środa, 25 marca 2015

„Kot, który nie polubił czerwieni” Lilian Jackson Braun




„Kot, który nie polubił czerwieni” to czwarty tom z serii „Kot, który…” amerykańskiej pisarki Lilian Jackson Braun, która to seria liczy prawie trzydzieści części opowiadających o przygodach dwóch syjamskich kotów i ich właściciela, dziennikarza Jamesa Qwillerana (przez „w”, pamiętajcie!).

Kao K’o-Kung, w skrócie Koko, oraz kotka Yum Yum to koty o niespotykanej inteligencji i prawdziwie hrabiowskich manierach. Nie tylko nie zjedzą zwykłej kociej karmy z puszki, ale i poddadzą selekcji znajomych oraz przyjaciół swojego właściciela (zresztą kto tu właściwie jest właścicielem kogo?). Koko już od pierwszych chwil znajomości z Qwillem ujawnił niesamowitą wręcz intuicję, dzięki to której pomógł dziennikarzowi rozwiązać kilka kryminalnych spraw. 

W czwartej części przygód tej nietypowej trójki Jim Qwilleran zmienia miejsce zamieszkania. Z dotychczasowego mieszkania w tzw. Junktown przeprowadza się do domu prawnika Mausa, zwanego Maus House, który w wyniku zapisu w testamencie poprzedniego właściciela, jest teraz domem dla oryginalnej grupy miłośników kulinariów, jak i artystów. Trafem spotyka tam swoją dawną miłość, aktualnie zamężną artystkę zajmującą się ceramiką, która zniknęła pewnego dnia w tajemniczych okolicznościach łamiąc serce młodemu Qwillowi. 
Dodatkowym atutem zamieszkania w Maus Haus jest fakt, że dziennikarz spotykając swoich współmieszkańców, z których większość powiązania jest ze sztuka gotowania będzie mógł wywiązać się z nałożonego na niego obowiązku poprowadzenia w ‘Daily Fluxion’, gazety w której pracuje, kolumny  gastronomicznej. Pech chciał, że seria reportaży dotyczących lokalnych restauracji i kulinarnych konkursów zbiega się z przejściem przez dziennikarza na dietę zaleconą mu przez lekarza. Już sam ten fakt permanentnie psuje humor Jimowi. To jednak nie wszystko. Podczas pobytu Qwilla w siedzibie prawnika, która powszechnie uznana jest za architektoniczny koszmar, dochodzi do tajemniczych i niepokojących wydarzeń. Znika nie tylko dawna miłość dziennikarza, ale i nowo poznany student sztuk pięknych, który wykonywał w Maus Haus wszelkie drobne prace. 

Jak te dwa zniknięcia łączą się z dziurą w ścianie apartamentu Qwilla, przez która widać pracownię ceramiki? Co wyczuł niezrównany Koko w ceramice o czerwonej barwie? I dlaczego kocur uparcie zwala z półki jedną z książek?

Bardzo lubię serię „Kot, który…”. Oryginalna postać Qwillerana, którego bardzo łatwo byłoby sprowadzić do stereotypowego dziennikarza-rozwodnika, nadużywającego alkoholu, który rozwiązuje różne sprawy kryminalne, ale nie posiada prywatnego życia. Jednakże, Qwill nie dość, że już nie pije niczego co posiada procenty to ma szerokie grono przyjaciół, a obwisłe wąsy (jego cecha charakterystyczna) sprawiają wrażenie, że jest on  traktowany niczym poczciwy spaniel. Jednak nie samym Qwillem seria stoi, o nie! Koty to największy smaczek w historiach opisywanych przez pisarkę. Niezrównany Koko, którego szósty zmysł wspomaga dociekliwość dziennikarza, oraz urocza Yum Yum, która pomimo tego, że nie interesuje się kryminalnymi zagadkami, również pomaga.Szczególna rolę odgrywa ona pod koniec historii o „Kocie, który nie polubił czerwieni”, ale o tym cicho sza! 

