Ollie uwielbia urodziny. Lubi ten moment, kiedy zamyka oczy,
a po ich otwarciu przyjaciele krzyczą „Niespodzianka!”. Pyszne słodkości, urodzinowe czapeczki i
zielone balony też są super fajne. No i nie można zapomnieć o śpiewaniu przez
przyjaciela Olliego, psa Freda, sto lat. Ale najfajniejszą rzeczą jest
urodzinowy wieczór, kiedy Ollie i Fred leżą w łóżku, śmieją się wspominając
urodziny z zielonym balonikiem przywiązanym do łóżka.
Postacie Olliego i Freda są bohaterami całej serii
książeczek stworzonych przez Annę Walker. Ich cechą charakterystyczną jest to,
że opowiadają o rzeczach, które są zazwyczaj bardzo lubiane przez dzieciaki,
tak jak urodziny, śpiewanie czy Boże Narodzenie.
Każda z książek zaczyna się od Olliego przedstawiającego
siebie i jego psa Freda. Potem następuje wyliczanka rzeczy, które powiązane są
z głownym tematem, a które to sympatyczne pasiaste zwierzątko lubi. Na końcu
zmęczeni Ollie i Fred leżą w łóżku. Możan powiedzieć, że poznajemy jeden dzień
z ich zycia, gdyby nie to, że nie ma tu fabuły jako takiej. Raczej tak jak
wspomniałam jest to wyliczanka, dzięki której czytelnik może sobie przypomnieć
co wiążę się z daną rzeczą lub poznać nowe rzeczy. Tak jak w przypadku urodzin,
kiedy mowa jest o cieście, balonach i niespodziankach.
Ilustracje są proste, nieprzeładowane, w raczej stonowanej
kolorystyce, a tło jest białe.
Mimi lekko znudziła ta książeczka. Pewnie dlatego, że ona
raczej nie rozumie co to znaczy mieć urodziny. Na 100% jak podrośnie bardziej
będzie się tym tematem emocjonować. Z drugiej jednak strony, nie jestem pewna
czy kiedy będzie starsza zainteresuje ja ta książka bez wyraźnej historii i
akcji. Zobaczymy.
Do gustu przypadły jej ilustracje i sama postać Olliego, który w zależności od humoru dziecięcia był albo zebrą, albo konikiem, albo misiem.
Na pewno spróbujemy z kolejną częścią opowiadającą o tym co
lubi Ollie.
Pozdrawiamy,
Kura Mania i mała Mimi.
Książkę przeczytałyśmy w ramach wyzwania GRA W KOLORY.
Urodzinki i wyliczanki lubi chyba każde dziecko, i prezenty też:)
OdpowiedzUsuńOoo, Mimi ostatnio konspiracyjnym szeptem wyznała mi, że "chocha pesienty". Dobrze, że potem pocieszyła mnie mówiąc, że kocha też mamę ;)
UsuńMoja siostra gdy była mała bardzo lubiła gdy czytałam jej takie książeczki - mało tekstu, najczęściej rymowane, które bardziej pasowały na tytuły ilustracji niż typową fabułę. Próbowała uczyć się ich na pamięć (kazała je sobie czytać do znudzenia), a potem udawała, że sama czyta, powtarzając tekst, który zapamiętała. Śmiechu było przy tym co niemiara, bo bardzo wczuwała się w swoją rolę modulując nawet odpowiednio głosem. "Czytając" pokazywała też co znajduje się na ilustracjach.
OdpowiedzUsuńPrzywiodłaś mi bardzo miłe wspomnienia... a teraz Sandra sama jest mamą i niedługo sama będzie czytać swojej córeczce :)
Mimi też tak właśnie "czyta", z poważną miną i skupieniem. I nawet mnie poprawia jak próbuję coś "przeczytać" nie tak jak ona zapamiętałam.
Usuń