zrozumiała dla każdego, a ilustracje fantastyczne. Nie dość, ze w żywych barwach, charakterystycznie narysowane to jeszcze z idealnie wyważoną ilością detali, bardzo przejrzyste.

Często wracamy do tej historii. No bo przecież nie ma to jak dobry happy end unurzany w jazzowym sosie!

Pozdrawiamy,                                                                                                                    
Mała Mimi i Kura Mania.


KONKURS
 
Niespodzianki!
Z racji tego, że w nasze łapki wpadły dwa egzemplarze tej książki zapraszam na konkurs! Do wygrania jest książka ‘Mr. Big’ Eda Vere’a + pięć niespodzianek!
(Coś o zakupach i o smokach, o byciu szczęśliwym i o czarownicy w zamku, jak i jedna bardzo mało skromna pozycja). Wszystkie książki są anglojęzyczne, ale nieskomplikowane, przeznaczone dla dzieci od roku wzwyż. Książki są używane, ale w stanie bardzo dobrym.

Co trzeba zrobić, żeby wygrać ten zestaw? 





Wystarczy odpowiedzieć na pytanie – jakiego koloru jest muzyka?

 
Pytanie wymyśliła mała Mimi, a odpowiedzi, których ja jej udzielam są niesatysfakcjonujące. Odpowiedzi proszę zamieszczać pod tym postem.

Na odpowiedzi czekamy do 30 lipca 2015 roku do północy. 31 lipca nastąpi losowanie i ogłoszenie wyników.

Zapraszamy!


Książkę przeczytałyśmy w ramach wyzwania GRA W KOLORY.
M.

środa, 22 lipca 2015

Philip Pullman na kurzej nóżce, czyli...


... kiedy jest dobry czas na poznawanie baśni lub jak to mała Mania uległa czarowi zgniłego amerykańskiego kapitalizmu.


Podobno, kiedy małym dziecięciem byłam rodzice czytali mi mnóstwo bajek.  Rano, w południe, a już przed snem to obowiązkowo wymuszałam na nich czytanie kolejnych historii, które znałam na pamięć, ale których nigdy nie było mi dosyć. Kompletnie tego nie pamiętam. Pomimo tego, że namiętnie czytałam „siama” zawsze mając na podorędziu stosik książeczek, czytać nauczyłam się dopiero w pierwszej klasie podstawówki. I wtedy rozwinęła się moja miłość do bajek. Ale nie były to zacne baśnie braci Grimm czy Andersena, czy chociażby legendy polskie czy lokalne, o nie! Ja kochałam serię Egmontu, w której zaprezentowane były bajki Disneya. Miałam ich sporą kolekcję i bardzo żałuję, że poszły gdzieś w świat. Dzięki nim poznałam klasyki takie jak „Król Lew” czy „Piękna i Bestia”, ale też i te trochę mniej znane jak mój ulubiony „Olivier i spółka” (dlatego zawsze chciałam mieć pomarańczowego kota!). Z Disneyem jest jak jest, każdy to wie. Bajki są ułagodzone, zlandrykowane dosyć i często odbiegają od pierwowzoru w sposób znaczący. Tak pokochałam te Disneyowskie wersje, że nigdy mnie nie pociągały baśnie, które wydawały się ponure, nudne i jakieś takie bez wyrazu. Mimo, że rodzinna biblioteczka zawierała świetne wydania klasycznych opowieści nie mogłam się do nich przekonać. Za to moja mama obcykana była we wszystkich takich opowieściach, bo w czasach swojego dziecięctwa i nastolęctwa się nimi zaczytywała. No cóż, i tak bywa.

Mija dwadzieścia lat. Duża już Mania sięga po pozycję Philipa Pullmana, znanego autora, którego książki kurzą się na Maniowej półce już … ekhm… trochę czasu (kiedyś na pewno przeczytam, obiecuję!), w której zamieszczonych jest pięćdziesiąt baśni braci Grimm w jego opracowaniu i opatrzonych notatkami. I Mania, już zbliżająca się do trzydziestki, wsiąkła na amen. 

Z wypiekami na twarzy POŻERAŁAM kolejne opowieści, nie chcąc opuszczać tego prostego świata pięknych dziewcząt, złych macoch, magicznych przedmiotów i niezwykłych zwierząt. I nagle okazało się, że dużą część historii zawartych w ‘Grimm Tales For Young And Old’ znam. Nie z oryginalnych baśni, ale z historii zekranizowanych przez wspomnianego Disneya (np. Snow White czy Cinderella), a w największej części z takich niemieckich ekranizacji, które często puszczane są na Pulsie, a które często przedstawiały te właśnie mniej znane opowieści. 