Pomimo tego, że seria jest bardzo nierówna i część z kryminałów oceniam bardzo słabo to akurat ten jest świetny. Akcja płynie wartko, nie ma niepotrzebnych dłużyzn. Gama postaci jest bardzo różnorodna, ciekawa i pełnokrwista, a zagadka mimo, że jest rozwiązanie przeczuwamy już od prawie samego początku i tak daje wiele radości. Towarzyszymy dziennikarzowi nie tylko w jego nieoficjalnym śledztwie, ale również w jego zmaganiach z dietą. No bo jak tu się odchudzać, kiedy redakcja płaci za kolacje w najbardziej ekskluzywnych restauracjach? Wątek restauracyjny jest również bardzo ciekawy, szczególnie wizyta w barze, w którym kelnerzy są bezdomnymi.

Cała fabuła skrzy się humorem i lekką ironią. Jedynym zgrzytem są czasem niezbyt trafione sformułowania użyte przez tłumacza. Co prawda, nie jestem pewna czy to stuprocentowo wina tłumaczenia, czy może to sama autorka użyła takich niezgrabnych zbitek wyrazowych. W każdym bądź razie, jestem przyzwyczajona do takich zgrzytów w książkach o „Kocie, który…”, więc mnie już tak nie rażą. 

Plusem jest oczywiście wplecenie do niby trywialnej zbrodni wątku dotyczącego ceramiki. Dawna miłość Qwilla i jej mąż są artystami, którzy tworzą swoje ceramiczne dzieła pod patronatem prawnika Mausa mieszkając nad starą pracownią ceramiki i również w niej pracując. Ja o ceramice nie wiedziałam nic, a dzięki dociekliwości Qwilla dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład o tym skąd wziąć piękny kolor czerwieni na wypiekanych naczyniach. 

Serię czytuje od dawna, bo czasem mnie nachodzi coś na lekki kryminał, a przebywanie w towarzystwie Qwilla i jego kotów to prawdziwa przyjemność. Nie dość, że kocham koty, więc czytanie o nich jest dodatkową radością to jeszcze bardzo lubię Qwilerana za jego zasady i moralny kręgosłup.

Polecam wszystkim miłośnikom kotów, kryminalizujących historii, fanom barwnych postaci oraz tym, którzy szukają czegoś lekkiego, ale nie głupiego, idealnego na przeczytanie w jedno popołudnie.

Pozdrawiam,
Kura Mania.



Książkę przeczytałam w ramach wyzwania KLUCZNIK 2015.

poniedziałek, 23 marca 2015

‘How Carrots Won the Trojan War. Curious (but True) Stories of Common Vegetables’ Rebecca Rupp




Nietypowy tytuł książki mówi wszystko. Otóż dostajemy dwadzieścia rozdziałów poświęconych warzywom spotykanym i zjadanym na co dzień. Wśród nich mamy i tytułową marchewkę i pomidora, ale również bakłażana, rzepę, buraki czy melony.

Każdy rozdział ma swoją ilustrowaną (zazwyczaj dowcipnie) stronę tytułową, na której znajdują się bardzo chwytliwe frazy, których wyjaśnienie znajdziemy w tekście. Weźmy na przykład kukurydzę. Rozdział jej poświęcony nazywa się ‘Corn Creates Vampire” z podtytułami takimi jak ‘A Peculiar Baby’s Rattle’ czy ‘Pudding With Grasshoppers’.  Potem jest jakiś zgrabny cytacik i reszta tekstu tak naszpikowana informacjami i ciekawostkami, że można od tego wszystkiego zgłupieć totalnie.  Ja musiałam sobie czytanie dawkować. Po przeczytaniu dwóch rozdziałów lekko oszołomiona nie byłam w stanie przyswajać nowych faktów, za to w spokoju sobie trawiłam to co właśnie przeczytałam.  Bywało, że zamiast spać to leżałam i myślałam o np. przedziwnych kolorach pomidorów, o tym, gdzie znaleźć przepis na pudding kukurydziany lub planowałam sobie jakie warzywa w tym roku posadzić (w doniczce, bo nie mam ogrodu). 

