czwartek, 11 września 2014

‘Agatha Raisin and the Love from Hell’ M.C. Beaton




It was supposed to be the end of a dream – the perfect marriage.

Tak, tak, spełniło się marzenie Agathy – zdobyła miłość swojego sąsiada, Jamesa Laceya, i przypieczętowała ją ślubem. Dwutygodniowy miesiąc miodowy również był idealny – wypełniło go zwiedzania Pragi i Wiednia oraz seks. Niestety, pomimo początkowego szczęścia serce Agathy nie zaznało spokoju. Tuż po powrocie z wyjazdu Agatha starając się być perfekcyjną panią domu i przykładną żoną przy mężu zrobiła pranie wsadzając rzeczy swoje jak i Jamesa do jednej pralki. Niestety, okazało się, że nie mając pojęcia o pracach domowych nie posegregowała prania kolorami i wszystkie rzeczy zafarbowały na różowo. I od tego wszystko się zaczęło – wielka kłótnia między świeżo upieczonymi małżonkami rozpoczęła pasmo nieszczęść. Nie minęło wiele czasu, a James i Agatha zamieszkali osobno, we własnych domach, a po serii uszczypliwości i małych szpileczek wbijanych Agacie przez męża (a to spódnica jak latawicy, a to make up za mocny jak na jej wiek) doszło do wzajemnych oskarżeń o niewierność i publicznej awantury. Po niej to James zaginął, a w jego domu znaleziono ślady krwi. Podejrzenie padło na Agathę, a jej sytuację pogorszyło jeszcze znalezienie rzekomej (lub nie) kochanki męża zamordowanej we własnym domu. I zgadnijcie kto ją znalazł? Tak, Agatha. Razem ze swoim przyjacielem, sir Charlesem Fraithem, rzuca się w wir poszukiwań męża, które zaprowadzą ich aż na południe Francji. 

Lubię Agathę Raisin. Jest irytująca, wredna i wścibska, ale ją lubię. Może dlatego, że wydaje się być tak prawdziwa? Trzyma się tej swojej młodości, ubiera w za krótkie kiecki, a twarz chowa pod tona makijażu. Narzeka na wąsik, który bierze za oznakę starości, a wstając rano wygląda strasznie. Nie jestem pewna czy chciałabym mieć ją za sąsiadkę lub za przyjaciółkę, ale herbaty bym się z nią napiła. A, pal to licho, nawet zjadłabym z nią jeden z jej obiadów z głębi zamrażalki przygotowywanych w mikrofali. Ujęła mnie swoją miękciejszą stroną, tą uniwersalną potrzebą posiadania kogoś do kochania, smutkiem jej samotności, które to uczucia chowa za maską twardej baby. W głębi serca Agatha jest jak każdy człowiek, ma potrzebę miłości, opiekowania się kimś. Chce, żeby to nią też się ktoś zaopiekował, tak, żeby mogła zrezygnować choć na chwilę z bycia silną babką.

Co do fabuły tej akurat części serii to wolałabym przemilczeć ten temat. Oj, słabiutko, słabiutko. Cała intryga zaczyna się ciekawie, ale w pewnym momencie zaczyna utykać. Ciągłe powroty Agathy do osób z kręgu Mirandy, zamordowanej (nie)kochanki Jamesa, sprawiają wrażenie jakby autorka straciła pomysł na fabułę, a chciałaby zapełnić jeszcze choć trochę stron. Zbiegi okoliczności, które pozwoliły Agacie na rozwiązania zagadki wydają się sztucznie ponaciągane i bardzo mnie rozczarowały. Wiem, że jest to lekka kryminalizująca (jest takie słowo?) lektura, ale swoim niskim poziomem bardzo mnie zawiodła. Mam nadzieję, że kolejne tomy o Agacie sprawią mi więcej przyjemności.

Polecam wszystkim, którzy zaczynając serię czytają wszystkie jej tomy jak i zagorzałym fanom Agathy Raisin.

Pozdrawiam,

Kura Mania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!