W 1959 roku przez NASA zostało wybranych siedmiu mężczyzn,
którzy mając doświadczenie głównie wojskowych pilotów miało zostać pierwszymi
astronautami. Zimna Wojna trwała w najlepsze, a USA przegrywało w „kosmicznym” wyścigu
ze Związkiem Radzieckim. Amerykański rząd postanowił nie tylko nadgonić
opóźnienia, ale i prześcignąć wrogi kraj. Ci pierwsi Amerykanie w kosmosie
stali się prawdziwymi gwiazdami patriotycznych i do bólu amerykańskich
obywateli zyskując status ikon i cele brytów. Niczym gwiazdy rocka rozbijali
się sportowymi autami, bywali u najznamienitszych osobistości, jednocześnie
konkurując między sobą w konkursie na największego macho. NASA pozwało im na
tyle na ile nie wpływało to na ich zdolności czy zdrowie, kontrolując jednak
sygnał jaki ich zachowanie i postawa wysyłały światu.
A jedną z kluczowych kwestii w wizerunku tych idealnych
Amerykanów było życie rodzinne. Kochająca żona, stojąca murem za swoim
mężczyzną, która prowadziła dom, gotowała pożywne obiady i wychowywała dzieci
była warunkiem nie podlegającym dyskusji. I tak jak NASA przymykało oko na kochanki
astronautów dopóki wiadomość o nich nie przedostawała się do opinii publicznej
tak agencja kontrolowała życie ich żon narzucając nawet takie banalne rzeczy
jak pastelowy kolor ich sukienek.
O ile na początku utrzymywanie fasady idealnej amerykańskiej
żony walczącej na kosmicznym froncie za pomocą łyżki w kuchni było częścią
ekscytującej przygody i szansą, również
finansową, na lepsze życie to z biegiem lat ciągłe pozostawanie pod obstrzałem
reporterów i fotografów odcisnęło piętno na żonach astronautów.
Siłą ujednolicane w prasie, która przedstawiała wybielony i
często nieprawdziwy ich obraz, kobiety balansowały na krawędzi. Z jednej strony
żyły w idealnym świecie lat pięćdziesiątych, gdzie jedyną ambicją kobiety było
wspieranie męża i zajmowanie się domem i to z uśmiechem na ustach i w idealnym
stroju i fryzurze. Z drugiej jednak strony, taki tryb życia w końcu nie do
końca odpowiadający prawdziwemu życiu z jego trudnościami i gorszymi dniami
powodował ciągłe napięcie, któremu nie można było dać ujścia. Kobiety tamtych
lat nie skarżyły się, nie zwierzały się sobie ze wszystkiego, a wątpliwościami
nie można było podzielić się z mężem, ponieważ w domu miał on odpoczywać
psychicznie od wymagającej pracy w trakcie tygodnia.
To również utrudniało ich sytuację. Ciągła nieobecność męża,
który przechodził różnorakie treningi w bazie NASA, wzięcie odpowiedzialności
za całokształt życia rodzinnego plus obawa o życie partnera, jak i pewne
podejrzenia co do jego wierności były kolejnym obciążeniem dla kobiet.
Z biegiem czasu większości z nich spadły łuski z oczu, a
american dream stał się uciążliwą harówką, w której nie było miejsca na
indywidualność, własne potrzeby, normalne życie rodzinne. Jedyną pomocą były
przyjaźnie zawierane wewnątrz kolejnych grup żon astronautów, bo z biegiem
czasu program kosmicznego podboju nabierał rozmachu po to, by ostatecznie na
początku lat siedemdziesiątych z racji ogromnych kosztów i niezadowolenia
społecznego zostać przerwanym.
Żony astronautów mogły liczyć na siebie w ciężkich chwilach.
Zawsze znalazł się ktoś kto przyniósł jedzenie, skosił trawnik, zajął się
dziećmi, przygotował drinka. Nie były same, ale ich przyjaźń była jednak osnuta
pewnym niedopowiedzeniem, rzeczami o których po prostu nie mówiono tak jak lęk
o życie męża, który był tabu.