Ale, ale, nie bój żaby - tekst napisany jest bardzo przystępnie, dowcipnie i na tyle ciekawie, że odrzuciłam inne lektury w kąt pochłonięta poznawaniem niezwykłej historii niby zwykłych warzyw. Naprawdę, wciąga jak najlepszy kryminał, a przystępnie podana wiedza zapada w pamięć od razu. Nie wiem, czy znasz książki z serii o Strasznej Historii, która modna była w czasach mego dzieciństwa? Tam fakty historyczne podane były w czasem krwawej, czasem dziwacznej, ale zawsze dowcipnej formie tak, aby zapadła ona w chłonny umysł młodego czytelnika. W przypadku tej „warzywnej” książki jest podobnie. Oczywiście, że nie zapamiętałam ile witaminy A ma papryka, a ile seler naciowy, ale przeróżne dziwaczne fakty takie jak np. to, że amerykańscy pionierzy potrafili uwarzyć piwo z dyni to już zapamiętałam. Albo o indiańskiej legendzie o siedmiu żonach, których miłość do cebuli była większa niż do własnych mężów. Albo to, że pomidory, które mają być puszkowane to jakaś mega wytrzymały gatunek z grubą skórką i nazwany pomidorami kwadratowymi, których kształt jest przyjazny mechanicznej obróbce w fabryce. 

Jedynym minusem jest to, że widać od razu, że jest to książka amerykańskiej autorki skierowana głownie do amerykańskiego czytelnika. Są oczywiście odniesienia do innych krajów, szczególnie jeśli chodzi o historię udomowienia czy hodowli warzywa, ale większość informacji mówi jednak o USA (np. ilość spożywanych warzyw czy właśnie to jak sobie pionierzy radzili z hodowlą warzyw na nowo zasiedlonym amerykańskim kontynencie). Nie ujmuje to jednak tej pozycji uroku, ale momentami lekko razi.

Mam dwa ulubione rozdziały. Pierwszy z nich poświęcony jest burakom. Dlaczego? Bo ja kocham buraki. Na ciepło i na zimno. W zupie i pierogach. Buraczane kopytka i ciasta. Soki i przetwory. Omnomnomnom. A musze stwierdzić, ze smutkiem, że wielu ludzi nie lubi buraka za jego ziemisty posmak. Smutne, lecz prawdziwe. A ja nawet herbatę buraczaną piję (nie, nie jestem jakąś nawiedzoną miłośniczką natury, która sama warzy dziwne mieszanki z korzonków. Herbatę z buraka ma w swojej ofercie Twinings, czyli firma, która dostarcza herbatkę królowej angielskiej).

Drugi rozdział, który przypadł mi wyjątkowo do gustu to ten poświęcony melonom. Bardzo się ucieszyłam, kiedy przeczytałam, że arbuzy oprócz tego, że składają się w większej części z wody i cukru to również zawierają w sobie moc przeróżnych witamin i są naprawdę zdrowe i pożywne. Hell yeah!
Zresztą wszystkie rozdziały są ciekawe. Oprócz informacji o których już wspomniałam zawierają również pomarańczowe „ramki”, w którym umieszczone są przeróżne dodatkowe ciekawostki, które jedynie zahaczają o temat warzyw. Tak jak w rozdziale poświęconym kapuście, w którym dowiadujemy się, że jeden ze słynnych utworów Bacha inspirowany był folkową pieśnią o nazwie „Kapusta i rzepa”. Szał, nie? W ogóle pełno jest nawiązań do historii, literatury, muzyki, sztuki, świata zwierzęcego, jak i znanych osobistości.

