czwartek, 14 maja 2015

Western Hen: ‘Little House on the Prairie’ Laura Ingalls Wilder ("Domek na prerii")




Ile trzeba mieć hartu ducha, wiary we własne możliwości i siły, żeby zostawić swoje już uporządkowane życie i wyruszyć w nieznane?

Na pewno wiele, a rodzinie Ingallów nie brakowało żadnego z wymienionych przymiotów. Pa i Ma zdecydowali, że opuszczą swój dom w przepastnych lasach Winsconsin i wyruszą w daleką drogę na Zachód, na ziemię Indian. Razem z nimi na wozie, który wiózł ich cały ruchomy dobytek, podróżowały ich trzy córki - Laura, Mary i zupełnie malutka Carrie. Za wozem całymi dniami biegł ich wierny pies, Jack.
Tak podróżowali wiele dni, ciągle na zachód, szukając dogodne miejsca do założenia swojego gospodarstwa. Kiedy już wyjechali na bezbrzeżną prerię ogrom nieba i traw ciągnących się aż po horyzont lekko przytłoczył rodzinę, która większość czasu spędzała w puszczach. Jednak preria właśnie okazała się dla nich domem. Domem, który będą musieli dzielić nie tylko z innymi osadnikami, sąsiadami oddalonymi o ładne kilka mil, ale również z panterami, wilkami i niedaleko obozującymi Indianami. 

Czy ten kawałek prerii na który osiedli okaże się dla tej kochającej się rodziny ich miejscem na ziemi?

Cóż, to była za cudowna lektura! ‘Little House on the Prairie’ to druga część trylogii o rodzinie Ingallów, ale można czytać tę książkę tak jak ja, samodzielnie, nie znając poprzedniej części. Zaczyna się ona od momentu, w którym rodzina wyrusza w drogę pozostawiając swój dom w lesie, resztę rodziny i wyruszając z najpotrzebniejszymi przedmiotami pierwszej potrzeby w nieznane. Ich wędrówka przerywana jest jedynie postojami, w czasie których jedzą proste placki kukurydziane, soloną wieprzowinę i fasolkę. 

Co od razu rzuca się w oczy to stosunki panujące między członkami tej rodziny. Oczywiście, że są one tradycyjne, bo akcja dzieje się z dwieście lat temu, ale pełne wzajemnej miłości i szacunku. Głową rodziny jest  ojciec nazywany przez dziewczynki Pa, który potrafi wszystko. Zbudował stajnię. Dom, w którym zbudował tez piec, zrobił podłogę i dach oraz sprytne zamknięcie na drzwi. Wykopał studnię. Codziennie dostarczał świeżego mięsa na posiłki, futra zostawiając zarówno na późniejszą sprzedaż, jak i na zimowe ubrania. To jest nic, bo zbudował też łóżka, stół i, uwaga uwaga, bujany fotel dla małżonki swej. O ile, zbudowanie stołu czy łóżka to raczej luzik jest, ale fotel bujany to już mistrzostwo. Wszystko to głownie zrobił sam, czasem korzystał z pomocy najbliższego sąsiada, czasem pomagały mu dziewczynki. I po co komu sklepy?

Matka, czyli Ma, zajmowała się oczywiście typowo kobiecymi czynnościami, jak gotowanie, pranie i sprzątanie. No i zajmowanie się najmłodszym dzieckiem. Pracowała równie ciężko jak i ojciec dbając o to, żeby jej rodzinie niczego nie brakowało. I tak na przykład oprócz pieczenia tych placków kukurydzianych i gotowania mięsa, suszyła również jeżyny, które rosły nieopodal po ty, by można było zjeść coś dobrego w zimie, kiedy nic nie ma. To odważna kobieta, która nie pokazuje nawet cienia obawy, kiedy do jej domu wchodzą kolejni Indianie żądając kolejnych produktów spożywczych, obiadu czy tytoniu.  