Jak już wspomniałam baśni jest pięćdziesiąt. Niektóre są króciutkie, zaledwie kilka stron, inne trochę dłuższe, ale wszystkie od razy wciągają czytelnika w niezwykły świat. Po każdej opowieści Pullman zamieszcza podstawowe o niej informacje takie jak typ opowieści, jej źródło, czyli gdzie ją przeczytali bracia Grimmowie lub od kogo ją usłyszeli oraz podobne historie, które można znaleźć w kulturze brytyjskiej, włoskiej czy rosyjskiej.  Dodatkowo, Pullman opatruje opowieści krótkim komentarzem, który czasem zaznacza, które fragmenty są warte uwagi, które są zupełnie niedorzeczne, ale również mówi o swoim zmianach w klasycznej wersji baśni. Dzięki właśnie tym komentarzom w charity shopie zwróciłam uwagę na pozycję Katharine M. Briggs zawierająca wycinek z jej czterotomowego dzieła o baśniach i legendach angielskich. No i oczywiście, musiał w jednym z komentarzy czekać na mnie mój wyrzut sumienia, czyli książka ‘From the Beast to Blonde’, która kupiłam lata temu i która tak czeka i czeka na swoją kolej, ale jakoś nie mogę przez nią przebrnąć. Komentarze jednak nie są sztywne i stricte naukowe, a są jakby taką ciekawostką, smaczkiem,  dla zaintrygowanego baśnią czytelnika.

Nie mam zamiaru pisać o cechach baśni, powtarzających się motywach czy morałach z nich wynikających, bo nie znam się na tym za bardzo. Zresztą Pullman we wstępie przedstawia nam cechy charakterystyczne baśni i kto chce niech się zapoznaje.

 Za to napiszę, które baśnie z tego zbioru ukochałam sobie.

Pierwsza z nich jest opowieść o niezwykłej lojalności, która bardzo cenię u ludzi, czyli ‘Faithful Johannes’ o słudze, którego lojalność kosztująca go życie, sprawiła, że został w końcu wynagrodzony. Inna króciutka historyjka, która bardzo przypadła mi do gustu to opowieść o kocie i myszy i ich zapasie tłuszczu schowanego na zimę, która kończy się źle, ale słowami, że tak to właśnie w życiu bywa. Inna historia, której wersję dziecięcą bardzo ukochała sobie moja Mimi (‘The Three By the Sea’), a która przypadła mi do gustu to ‘The Mouse, the Bird, and the Sausage’. Szczególnie kiełbaska ujęła moje serce. Wiele z nich miało smakowity dreszczyk makabry, jak w ‘Godfather Death’. Zresztą, krwawe zabójstwa  własnych dzieci, odcinanie głów, ćwiartowanie i inne tego typu rozrywki są w tych opowieściach na porządku dziennym. I jak ja mogłam myśleć, że baśnie są nudne?! Muszę też wspomnieć o moich ukochanym Czerwonym Kapturku, którego każdą wersję wielbię (ach, ten wilk!). 

Zresztą z tym moim podejściem do baśni to w ogóle dziwna sprawa była. Przecież ja swoją już świadomą podróż czytelniczą zaczęłam nie tylko od L. M. Montgomery, ale i od Stephena Kinga, którego kocham miłością wielką. No i zawsze interesowałam się fantasy, czytałam stosy książek tego typu, a przecież od fantasy do baśni nie jest tak daleko. Zresztą, już na studiach, najbardziej mnie interesowały książki, które nie będąc stricte fantasy, zawierały w sobie elementy supernatural (czyli i King, i Clive Barker, ale i też Szekspir, a co!). Tak, więc droga prowadząca mnie do baśni była iście z tej baśni wzięta – prowadziła przez ciemny las, z wieloma odnogami, kręta i z niebezpiecznymi istotami spotykanymi po drodze.
Teraz, jest nam już po drodze, wyszłam  z ciemnego lasu i za zasługi me zostanę obsypana klejnotami, czyli na półce czeka Andersen, w domu dwa tomy baśni braci Grimm, a co potem… ach, aż nie mogę się doczekać!

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Nie mogę się też doczekać, kiedy Mimi będzie na tyle duża, żebym mogła jej czytać lub opowiadać baśnie braci Grimm. Co z tego, że momentami krwawe, że momentami brutalne. Są to piękne opowieści warte opowiedzenia i poznania. A egzemplarz tych opracowanych przez Pullmana musi trafić na moją półkę (tak bardzo nie chcę go oddać tego, który czytałam do biblioteki).
M.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwani GRA W KOLORY.