To jednak z tych książek, które warto mieć na półce i wracać do niej w momentach nagłego napadu ciekawości czy podczas konsumpcji danego warzywa.  Bardzo się cieszę, że trafiłam na ‘How Carrots…’ w bibliotece w ramach jakiejś akcji kulinarnej i na pewno kiedyś nabędę swój własny egzemplarz. A potem znów będę czytać dlaczego tak często gotuje się groszek z miętą.

Acha, nie wiem jak odbierze tą książkę polski czytelnik, bo coraz gorzej orientuję się w dostępnym asortymencie w sklepach i możliwe, że część odmian warzyw opisywanych przez autorkę lub wspomnianych przepisów może być bardzo egzotyczna  dla czytelnika z Polski. Jak np. swe de, który jest mega popularny w Anglii i dodaje się go do większości dań zawierających warzywa. Autorka opisuje jego smak jako skrzyżowanie selera i kapusty. Dla mnie jest słodkawy.

Polecam wszystkim fanom warzyw, wegetarianom (tez byłam przez 9 lat!) oraz tym, którzy są ciekawi co ma wspólnego szpinak z perskimi kotami.

Pozdrawiam,
Kura Mania.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY. Co prawda zczaiłam się, że książka ma pomarańczową okładkę dopiero po tym jak ja przeczytałam, ale zawsze.

sobota, 21 marca 2015

‘I Love Birthdays’ Anna Walker




Ollie uwielbia urodziny. Lubi ten moment, kiedy zamyka oczy, a po ich otwarciu przyjaciele krzyczą „Niespodzianka!”.  Pyszne słodkości, urodzinowe czapeczki i zielone balony też są super fajne. No i nie można zapomnieć o śpiewaniu przez przyjaciela Olliego, psa Freda, sto lat. Ale najfajniejszą rzeczą jest urodzinowy wieczór, kiedy Ollie i Fred leżą w łóżku, śmieją się wspominając urodziny z zielonym balonikiem przywiązanym do łóżka. 

Postacie Olliego i Freda są bohaterami całej serii książeczek stworzonych przez Annę Walker. Ich cechą charakterystyczną jest to, że opowiadają o rzeczach, które są zazwyczaj bardzo lubiane przez dzieciaki, tak jak urodziny, śpiewanie czy Boże Narodzenie. 

Każda z książek zaczyna się od Olliego przedstawiającego siebie i jego psa Freda. Potem następuje wyliczanka rzeczy, które powiązane są z głownym tematem, a które to sympatyczne pasiaste zwierzątko lubi. Na końcu zmęczeni Ollie i Fred leżą w łóżku. Możan powiedzieć, że poznajemy jeden dzień z ich zycia, gdyby nie to, że nie ma tu fabuły jako takiej. Raczej tak jak wspomniałam jest to wyliczanka, dzięki której czytelnik może sobie przypomnieć co wiążę się z daną rzeczą lub poznać nowe rzeczy. Tak jak w przypadku urodzin, kiedy mowa jest o cieście, balonach i niespodziankach.

Ilustracje są proste, nieprzeładowane, w raczej stonowanej kolorystyce, a tło jest białe. 

Mimi lekko znudziła ta książeczka. Pewnie dlatego, że ona raczej nie rozumie co to znaczy mieć urodziny. Na 100% jak podrośnie bardziej będzie się tym tematem emocjonować. Z drugiej jednak strony, nie jestem pewna czy kiedy będzie starsza zainteresuje ja ta książka bez wyraźnej historii i akcji. Zobaczymy. 

 Do gustu przypadły jej ilustracje i sama postać Olliego, który w zależności od humoru dziecięcia był albo zebrą, albo konikiem, albo misiem.

Na pewno spróbujemy z kolejną częścią opowiadającą o tym co lubi Ollie.

Pozdrawiamy,
Kura Mania i mała Mimi.


