Dodie Smith w Polsce do niedawna mogłaby być znana jedynie
jako autorka “101 dalmatyńczyków”. Na całe szczęście niedawno została wydana
jej najsłynniejsza powieść, która znalazła swoje miejsce w kanonie literatury
angielskiej i na wielu listach typu The Big Read, o tytule „Zdobywając zamek”.
Jest to opowieść o nietypowej rodzinie mieszkającej w
nietypowym miejscu. Ojciec, znany autor
głośnej w swoim czasie książki, oczarowany ruinami zamku „odkrytego” zupełnie
przypadkowo na angielskiej prowincji wynajął go od właściciela na czterdzieści
lat. W momencie podpisywania umowy rodzina Mortmain była całkiem dobrze
usytuowana i stać ich było zarówno na remont mieszkania w ocalałej części zamku
jak i na dostatnie życie. Niestety, od tamtego czasu minęło już dwanaście lat.
Żona Mortmaina umarła zostawiając trójkę małych dzieci. On sam po kilku latach
związał się z modelką o oryginalnej urodzie i nietypowym imieniu – Topaz, która
pozuje od czasu do czasu znanym malarzom w Londynie.
Mortmain jednak zupełnie popadł w apatię – nie napisał ani
słowa od czasu wydania ‘Jacob Wrestling’, a dnie spędzał samotnie na czytaniu
kryminałów. Z tego powodu rodzina popadła w skrajne ubóstwo. Młodsza siostra
Cassandra musiała zrezygnować z dalszego kształcenia po wygaśnięciu stypendium.
Starsza, Rose, rzadko kiedy się uśmiechała, zgorzkniała i cyniczna, i tak zdesperowana,
że postanowiła wyjść za mąż za pierwszego lepszego bogatego mężczyznę. Młodszy
brat, Thomas, jedynie dzięki stypendium i pomocy miejscowego wikarego mógł
uczęszczać do szkoły. Jest jeszcze Stephen, syn dawnej gospodyni, i to dzięki
niemu i jego zarobkom oraz nieustannej pomocy, rodzina Mortmainów miała co do
garnka włożyć.
Książka napisana jest z perspektyw Cassandry, która w
dzienniku postanowiła zapisywać swoje przeżycia i spostrzeżenia, aby ćwiczyć warsztat
pisarski. Początkowo nie ma w nim za wiele ciekawego, siedemnastolatka opisuje
po trochu swoją rodzinę i to jak przedziwny splot wydarzeń sprawił, że znaleźli
się w obecnej, nieciekawej sytuacji. Romantyzm mieszkania w zamku romantyzmem,
ale ciężko go docenić, kiedy na obiad jest chleb z margaryną. Jednak spokojną, troszkę nudną codzienność przerywa
pojawienie się dwóch amerykanów – braci, z których jeden jest spadkobiercą
zarówno zamku jak i posiadłości położonej nieopodal. Obie dziewczyny, próżna i
znudzona Rose jak i Cassandra o błyskotliwym umyśle zostają postawione w
sytuacji, w której będą musiały wybierać pomiędzy prawdą a dobrem rodziny,
pomiędzy marzeniami a twardą rzeczywistością, a ich wybory zadziwią nie tylko
członków ich rodziny, ale również je same.
Powieść Dodie Smith była na mojej liście must read od dawna. Egzemplarz
znaleziony w charity shopie przeleżał na mojej półce ładnych parę miesięcy.
Gdyby nie wyzwanie GRA W KOLORY pewnie jeszcze długo bym po nie nie sięgnęła. A
tak to pewnego styczniowego wieczoru z westchnieniem wzięłam książkę do ręki, a
godzinę później odłożyłam z uczuciem rozczarowania. I to tym się ludzie tak
zachwycali? Pierwsze strony dziennika Cassandry wydały mi się nudnym opisem
historii rodzinnej, w której tak właściwie nic ciekawego się nie dzieje. No
dobrze, mieszkają w tym malowniczu zamku, ojciec jakiś dziwny jest i niezbyt
kontaktowy, macocha piękna i artystyczna, siostra również piękna, ale
irytująca, a sama Cassandra naiwna. Dobrze, że postanowiłam dać książce drugą
szansę, bo od momentu pojawienia się braci Cottonów akcja przyspiesza, a fabuła
robi się coraz ciekawsza.
Główną bohaterka jest oczywiście Cassandra, bo to jej
uczucia poznajemy w pierwszej kolejności. Opowieść zaczyna się kiedy jest
uroczo naiwną, błyskotliwie dowcipną siedemnastoletnią dziewczyną, którą każdy
uważa za miłego dzieciaka nie traktując zbyt poważnie. Rok, który z nią
spędzamy i doświadczenia, które stają się jej udziałem sprawiają, że żegnamy
nie już naiwnego podlotka, a mądrą młodą kobietę, która wie, kiedy powstrzymać
się przed popełnieniem błędu i stara się widzieć pozytywy w smutnej sytuacji, w
której ją zostawiamy.
