Są takie miejsca przez które przechodząc czujesz sie
niepewnie. Tubylcy dziwnie na Ciebie patrzą długo odprowadzając Cię wzrokiem, a
Ty podświadomie przyspieszasz kroku. Miejsca ze specyficzną atmosferą, które
rządzą się swoimi własnymi niepisanymi prawami, a złamanie reguł w nich
panujących w najlepszym wypadku wiąże się ze społecznym ostracyzmem. Nie znaczy
to jednak, że społeczność jest jakoś specjalnie zżyta. Nie, po prostu ludzie, którzy tam się urodzili i
wychowali (born and bred) mają
zakodowany sposób życia. Ciężko się spod tej niewidocznej presji wyrwać, bo
oplata ona umysł i wgryza się w podświadomość.
Dwie przyjaciółki, Leah i Keisha, które połączył dramatyczny
wypadek w parkowym jeziorku. Pierwsza to blady rudzielec, w której płynie krew
irlandzka, a druga to czarnoskóra dziewczyna z łatwością do liczb. Obydwie
wyrwały się ze swojego blokowiska w biedniejszej dzielnicy, w której chaos i
stagnacja rządzą się na równych prawach. W pewnym momencie ich drogi zaczęły
się różnić, a przyjaźń nie była już tak bliska jak w dzieciństwie. Jednak nigdy
za daleko od siebie nie odeszły i przez lata się spotykały. Dwie dziewczyny,
„którym się udało”.
Leah w czasach studenckich wyzwolona aktywistka zajmująca
się sprawami polityki i ekologii, eksperymentująca z narkotykami, już jako
dorosła kobieta związała się z czarnoskórym Michelem, którego ciała nigdy nie
ma dosyć. Pracuje w organizacji społecznej i jest tam jedyną białą kobietą. Na
dodatek jej otoczenie oraz mąż oczekuje,
że już niedługo zostanie ona matką. Po kryjomu bierze podkradzione z apteczki
Keishii pigułki antykoncepcyjne, a kiedy jednak zachodzi w ciążę usuwa ją.
Trzeci raz. Nigdy nie pragnęła mieć dzieci, a uczucia macierzyńskie przelewała
na swoja suczkę, Olive. Nagle zdaje sobie sprawę, że wszyscy jej znajomi
dorośli, a ona sama wcale nie ma na to ochoty.
Keisha, która zamiast imprezować udzielała się w kościele i
świetnie się uczyła. Od zawsze była boleśnie świadoma jak przeciętną jest przy
swojej przyjaciółce. Dostała się na dobry uniwersytet razem ze swoim chłopakiem
Rodneyem, z którym się zeszła w sumie z braku laku, za to z dużą ilością presji
ze strony matki. Na studiach radziła sobie dobrze, rozstała się z Rodneyem do
którego nigdy nic nie czuła, za to zeszła się z Francesco, pięknym jak młody
bóg pół-Włochem. Poszła na prawo, ale kiedy spytałbyś się jej dlaczego nie
umiałaby powiedzieć. Zatraciła się w pracy, potem wzięła ślub, w odpowiednim
momencie zaszła w ciążę, a potem w drugą. Miała uporządkowane życie jak ze snu
– przystojny mąż, piękny duży dom, mnóstwo pieniędzy i idealnie urocze dzieci.
Niestety, przeszłość Keishy, obecnie Natalie, bo takie nowe imię sobie wybrała,
sprawia, że podświadomie pragnie ona elementu chaosu w swoim życiu. I sama go sobie
organizuje ryzykując wszystko co ma. Kiedy wszystko się wydaje uzmysławia sobie
jak fałszywe jest jej życie i ona sama.
Jest też trzeci bohater, czarnoskóry Felix. Poznajemy go na
kilka godzin przed tragiczną śmiercią. Postanawia on zacząć nowe życie i wyrwać
się z okowów blokowiska. Ma nową świetną dziewczynę, Grace, rozsądną i sympatyczną.
Zerwał z narkotykami. W swojej wędrówce
przez Londyn odwiedza ojca, starego hipisa wspominającego rewolucyjne czasy,
dobija targu z młodym mężczyzną, a potem odwiedza byłą dziewczynę – narkomankę
po czterdziestce z dobrego domu, która po prostu lubi ten sport (jak to się
kiedyś mówiło). Zamyka ten rozdział swojego życia definitywnie, ale
przeznaczenie staje mu na drodze.