Książkę przeczytałyśmy w ramach wyzwania GRA W KOLORY.


czwartek, 19 marca 2015

'Kim' Rudyard Kipling



Poznajcie Kimballa O’Harę, irlandzką sierotę zrodzoną w Indiach jeszcze pod panowaniem brytyjskim z biednej matki i ojca żołnierza. Sahib O’Hara, mimo tego, że wychowany na indyjskich ulicach przypadkowo lub dzięki opatrzności natknął się na ten sam oddziału wojska, w którym służył jego ojciec. Dzięki temu spotkaniu został wysłany do szkoły dla jemu podobnych, a w rezultacie został wykształcony na szpiega wysokiej jakości, aby mógł przysłużyć się w przyszłości Brytyjskiemu Imperium w czasie Wielkiej Gry między Rosją a Imperium Brytyjskim w tej części Azji.

Sztywniactwo, nie?
Spróbuję inaczej.

Poznajcie Kima, dzieciaka-sierotę, dla którego to hinduskie ulice były najlepszą szkołą. Dla niewielkiej zapłaty lub miski dobrego jedzenia chętnie wykona przeróżne zadania. A dzięki wrodzonemu sprytowi i spostrzegawczości rzadko kiedy chodzi głodny. Kiedy rusza w drogę z przypadkowo poznanym tybetańskim lamą najlepszą rozrywką Kima jest obserwowanie współpodróżnych, bo rzadko kto ma taką chęć poznawania nowych rzeczy, historii i ludzi jak ten chłopal. Dosyć lubi szkołę, do której trafia wbrew sobie, ale odżywa dopiero, kiedy wyrusza w drogę. Czy to z dawnym przyjacielem, handlarzem końmi, Mahbubem Ali, czy z ukochanym lamą jako jego chela, uczeń. 

‘Kim” Rudyarda Kiplinga to jedna z najświetniejszych książek jakie w życiu czytałam. Wypełniona intensywnymi aromatami i zwyczajami Indii schyłku dziewiętnastego wieku przenosi czytelnika w miejsce egzotyczne, niebezpieczne, ale takie do którego chce się ciągle wracać. Poznając historię Kima, który dzięki swojemu niejako podwójnemu pochodzeniu łatwo zmienia się z lokalnego Hindusa w respektowanego sahiba, poznajemy skrawek bogactwa różnorodnych kultur, niesamowitą mieszankę oryginalnych charakterów i zwyczajów, na których dokładne poznanie braknie życie. Nad niektórymi rzeczami zamyślimy się dłużej, bo zajmują one więcej miejsca w życiu chłopca. Inne jedynie liźniemy tak jak poznajemy jedynie skrawki krajobrazu podczas podróży pociągiem. Co ciekawe opisy nie zajmują za dużo miejsca w powieści. Jednak są na tyle plastyczne i sugestywne, że dwa-trzy zdania tworzą klimat. Autor bardziej skupia się na kolejnych spotkaniach z przeróżnymi ludźmi z wszelkich warstw społecznych i kast. No i na dialogach, które są niezrównane – wypełnione charakterystycznym dla tamtejszych mieszkańców dowcipem, mnogością metafor od których w głowie się zakręcić może i naszpikowanych barwnymi przysłowiami i lokalnymi powiedzeniami.

Niesamowity tybetański lama, głęboko wierzący zarówno w swój buddyzm, jak i w swojego wiernego chelę, szuka rzeki z legendy, która wyzwoli go z koła życia. Oświecenie, dzięki temu osiągnie pozwoli mu na wieczny spokój po śmierci, zamiast ciągłego odradzania się w kolejnych postaciach. Ten sędziwy mnich sprawi, że w Kimie dojdzie do głosu to co najlepsze, a wspólna wędrówka nauczy przyszłego szpiega więcej niż nauczył się w szkole. 

