Ile trzeba mieć hartu ducha, wiary we własne możliwości i
siły, żeby zostawić swoje już uporządkowane życie i wyruszyć w nieznane?
Na pewno wiele, a rodzinie Ingallów nie brakowało żadnego z
wymienionych przymiotów. Pa i Ma zdecydowali, że opuszczą swój dom w
przepastnych lasach Winsconsin i wyruszą w daleką drogę na Zachód, na ziemię
Indian. Razem z nimi na wozie, który wiózł ich cały ruchomy dobytek,
podróżowały ich trzy córki - Laura, Mary i zupełnie malutka Carrie. Za wozem
całymi dniami biegł ich wierny pies, Jack.
Tak podróżowali wiele dni, ciągle na zachód, szukając
dogodne miejsca do założenia swojego gospodarstwa. Kiedy już wyjechali na
bezbrzeżną prerię ogrom nieba i traw ciągnących się aż po horyzont lekko
przytłoczył rodzinę, która większość czasu spędzała w puszczach. Jednak preria
właśnie okazała się dla nich domem. Domem, który będą musieli dzielić nie tylko
z innymi osadnikami, sąsiadami oddalonymi o ładne kilka mil, ale również z
panterami, wilkami i niedaleko obozującymi Indianami.
Czy ten kawałek prerii na który osiedli okaże się dla tej
kochającej się rodziny ich miejscem na ziemi?
Cóż, to była za cudowna lektura! ‘Little House on the
Prairie’ to druga część trylogii o rodzinie Ingallów, ale można czytać tę
książkę tak jak ja, samodzielnie, nie znając poprzedniej części. Zaczyna się ona
od momentu, w którym rodzina wyrusza w drogę pozostawiając swój dom w lesie,
resztę rodziny i wyruszając z najpotrzebniejszymi przedmiotami pierwszej
potrzeby w nieznane. Ich wędrówka przerywana jest jedynie postojami, w czasie
których jedzą proste placki kukurydziane, soloną wieprzowinę i fasolkę.
Co od razu rzuca się w oczy to stosunki panujące między
członkami tej rodziny. Oczywiście, że są one tradycyjne, bo akcja dzieje się z dwieście
lat temu, ale pełne wzajemnej miłości i szacunku. Głową rodziny jest ojciec nazywany przez dziewczynki Pa, który
potrafi wszystko. Zbudował stajnię. Dom, w którym zbudował tez piec, zrobił
podłogę i dach oraz sprytne zamknięcie na drzwi. Wykopał studnię. Codziennie
dostarczał świeżego mięsa na posiłki, futra zostawiając zarówno na późniejszą
sprzedaż, jak i na zimowe ubrania. To jest nic, bo zbudował też łóżka, stół i,
uwaga uwaga, bujany fotel dla małżonki swej. O ile, zbudowanie stołu czy łóżka
to raczej luzik jest, ale fotel bujany to już mistrzostwo. Wszystko to głownie
zrobił sam, czasem korzystał z pomocy najbliższego sąsiada, czasem pomagały mu
dziewczynki. I po co komu sklepy?
Matka, czyli Ma, zajmowała się oczywiście typowo kobiecymi
czynnościami, jak gotowanie, pranie i sprzątanie. No i zajmowanie się
najmłodszym dzieckiem. Pracowała równie ciężko jak i ojciec dbając o to, żeby
jej rodzinie niczego nie brakowało. I tak na przykład oprócz pieczenia tych
placków kukurydzianych i gotowania mięsa, suszyła również jeżyny, które rosły
nieopodal po ty, by można było zjeść coś dobrego w zimie, kiedy nic nie ma. To
odważna kobieta, która nie pokazuje nawet cienia obawy, kiedy do jej domu
wchodzą kolejni Indianie żądając kolejnych produktów spożywczych, obiadu czy
tytoniu.
Dwie starsze dziewczynki, Laura i Mary, również mają swoje
obowiązki. Pomagają zarówno matce jak i ojcu, czy to w dbaniu o dom, opiece nad
Carrie, czy budowaniu. Mają swój czas wolny na zabawy i eksplorowanie prerii i
nigdy nie narzekają na to, że mieszkają na odludziu. Rozczulające jest to jak
bardzo cieszą się z prezentów gwiazdkowych, czyli własnego metalowego kubka,
centa, grzebienia i ciastka, które polukrowane jest prawdziwym białym cukrem.