Lily Koppel znalazła fantastyczny temat na książkę.
Wspominając o ich sławnych mężach jedynie wtedy, kiedy to było konieczne,
autorka skupiła się na opisaniu trudnego życia kobiet na świeczniku, wyrwanych
z biednych i przeciętnych żyć wojskowych żon i podniesionych na sam szczyt
publicznego zainteresowania, które z baz wojskowych rozsianych po całym świecie
zaczęły bywać u Jackie Kennedy.
Niestety, pomimo świetnego tematu i wielu ciekawostek
książka rozczarowała mnie z trzech powodów.
Pierwszym jest nagromadzenie bohaterów. Pod koniec
kosmicznego programu NASA żon astronautów było około pięćdziesięciu.
Oczywiście, autorka nie wspomina o nich wszystkich, ale zaczyna od siedmiu i
już na początku przy tak wielkim nagromadzeniu imion i nazwisk można się
pogubić. Dodając sylwetki kolejnych kobiet robi się lekki chaos, w którym żadna
z historii nie zostaje opowiedziana porządnie. W pewnym momencie już kompletnie
się pogubiłam kto jest kim, rozróżniając jedynie garstkę nazwisk.
Drugą sprawą jest to, że pomimo arcyciekawego (przynajmniej dla mnie) tematu
książka jest najzwyczajniej… nudna. Koppel żmudnie wymienia kolejne nazwiska,
pochodzenie kobiet, wydarzenia następują jedne po sobie bez barwy i polotu.
Dowiadujemy się co żony nosiły, gdzie kupowały ubrania, jak budowały domy, w
jakim stylu je urządzały i jakim ekstrawaganckim rozrywkom oddawali się ich
mężowie. Wszystko to jest bardzo ciekawe jeśli ktoś lubi podręczniki. Nie
pomaga nawet luzacki język, którym pisze autorka, pełen kolokwializmów i
metafor, które pewnie miały być takim mrugnięciem do czytelnika. Jednakże z
pustego nawet Salomon nie naleje, a taki język nie nadał książce ani lekkości, ani
nie sprawił, że kibicowałam bohaterkom. A naprawdę przeżywały one straszne
rozterki i można by jakoś lepiej oddać cały tragiczny dramatyzm ich sytuacji.
Koppel jednak sprawiła, że odczuwałam straszny dystans. Takie mdłe ciepełko,
ani ziębi, ani grzeje.
Po trzecie zauważyłam pewną niekonsekwencję autorki
dotyczącą przyjaźni kobiet. Raz pisała, że dzieliły się one swoimi
wątpliwościami, potrafiły przepłakać w kuchni cały dzień na wieść o
niepowodzeniu męża, stanowiły taki wspólny front wobec świata zewnętrznego.
Kilka stron później przyjaźń kobiet wydawała się bardziej na pokaz, fałszywa,
czy może była to raczej pewnego rodzaju solidarność powstała na skutek
podobnych przeżyć. Warto było obrać jeden kierunek zamiast w tak zdecydowany
sposób opisywać uczucia łączące żony astronautów po to jedynie by chwile
później kompletnie zmieniać zdanie. Szczególnie pod koniec autorka wzięła się
na taki bardziej doniosły ton, który nagle sprawił, że bohaterki stały się
grupą przyjaciółek przeżywających wspólnie swoje wzloty i upadki.
Nie jest to zła książka. Świetnie odmalowała realia
ówczesnych czasów, jak i zarysowała temat absolutnie dla mnie fascynujący.
Szkoda jednak, że koniec końców pozostał on jednak nie tylko niewyczerpany, ale
i lekko zmarnowany.
Polecam jednak wszystkim miłośnikom kosmicznych wojaży, bo
książka ta pokaże im zupełnie inną perspektywę oraz tym, którzy kochają zarówno
lata pięćdziesiąte, jak i sześćdziesiąte.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
PS. Został też nakręcony serial na ten sam temat, który
zamierzam w tym roku nadrobić. Koniecznie.
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!