Ich wspólna droga, jak i samodzielne przeżycia Kima okraszone są charakterystyczną dla Hindusów mieszanką humoru, powagi i zabobonu w podejściu do życia. Pomimo tego, że w gruncie rzeczy Kim to biały sahib, korzysta on pełnymi garściami ze swojej drugiej-pierwszej ojczyzny, Indii. Ktoś o sercu bardziej zepsutym, bardziej interesowny mógłby zachłysnąć się ogromem zaufania i pozycją, którą Kim dostał od swojego opiekuna, porucznika Creightona. Młody adept szpiegostwa  jednak pozostał lekko nieufny w stosunku do Brytyjskiej Armii i w stu procentach wierny swoim Hinduskim opiekunom i z chłopięcym zachwytem podjął się wyznaczonej przez Creightona roli. Oczywiście, że chciał pokazać wszystkim jaką to świetną szpiegowską robotę potrafi wykonać. Ale nawet chęć zabłyśnięcia przed swoim tybetańskim nauczycielem lekko przygasła, kiedy ten zamiast pochwalić swojego chelę lekko  zganił go za osiąganie własnych egoistycznych celów. 

Powieść kończy się spokojem dla lamy, ale Kima stawia na rozdrożu. Czy zostanie ze swoim ukochanym Teshoo Lamą, aby dostąpić oświecenia, czy raczej odejdzie służyć Imperium Brytyjskiemu? A może połączy te dwie drogi?

Jak już napisałam, powieść jest przegodna i prześwietna. Intensywna, aromatyczna, skąpana w słońcu, egzotyczna i urzekająca nieco rustykalnym charakterem sprawiała, że dawkowałam ja sobie w niewielkich ilościach przez dłuższy czas. Chętnie do niej wrócę w przyszłości, bo takie cudowne połączenie klasycznej powieści łotrzykowskiej i szpiegowskiej jest wciąż świeże pomimo ponad stu lat od czasu jej publikacji. 

Warto wspomnieć również o postaciach drugoplanowych. Są one tak świetnie skonstruowane i tak bogate we własny odrębny charakter, sposób mówienia i zwyczaje, że równie dobrze mogłyby być postaciami pierwszoplanowymi. Jest wspomniany Mahbub Ali, czyli handlarz końmi, którego Kim zna od najwcześniejszego dzieciństwa i dla którego czasem załatwia różne sprawy. Jest niesamowity, gruby Hurre Thunder Mookherjee, zwany the Babu, zwierzchnik Kima, który potrafi zmienić się tak bardzo, że nawet sam Kim go nie rozpoznał. Kobieta z Shamleigh, której historia bardzo tajemnicza i ciekawa, spotkała się z wielkim zaskoczeniem z mojej strony (że taka sobie kobieta na odludziu takie rzeczy przeżyła?). Nawet dwaj duchowni z pułku, książę i pastor, wiecznie się kłócący i wyrywający sobie dusze, są świetnie nakreśleni. Ach, mało miejsca na wymienienie ich wszystkich, trzeba to po prostu przeczytać.

Dodatkowym atutem jest język, w którym jest napisana. Angielski  jest w mniejszym lub większym stopniu skażony czy to lokalnymi słowami czy zaznaczeniem hinduskiego akcentu co jedynie nadaje mu barwności. Ciekawam jak zostało to oddane w polskim tłumaczeniu. 

Malkontenci mogliby powiedzieć, że ‘Kim’ przedstawia wyidealizowany obraz Imperializmu Brytyjskiego, ale dla mnie najważniejsza w niej jest opowieść o chłopcu, który pomimo wszystkiego zachował niewinność i dobre serce, którego spryt i lekkie cwaniactwo dodają mu jedynie uroku, a szczere przywiązania do tradycji, w której został wychowany pozwoliło mu dobrze wykorzystać okazje daną przez brytyjską armię.

Polecam wszystkim miłośnikom orientalnej egzotyki, opowieści o dorastaniu i przyjaźni oraz tym, którzy lubią wędrować.

Pozdrawiam,
Kura Mania.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.