wtorek, 18 sierpnia 2015

„Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę” Agnes Martin-Lugard




Diane, która jest szefową literackiej kawiarni noszącej nazwę taką jak rzeczona książka, spotyka straszna tragedia. W wypadku samochodowym ginie zarówno jej mąż, jak mała córeczka. Nie mogąc się otrząsnąć po tej tragedii, tkwi w traumie przesypiając całe dnie, prawie nie wychodząc z domu,  myjąc się ulubionym przez jej córeczkę truskawkowym szamponem i chodząc non stop w bluzie męża. Jedyną osobą, z którą się spotyka jest jej przyjaciel, Feliks, który pod jej nieobecność prowadzi wspomnianą kawiarnię. Kiedy z poparciem rodziny Diane, Feliks postanawia zabrać zrozpaczoną kobietę na wycieczkę w ciepłe kraje, aby otrząsnęła się z depresji, ta podejmuje szokującą decyzję. Postanawia pojechać sama do Irlandii realizując nie spełnione marzenie jej zmarłego męża. Ze znanej sobie i „udomowionej” Francji leci prosto do deszczowej i egzotycznej Irlandii, a dokładniej do wynajętego na kilka miesięcy małego domku nad morzem w małej irlandzkiej wiosce, Mulranny.

Tak jak wielu czytelników przede mną dałam się skusić na tak atrakcyjny dla każdego czytelnika tytuł. Czy to będzie o książkach? Czy może o bibliofilach? Ach, ekscytacja trwała do momentu, w którym Diane nie poznała swojego sąsiada, gbura i bratanka właścicieli, Edwarda, który zawodowo zajmuje się fotografią. Do tego momentu, mimo, że nie gustuje w takich „obyczajówkach” miałam nadzieję, że będzie to po prostu dobre czytadło. Jednak później straciłam serce do tej powieści. 

Ma swoje dobre momenty. Czasem trochę zabawne, jak odwaga Feliksa broniącego Diana na sylwestrowej zabawie, czasem przełamane na poły żałosnym, a na poły wybuchowym zachowaniem Diane. Bardzo podoba mi się Abby i Jack, czyli para do której należą domki nad morzem, ciepła i kochająca się.

Ogólnie jednak jest to przewidywalna, banalna opowieść o podnoszeniu się kobiety z bólu po utracie ukochanych osób, która nie przełamuje  kolejna banalna opowieść o toksycznej relacji między mężczyzną a kobietą. Nie ma tutaj nic nowego, nic intrygującego, nic co by mi zapadło w pamięć na dłużej. Jedynym lekkim zaskoczeniem było zakończenie powieści, bo myślałam, że pisarka zacznie rzygać tęczą i landrynkami i zaserwuje czytelnikowi zakończenie w stylu landrynkowy happy end. 

Co jednak dziwne pomimo banalność fabuły, nie jest to książka nudna. Akcja, mimo, że przewidywalna, nie wlecze się jak flaki z olejem (jak książki Szwai, które męczą mnie), a cała książkę przeczytałam w niecałe dwie godziny. 

Nie jestem jakąś wymagającą, wyrafinowaną czytelniczką. Chcę jednak, żeby czytane przeze mnie książki albo przekazywały mi jakąś wiedzę albo wywoływały we mnie emocje. W przypadku „Szczęśliwych ludzi…” emocje skończyły się na pierwszych kilkunastu stronach (bardzo przejęłam się  stratą Diane). 

Polecam wszystkim miłośnikom obyczajówek z wątkiem romansowym i tyle. 

Pozdrawiam,
Kura Mania.

2 komentarze:

  1. Ha, bardzo trafny tytuł.
    Wczoraj dostaliśmy przesyłkę od Ciebie, czytaliśmy szczęśliwi tę książkę trójwymiarową o wszechświecie właśnie przy kawie poobiedniej :) Ciężka, kolorowa i różnorodna przesyłka.
    Pozdrawiam serdecznie i baaardzo dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ta o początkach świata wpadła mi w ręce przed samym wyjazdem i stwierdziłam, że trochę szkoda jej będzie na Mimi, która pewnie by ją tylko zniszczyła. Fajnie, że się podoba.

      a nawiązując do tytułu książki ja właśnie za chwilkę zamierzam być bardzo szczęśliwym człowiekiem, bo kawa już się parzy i zostało tylko książkę do czytania wybrać :D

      Usuń

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!