Poznajemy również drugą stronę Rose, zdeterminowaną do
podwyższenia poziomu swojego życia za wszelką cenę. Tak uparcie tkwiła w
przekonaniu o tym, że zdobycie dużych pieniędzy warte jest małżeństwa bez
miłości, że uznałam, że bieda zmieniła ją w wyrachowaną pannę i nie ma dla niej
ratunku.
Ciekawą postacią jest beznadziejnie zakochany w Cassandrze
Stephen. Nie zdradzę co go czeka, ale jego los odmienia się zaskakująco w
prawdziwie amerykańskim stylu– od pucybuta do milionera!
Smaku powieści nadaje postać Topaz, na pierwszy rzut oka
artystki oderwanej od rzeczywistości, która dla ratowania małżeństwa i
przybranej rodziny zdolna jest do poświęcenia, i która to, aby naładować
baterie łączy się z naturą… na golasa. To ona, pomimo artystycznego zawodu,
najlepiej gotuje w domu, jak i zajmuje się jego prowadzeniem.
Sam ojciec jednak
jest dla mnie nie do zaakceptowania, bardzo irytujący swoją bierną postawą. Jak
można aż tak się nie przejmować tym, że własne dzieci nie mają co na siebie
założyć i bardzo często są głodne. Wydaje się być strasznym egoistą skupionym
na własnej blokadzie pisarskiej ignorując sprawy dnia codziennego. Cóż, jego
ekscentryzm może być usprawiedliwiony jedynie jego geniuszem.
Uroku powieści dodaje umiejscowienie jej w latach
czterdziestych ubiegłego wieku na angielskiej wsi. Najważniejszą osobą we wsi
(oczywiście zanim przyjechali do niej Cottonowie) jest wikary, wyglądający jak
starzejący się niemowlak z całkiem nie świątobliwym poczuciem humoru, ale
wielką mądrością i świetnym wyczuciem sytuacji. Drugą osobą i również przyjaciółką
rodziny jest nauczycielka, panna Marcy, która poświęciła się pomocy
potrzebującym i której pogoda ducha oraz roztropność wielokrotnie wspomogły rodzinę
Mortmain.
Mimo, że to lata powojenne to rodzina z powieści żyje jakby
we wcześniejszym stuleciu. Dziewczęta są dosyć staromodne, a nawet niby nowoczesna
i wyzwolona Topaz uważa nowe tańce za wulgarne. Dla sióstr jedynym sposobem na
poprawienie losów rodziny jest dobre wydanie się za mąż – zupełnie jak w
książkach Jane Austen (która jak i siostry Bronte jest dosyć często wspominana
w powieści przez główne bohaterki). Sprawia to, że są one oryginalne i świeże w
swojej staromodności.
Koloru powieści dodają opisy angielskiej przyrody
zmieniającej się wraz z porami roku, ale zawsze jednakowo porywającej i
pięknej.
W pewnym momencie pewna byłam zakończenia, uznałam, że na
pewno będzie szczęśliwe, bo powieść wydawała mi się być takim typowym romansem.
Jakież było moje zdziwienie kiedy wszystko stanęło na głowie, a środek
ciężkości przeniósł się bardziej w stronę świetnej powieści obyczajowej niż
prostego romansu!
Książka okazała się nieoczywistą opowieścią o losach
rodziny, którą los doświadczył biedą. Widzimy do czego w stanie jest posunąć
się osoba, która wcale nie będąc złą czy zepsutą, popełnia same błędy, aby
zaznać choć odrobiny luksusu, który miał być tożsamy ze szczęściem. Okazuje się
również, że słuszne jest stare powodzenie, że pieniądze szczęścia nie dają, a
luksus bez miłość to złota klatka. A miłości nie można się nauczyć, nie można
zmusić się by ją odwzajemnić, ona przychodzi kiedy chce i oprócz euforii i szczęścia
może również przynieść straszliwe cierpienie.
Nie spodziewała się takiego zakończenia, choć w pewnym momencie
przeszła mi przez głowę myśl, że „Może… ona z nim… choć nie, to bez sensu” i
szybko ją porzuciłam. Samo zakończenie, wcale nie typowo szczęśliwe napawa
jakimś smutkiem i nostalgią.
Bardzo poruszająca historia, przepięknie napisana, która
klimatem przypomina mi książki Lucy Maud Montgomery. Wypełniona dowcipem, miłością, smutkiem i
atmosferą, która jest niepowtarzalna, trudna do opisania, ale podbija serce.
Szkoda, że teraz już się tak nie pisze.
Polecam miłośnikom prozy L. M.Montgomery, angielskiej
prowincji, uroczej niewinności i romansu.
Pozdrawiam,
Kura Mania.