This book is dedicated
to all the people who get up and do something about it, whatever ‘it’ is and
however small things it is they do.
Książka zaczyna się od tajemniczego wypadku samochodowego.
Wypadku, w którym kierowca jest w szoku, a bagażnik upaćkany jest krwią.
Mnóstwo, mnóstwo krwi, ale nie jest to krew kierowcy. Więc kogo? Dodatkowo jest
jeszcze dziwna śmierć samobójcza – pewien mężczyzna rzucił się pod pociąg
metra, ale wcześniej nie wykazywał żadnych oznak przygnębienia czy noszenia się
z takim zamiarem. Później w lesie znaleziono okaleczonego trupa – kobieta nie
ma twarzy, a w pozostałych z niej tkankach znaleziono ślady magicznej
interwencji. Pełno spraw, ale czy mają one wspólny mianownik? Dodatkowo trójka
z the Folly – Peter, Lesley i Nightingale – próbuje dotrzeć do potężnego
czarownika, ochrzczonego mianem Faceless Man, który gdzieś w Londynie lub
okolicach prowadzi swoja zbrodniczą działalność.
Czwarta część przygód policjanta Petera Granta skierowana
jest do czytelników, którzy znają już części poprzednie. Wpadamy w sam środek
historii, której główną osią jest walka z potężnym i niebezpiecznym
przeciwnikiem. Niestety, ta część znacząco odbiega poziomem od poprzednich.
Przez pierwsze 2/3 książki wieje nudą. Dostajemy kilka wątków tak
rozstrzelonych, że ciężko znaleźć rzecz, która je łączy. Źle się to czyta. Niby
wiele się dzieje, a tak naprawdę nie dzieje się nic. Na dodatek, przedstawienie
pracy policyjnej było zawsze mocną stroną poprzednich powieści, a w przypadku
tej mnogość szczegółów i skrótów oraz suche opisy jedynie nużyły. Oczywiście, w
dalszym ciągu mamy tutaj tą dwoistość pracy, którą muszą się charakteryzować
pracownicy the Folly, czyli takie sporządzanie raportów, aby nie urazić co
bardziej bardzie twardo stąpających na ziemi pracowników policji, a
jednocześnie pisanie drugich raportów już ze wszystkimi szczegółami dla użytku
własnego. Fajne jest to, że nawet ci twardogłowi policjanci przyjmują do
wiadomości istnienie the Folly, ale wolą raczej się nad tym nie rozwodzić.
So I waited in the porch and wrote up my notes.
I have two sets, the ones that go in my Moleskine and the slightly edited ones
that go into my official Met issue book. This is very bad procedure, but sanctioned
because there are some things the Met doesn’t want to know about officially. In
case it might upset them.
Męczyłam się czytając
i brnęłam w powieść jak za karę. Brakowało również humoru charakterystycznego
dla poprzednich przygód Granta. Ta część jest o wiele poważniejsza.
Prawie, że straciłam nadzieję na dobrą lekturę kiedy to rozpoczęty
został wątek dotyczący architektury i jej związków z magią. Dostajemy opętanego
pewna ideą architekta, który wybudował w centrum dzielnicy Londynu, Elephant
and Castle, przedziwny budynek, którego budowla miała dwa cele. Pierwszy jest
zgodny z nazwą. Skygarden Estate,
ogromny budynek mieszkalny z zaprojektowanymi dużymi balkonami, które miały być
docelowo tak obrośnięte roślinnością, że stworzyłyby swoiste „wiszące ogrody”.
Innowacyjna idea z przeszłości łącząca użyteczność z naturą. Niestety, nic z
tego nie wyszło. Obecnie Skygarden Estate zamieszkane jest przez ludzi
balansujących na granicy marginesu, desperatów pamiętających jej lepsze czasy i
tych, którzy dostali mieszkania z urzędu. Większość mieszkań i tak jest pusta i
zaplombowana. Drugi cel związany był z ideą „korony miasta”, punktu
skupiającego w sobie energię pobieraną z aktywności ludzkiej, która po
skumulowaniu miała zostać wykorzystana… ale do czego? I jak dokładnie miało to
wszystko działać? Kiedy Peter wraz z Lisley wprowadzają się do jednego z wielu
pustych mieszkań w nietypowym wieżowcu zaczęłam wyczuwać, że o to właśnie w tej
historii chodzi, że opowieść zaczyna pulsować. Dalej jest poważnie, poruszane
są np. ważne kwestie społeczne (i mogę zapewnić z własnego doświadczenia, bardzo
aktualne), ale robi się jakby mroczniej. Ostatnie strony książki sprawiły, że
siedziałam z otwartą buzią tępo patrząc w ścianę przede mną z książką leżącą na
kolanach. Nuda, nuda, nuda, i nagle BANG! Tak jak na stronie setnej pomyślałam,
że seria leży i kwiczy i postanowiłam, że nie będę czytać kolejnej części, to
po skończeniu opowieści nie mogę się doczekać kolejnej. Dostałam wszystko to za
co kocham te książki – wartka akcja, świetny pojedynek Nightingale’a z the
Night Witch, sprytna praca policyjna i humor. Nie spodziewałam się takiego
zakończenia, mimo, że teraz widzę, że autor delikatnie podsuwał nam pewne
wskazówki. Z pewną obawą czekam na kolejna część – czy autor wyjaśni zagadki z
poprzednich czterech czy jedynie dostaniemy kolejne mgliste tropy i
niedopowiedzenia?
