środa, 3 lutego 2016

Zbrodnia w Kurniku: ‘The Lewis Man’ Peter May („Człowiek z wyspy Lewis”) – The Lewis Trilogy #2



Na torfowisku na wyspie Lewis przypadkowo znalezione zostało ciało mężczyzny. Nadzieje na to, że jest to kolejny człowiek sprzed kilku tysięcy lat świetnie zachowany dzięki właściwościom torfu okazują się płonne. Co więcej, badanie DNA wskazuje, że nieznany przez nikogo denat jest blisko spokrewniony z jednym z mieszkańców wyspy. Tą osobą okazuje się Tormod Macdonald, który całe życie twierdził, że nie dość, że jest jedynakiem to cała jego rodzina albo nie żyje albo wiele lat temu wyemigrowała do Kanady. W dodatku, Tormod cierpi na szybko postępującą demencję, więc jego wspomnienia to jeden wielki chaos coraz rzadszych przebłysków świadomości i scen z dawnych lat, które wydają się starszemu panu jak najbardziej realne. Czy to co jego rodzina bierze za bezsensowne wypowiedzi jest ukrywaną przez całe życie prawdą o Tormodzie? Czy wydarzenia, które przeżywa Macdonald są reminiscencją tych sprzed wielu lat?

Fin Macleod, który od czasu ‘The Black House’ rozstał się z zawodem policjanta i powrócił na rodzinną wyspę, aby odnowić dom rodziców jest przykładem na to, że nie tak łatwo jest pozbyć się dawnych nawyków. Na prośbę Marsaili, której to Tormod jest ojcem, zaczyna się interesować sprawą tajemniczego zgonu. Powoli, krok po kroku, z materiałów policyjnych, opowieści rodziny Macdonalda oraz fragmentów wspomnień samego Tormoda układa historię mężczyzny znalezionego w torfowisku. 

Narracja jest jak zwykle dwutorowa. Jedne fragmenty opisują działania Fina i jego pomoc w rozwikłaniu zagadki pochodzenia martwego mężczyzny. Poznajemy również byłego policjanta trochę bliżej, bo w tej części autor pokazuje jak wielką traumą dla Finna była śmierć jego dziecka. Towarzyszymy mu w kontaktach z Marsaili i synem Fionnlaghem, które nie są łatwe. 

Oprócz tego poznajemy historię trójki sierot. Dwóch braci, Johnny’ego i Petera, oraz dziewczyny, Catherine. Ich trudną drogę prowadzącą od sierocińca w Szkocji lądowej aż na daleką północ do obcych ludzi na Hybrydach Zewnętrznych. Dowiadujemy się o takiej szkockiej historii, z której to Szkocja na pewno nie jest dumna.

Powieść ta jest kolejną historią zadającą pytanie na ile znamy lub możemy poznać bliskie nam osoby. Odpowiedź wydaje się oczywista – na tyle na ile oni pozwolą nam się poznać. Bez względu na to ile miesięcy czy lat spędzimy z bliskimi zawsze mogą oni nosić w sobie bolesne historie zepchnięte na sam skraj samoświadomości. Co się stanie jak je poznamy? Jak zmieni się nasz stosunek do bliskich? I jak ważne jest nasze pochodzenie? 

‘The Lewis Man’ podobał mi się na równi z pierwszą częścią. Dalej zanurzamy się w surowej przyrodzie szkockich wysp i w bolesnych i trudnych historiach ludzi tam żyjących, dla których przeszłość jest równie żywa co teraźniejszość. Nie ma w tej historii złudnych nadziei, szalonej radości czy jakichś pozytywów. Jest życie z dnia na dzień bez wybiegania zbytnio na przód, jest robienie tego co słuszne bez zbędnego narzekania i taki zwykły codzienny trud. 

Z drugiej jednak strony, nie mogę powiedzieć, żeby to była przygnębiająca lektura. Jest napięcie, które nie pozwoliło mi oderwać się na dłużej od powieści. Jest codzienność, która daje jednak nadzieję, bo jeśli dało się radę przeżyć dzisiejszy dzień to i pewnie da się radę przeżyć ten jutrzejszy. Oprócz tego, bardzo podobają mi się bohaterowie. Niby zwyczajni, bardzo ludzcy przeżywający co prawda swoje dramaty, ale bez histerii, bez wydumanych emocji. Łatwo jest się sobie wyobrazić, że to co autor opisał w powieści zdarzyło się naprawdę.

Sięgając po ‘The Lewis Man’ bałam się, że autor zafunduje mi szczęśliwe życie Fina w domowym ciepełku z Marsaili i Fionnlaghem. Bałam się, że po dramatycznej części pierwszej wszystko się naprostuje i będzie cud, miód i orzeszki. Plus szkocka pogoda. Na całe szczęście (jakkolwiek to nie brzmi) bohaterowie dalej zmagają się z trudnościami dnia codziennego, przeżywają dramaty, są w kropce, a czas wcale nie leczy ran, a jedynie wszystko się coraz bardziej gmatwa. Z masochistyczną wręcz przyjemnością sięgnę po kolejny tom.

Polecam wszystkim miłośnikom surowej pogody i surowych ludzi, tym, którzy nie wierzą, że w Szkocji istnieje mafia rodem z „Ojca chrzestnego” oraz tym, którzy nie przywiązują większej wagi ludziom starym. Acha, a książkę pomimo tego, że jest to drugi tom przygód Fina Macleoda można czytać osobno.

Pozdrawiam,
Kura Mania.                                                                                                    

4 komentarze:

  1. Przed Tobą jeszcze część trzecia :)
    Cała trylogia Maya to ciekawie opowiedziane historie o ludziach i sekretach ich przeszłości. Lubię takie książki !
    tommy z Samotni

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo, że przeczytałam tylko dwie książki tego autora to stał się jednym z moich ulubionych :)

      Usuń
  2. Mnie akurat May nie podpasował, za dużo u niego melodramatu i efekciarstwa, mimo ewidentnego talentu do budowania nastroju i opisywania emocji. Ale trzecia część była wg mnie najlepsza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzecia część jeszcze przede mną, bo ciągle jest wypożyczona z biblioteki. w kolejce jestem od prawie dwóch miesięcy.
      A ten element melodramatyczny jak dla mnie jest taki akurat wyważony :D

      Usuń

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!