Szał ciał. Z drugiej strony znają swoje miejsce w rodzinie bezwzględnie słuchając
się rodziców, nie mówiąc nie zapytane (bo dzieci trzeba widzieć, a nie słyszeć)
i trochę się bojąc gniewu rodziców. Wiem, brzmi strasznie, ale wszystko to jest
napisane tak uroczo i ciepło, że nie rażą nawet te staromodne zasady dotyczące
wychowania dzieci. (Chociaż ja również czasem chciałabym, żeby moje dziecko
częściej było widziane niż słyszane).
Urok tej opowieści tkwi właśnie w tym staroświeckim klimacie
tradycyjnej, idealnej rodziny, w której ojciec jest mądra głową rodziny, matka
wspiera go rozważną radą, a dzieci są miłe, ładne i uczynne. Wszystko to jest
tak pięknie napisane, że nie razi nieskazitelność charakteru ojca, jak i jego
wiecznego optymizmu, brak charakteru matki, która jest jakby trochę bledszym
odbiciem swojego współmałżonka oraz zachowanie dzieci bez zarzutu.
Oprócz uroczego klimatu, moje serce podbiła opowieść o pierwszych
dniach Ingallów na prerii. O tym jak musieli sami sobie wszystko wybudować,
zdobyć mięso na obiad i zagospodarować bez dodatkowych zakupów. Dopiero po
dłuższym czasie, na jesieni, kiedy już wszystkie najpilniejsze rzeczy zostały
wykonane (takie jak np. położenie dachu), ojciec wyrusza do miasta kupić trochę
pożywienia, którego sami nie są w stanie jeszcze zdobyć (jak np. kukurydza czy
pikle), tytoniu oraz dokonać specjalnego zakupu, czyli szklanych szybek na
okna. Kolejna wyprawa do miasta na wiosnę przyniosła im nasiona roślin, które
chcieli posadzić na swoim nowym gospodarstwie, jak i pług.
Powieść oprócz opisu codzienności rodziny Ingallów dotyka
również problemu miejsca Indian w społeczeństwie amerykańskim. Z jednej strony
od wieków ziemia ta należała do rdzennej ludności, która ma odwieczne prawo do
mieszkania i użytkowania prerii. Z drugiej strony pionierzy chcą zakładać
gospodarstwa na prerii i również
uważają, że jako amerykańscy obywatele mają prawo ją uprawiać. Rząd wydzielał w
tamtym czasie terytoria indiańskie oddane im do użytku, ale większość ziem nie
była jeszcze oznaczona, więc zasady ich użytkowania były dosyć niejasne. Odbija
się to w późniejszym czasie na rodzinie Ingallów.
Takie życie na prerii, proste, nieprzeładowane zbędnymi
czynnościami, jest wyjątkowo pociągające dla mnie. Nie wiem na ile bym się
sprawdziła w takich warunkach, bo powiedzmy szczerze, teraz większość z nas
jest wydelikacona i ucywilizowana do bólu, ale chciałabym spróbować. No i to spojrzenie na prerię z wysokości
siodła, z jej falującymi trawami, tajemnicami ukrytymi w niewidocznych na
pierwszy rzut oka dolinkami, wiatrem pełnym ciepłych, intensywnych zapachów.
W ‘Little House on the Praire’ znajdziemy wyidealizowany,
nieco romantyczny obraz amerykańskich pionierów. Nie zmienia to jednak faktu,
że jest to ciepła, pełna uroku opowieść o zwykłej-niezwykłej rodzinie, która
może nauczyć czytelnika cierpliwości, pokaże siłę zdrowych rodzinnych relacji,
jak i da wyobrażenie życia w świecie, który już przeminął.
Polecam wszystkim tym, w których rodzi się od czasu do czasu
chętka na rzucenie wszystkiego i wyruszenie w drogę oraz tym, którzy nie
wyobrażają sobie życia bez nowoczesnych gadżetów oraz sklepów czynnych siedem
dni w tygodniu.
Pozdrawiam,
Western Hen.
Tekstem tym zaczynam wspomniany już cykl Western Hen, w
którym będę prezentować książki mówiące o Dzikim Zachodzie, kowbojach,
Indianach, traperach i pionierach amerykańskich i kanadyjskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!