Mocna stroną ‘Broken Homes’ jak i poprzednich tytułów z
serii jest opis Londynu. Opis taki, że w sumie nawet nie zauważamy, że to jest
opis. Dostajemy tętniąca życiem metropolię, możemy poczuć smak spalin i zmieszanych
zapachów z restauracji serwujących
kuchnie całego świata, w ustach zostaje nam posmak taniego żarcia i słabej
kawy, a okraszone jest to dużą dawką ciekawych faktów historycznych, anegdotek
i ciekawostek co sprawia, że Londyn staje się jednym z głównych bohaterów. Jak szara eminencja, której istnienia nie do
końca jesteśmy świadomi, a bez której nic nie byłoby takie same.
Heygate Estate, które mają być pierwowzorem dla Skygarden Estate |
Jak już wspomniałam, Aaronovitch porusza ważne kwestie
społeczne w ‘Broken Homes’. Jednych z problemów z jakim borykają się councils, czyli takie jakby rady miasta,
jest brak mieszkań socjalnych. Takie mieszkanie w teorii może dostać prawie
każdy. Każdy może złożyć stosowną aplikację. Pod uwagę brane są zarobki, liczba
dzieci, warunki w jakich się aktualnie mieszka. Obecnie średnia czasu
oczekiwania na mieszkanie z councilu w mieście, w którym ja mieszkam to 5 lat.
My już czekamy rok i pewnie jeszcze kilka ładnych lat poczekamy. Council
remontuje kuchnię i łazienkę, resztę trzeba odnowić samemu. Zaleta takiego
mieszkania jest niski czynsz, zazwyczaj o 50% niższy niż w przypadku wynajmowania
przez agencję czy od prywatnych
właścicieli. W pierwszej kolejności mieszkania takie dostają ludzie bezrobotni,
niezdolni do pracy czy samotne matki. W praktyce jednak wielu ludzi specjalnie
nie podejmuje pracy żyjąc na tzw. benefitach, czyli zasiłkach i żyje sobie z
czwórką dzieci na koszt państwa pijąc przy tym tani cydr czy popalając trawę.
Nie mówię, że tak jest zawsze, ale tak właśnie bywa. I to bez względu na
narodowość. W Skygarden Estate część ludzi prowadzi lekko podejrzane interesy
lub ma problemy z narkotykami. Są jednak też tacy, którzy pamiętają jak kiedyś
było w wieżowcu i wierzą, że może być tak jak wymarzył to sobie architekt –
zielono, pięknie i przyjaźnie. Niestety, czym jest jednostka wobec machiny
deweloperów i biznesmenów , którzy mają chrapkę na duży teren w środku londyńskiej
dzielnicy? Urząd miasta również nie pomaga – zamiast wyremontować mieszkania i
oddać je do użytku potrzebującym wolą je zaplombować po to jedynie aby coraz bardziej
zmniejszać liczbę mieszkańców, a przez to zniechęcać nowych do wprowadzania się.
Smutny ma wydźwięk ten wątek, ale pewnie nie będzie aż tak ważny dla
nie-Anglików.
Acha, wątek architektoniczny pozwala Peterowi na
zabłyśnięcie wiedzą w tym temacie. Jak wiemy, architektura to jego konik.
Również i czytelnik dowiaduje się wielu ciekawych informacji na temat budowania
podanych w bardzo przystępny sposób.
Zaskakujące zakończenie i wydarzenia w drugiej połowie
książki ratują początek powieści i sprawiają, że z niepokojem i
niecierpliwością czekam na piątą część serii.
Polecam wszystkim fanom architektury, bojownikom o społeczne
kwestie i miłośnikom nietypowych konkursów z (pół)magicznymi istotami.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!