Dwie starsze dziewczynki, Laura i Mary, również mają swoje obowiązki. Pomagają zarówno matce jak i ojcu, czy to w dbaniu o dom, opiece nad Carrie, czy budowaniu. Mają swój czas wolny na zabawy i eksplorowanie prerii i nigdy nie narzekają na to, że mieszkają na odludziu. Rozczulające jest to jak bardzo cieszą się z prezentów gwiazdkowych, czyli własnego metalowego kubka, centa, grzebienia i ciastka, które polukrowane jest prawdziwym białym cukrem. Szał ciał. Z drugiej strony znają swoje miejsce w rodzinie bezwzględnie słuchając się rodziców, nie mówiąc nie zapytane (bo dzieci trzeba widzieć, a nie słyszeć) i trochę się bojąc gniewu rodziców. Wiem, brzmi strasznie, ale wszystko to jest napisane tak uroczo i ciepło, że nie rażą nawet te staromodne zasady dotyczące wychowania dzieci. (Chociaż ja również czasem chciałabym, żeby moje dziecko częściej było widziane niż słyszane).

Urok tej opowieści tkwi właśnie w tym staroświeckim klimacie tradycyjnej, idealnej rodziny, w której ojciec jest mądra głową rodziny, matka wspiera go rozważną radą, a dzieci są miłe, ładne i uczynne. Wszystko to jest tak pięknie napisane, że nie razi nieskazitelność charakteru ojca, jak i jego wiecznego optymizmu, brak charakteru matki, która jest jakby trochę bledszym odbiciem swojego współmałżonka oraz zachowanie dzieci bez zarzutu. 




Oprócz uroczego klimatu, moje serce podbiła opowieść o pierwszych dniach Ingallów na prerii. O tym jak musieli sami sobie wszystko wybudować, zdobyć mięso na obiad i zagospodarować bez dodatkowych zakupów. Dopiero po dłuższym czasie, na jesieni, kiedy już wszystkie najpilniejsze rzeczy zostały wykonane (takie jak np. położenie dachu), ojciec wyrusza do miasta kupić trochę pożywienia, którego sami nie są w stanie jeszcze zdobyć (jak np. kukurydza czy pikle), tytoniu oraz dokonać specjalnego zakupu, czyli szklanych szybek na okna. Kolejna wyprawa do miasta na wiosnę przyniosła im nasiona roślin, które chcieli posadzić na swoim nowym gospodarstwie, jak i pług. 

Powieść oprócz opisu codzienności rodziny Ingallów dotyka również problemu miejsca Indian w społeczeństwie amerykańskim. Z jednej strony od wieków ziemia ta należała do rdzennej ludności, która ma odwieczne prawo do mieszkania i użytkowania prerii. Z drugiej strony pionierzy chcą zakładać gospodarstwa na prerii i  również uważają, że jako amerykańscy obywatele mają prawo ją uprawiać. Rząd wydzielał w tamtym czasie terytoria indiańskie oddane im do użytku, ale większość ziem nie była jeszcze oznaczona, więc zasady ich użytkowania były dosyć niejasne. Odbija się to w późniejszym czasie na rodzinie Ingallów.

Takie życie na prerii, proste, nieprzeładowane zbędnymi czynnościami, jest wyjątkowo pociągające dla mnie. Nie wiem na ile bym się sprawdziła w takich warunkach, bo powiedzmy szczerze, teraz większość z nas jest wydelikacona i ucywilizowana do bólu, ale chciałabym spróbować.  No i to spojrzenie na prerię z wysokości siodła, z jej falującymi trawami, tajemnicami ukrytymi w niewidocznych na pierwszy rzut oka dolinkami, wiatrem pełnym ciepłych, intensywnych zapachów. 

W ‘Little House on the Praire’ znajdziemy wyidealizowany, nieco romantyczny obraz amerykańskich pionierów. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to ciepła, pełna uroku opowieść o zwykłej-niezwykłej rodzinie, która może nauczyć czytelnika cierpliwości, pokaże siłę zdrowych rodzinnych relacji, jak i da wyobrażenie życia w świecie, który już przeminął.

Polecam wszystkim tym, w których rodzi się od czasu do czasu chętka na rzucenie wszystkiego i wyruszenie w drogę oraz tym, którzy nie wyobrażają sobie życia bez nowoczesnych gadżetów oraz sklepów czynnych siedem dni w tygodniu.

Pozdrawiam,
Western Hen.


Tekstem tym zaczynam wspomniany już cykl Western Hen, w którym będę prezentować książki mówiące o Dzikim Zachodzie, kowbojach, Indianach, traperach i pionierach amerykańskich i kanadyjskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!