Co łączy Felixa z dziewczynami? To, że nie tak łatwo jest
wyrwać się z blokowiska i zerwać ze swoją przeszłością, z miejscem w którym się
wyrosło. W przypadku ‘NW’ dwie rzeczy dominują w osobowościach głównych
bohaterów – stagnacja, czyli powielanie błędów swoich rodziców i starszego
rodzeństwa (bieda, bajzel w domu, kolejne dzieci z kolejnymi partnerami) i chaos,
czyli ten element zagrożenia, przemocy, podejrzanych interesów, ciągłego
pilnowania się. Pomimo tego, że Natalie-Keisha i Leah wyrwały się z blokowiska
to dalej ono w nich siedzi, pod skórą.
Ciężko było mi się wgryźć w tą powieść, tak jest gęsta i mocna.
Nie znajdziesz tutaj opisów pozytywnego życia i radosnych bohaterów, ale za to
dostaniesz prawdę brutalnie rzuconą prosto w twarz. Świetnie opisana jest
fikcyjna dzielnica znajdująca się w północno-zachodnim Londynie. Opisana jest
pośrednio, głównie poprzez zachowanie ludzi w niej mieszkających. To też powieść
bardzo brytyjska – właśnie przez tą multikulturowość postaci zaludniających jej
strony, ale również przez to, że tak świetnie oddaje realia współczesnej
Wielkiej Brytanii. Ciężko mi dokładnie to opisać, ale naprawdę oddaje ona
współczesnego ducha Londynu. Czytałam o Wielkiej Brytanii, której może nie znam
zbyt dobrze (bo w Londynie jestem jedynie od czasu do czasu), ale z którą miałam
i mam kontakt. Ta stagnacja typowa dla ludzi żyjących z zasiłków, którzy mają
pełno dzieciaków, żyją sobie z dnia na dzień i w sumie się niczym nie martwią.
Ta agresja, która wybucha kiedy ścierają się osoby z różnymi poglądami, różnego
pochodzenia lub po prostu z różnych dzielnic. Ta przynależność do miejsca w
którym się mieszka, która góruje nad rasą i pochodzeniem.
A, no i przypominam, że blokowisko w Wielkiej Brytanii nie
musi wyglądać jak to w Polsce. Wysokie bloki z płyty to nie jest jednak widok
codzienny. Częściej dostajemy niewysokie bloczki, wszystkie identyczne,
poustawiane w równych rzędach. Jednak duch takich miejsc jest wspólny dla
wszystkich blokowisk, niezależnie od miejsca ich występowania.
Polecam wszystkim fanom bogatej, prawdziwej prozy, Londynu
jak i tym, dla których fałsz i udawanie jest prozą życia.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Gdy czytałam Twój opis, nasuwały mi się skojarzenia z "Ziemią tragiczną" Caldwella - z powodu stagnacji, ugrzęźnięcia w bylejakości (wręcz badziewności) środowiska, brak umiejętności lub wręcz potrzeb wydobycia się z niego - i ponurość, wszechobecna ponurość, stanowiąca normę w życiu bohaterów. Może kiedyś sięgnę po tę książkę, tym bardziej że Leah wzbudziła we mnie współczucie i trochę sympatii - bo na należy do tej wciąż źle widzianej w społeczeństwie grupy kobiet, które nie chcą mieć dzieci i wbrew naciskom zewnętrznym starają się tego uniknąć. Ciekawa jestem Lei.
OdpowiedzUsuńPodobnie jest jak mowie, ze nie przepadam za dziećmi. Swoja córkę kocham, ale inne mnie dosyć irytują. Od razu w głowach ludzi wyświetla się myśl "zła matka".
UsuńA ksiazka warta przeczytania, bardzo ciekawa. Zapisuje sobie tytuł wspomniany przez Ciebie, bo nie czytałam, a brzmi dobrze :)
No tak, bo "prawdziwa kobieta" musi kochać dzieci, swoje, cudze, miłe, wredne i gryzące. Musi i już, jeśli nie płacze ze szczęścia na widok jakiegokolwiek dziecka, to to ZŁA KOBIET JEST. Uch.
UsuńNie widzę żadnej sprzeczności w kochaniu własnego dziecka i nielubieniu innych. Poza tym na pewno lepsze to niż kochanie cudzych i nielubienie własnego ;)
Caldwell to jedno z moich jeszcze licealnych odkryć i zachwytów, szczerze polecam. Może w tym roku doczytam z niego parę rzeczy, których dotąd nie poznałam - a mam pod ręką "Jenny" i jeszcze dwa inne tytuły.