TYSIĄC SPOJLERÓW
Kiedy czytałam ‘Me Before You’ Jojo Moyes dałam porwać się
historii Lou i Willa nie zważając na pewne minusy powieści. Byłam autentycznie
zaangażowana w rozterki Lou, z napięciem śledziłam dynamikę relacji między nią
a Willem, a sama powieść pomimo dotykania tematu śmierci i dramatycznego
zakończenia wypełniona była humorem.
Po skończeniu książki byłam pewna, że Lou wcale nie zacznie
żyć życiem takim jakiego chciał dla niej Will, ponieważ były to jego marzenia,
a nie jej. Zresztą pomimo tego, że kilka razy w trakcie czytania natknęłam się
na zdanie o tym jaki ma w sobie potencjał Lou ja tego w niej nie widziałam.
Dlaczego więc sięgnęłam po dalszy ciąg przygód Lou?
DLACZEGO? Pewnie z tej zwykłej ciekawości, której doświadcza każdy czytelnik po
skończeniu książki, która mu się podobała. Co stało się z bohaterami? Jak sobie
poradzili?
Wszystko jest okej, jeśli autorka czy autor naprawdę mają
pomysł na dalsze losy swoich bohaterów. Gorzej jeśli kolejna części (lub, co
gorzej, części) napisane są chyba jedynie po to, by zaspokoić ciekawość fanów
za wszelką cenę, za to bez ładu, składu i pomysłu na to co napisać.
Tak właśnie jest z ‘After You’. Mija kilkanaście miesięcy od
śmierci Willa, w czasie, których Lou trochę podróżowała zgodnie z życzeniem
mężczyzny, ale nie znalazła w tym ani radości ani satysfakcji. Bo przecież
wszystko smakuje gorzej, jeśli nie ma się z kim tego dzielić. A już najgorzej
smakują smutne i szare miasta odległej części Europy (czyt. Berlin). Więc Lou
wraca do Wielkiej Brytanii, kupuje mieszkanie w Londynie i zaczyna pracę w
pseudoirlandzkim barze na lotnisku jako kelnerka i na w pół sprzątaczka. Życie
ma smutne, żałosne i nieciekawe, aż przydarza się jej wstrząsający wypadek,
który zmienia jej postrzeganie rzeczywistości.
A nie, jednak nie. Dalej jej życie jest smutne, żałosne i
nieciekawe, ale teraz jeszcze musi chodzić na grupę wsparcia dla ludzi w
żałobie (bo przypadkowy upadek z dachu budynku w którym mieszka przecież mógł
być próbą samobójczą), a w pracy po zmianie menadżera zaczyna nosić obowiązkowy
uniform, czyli kusą zieloną sukienkę i sztuczną perukę w tym samym kolorze.
Ale, ale, przecież znów przydarza się jej cos wstrząsającego,
coś co nadaje jej życiu sensu i zmienia je o 180 procent. Nagle pojawia się
córka Willa, szesnastolatka, o której istnieniu rodzina Treynorów nie
wiedziała.
Tylko, że i to nic nie zmienia.
Choć jest jeszcze przystojny para medyk Sam z zacięciem do
budowania i hodowli kur.
Ale to też nic nie zmienia.
I Nathan, pielęgniarz pomagający Williamowi, odzywa się z
Nowego Jorku i poleca Lou swoim zamożnym
pracodawcom jako osobę do pomocy w rodzinie bogatych polskich imigrantów (czy
tam drugiego pokolenia) i Lou dostaje tą pracę, ale jednak odmawia.
I nic się nie zmienia.
Choć przecież para medyk zostaje postrzelony i nagle Lou
zdaje sobie sprawę, że tak, mój Ci on, to ten jedyny.
Tylko, że to też nic nie zmienia, bo wszyscy mówią Lou jaka
to wielka szansa dla niej zacząć pracę w Nowym Jorku, więc musi tam lecieć i
złapać byka za rogi.
Więc Lou stwierdza, że nie miała racji uważając, że powinna
zostać z paramedykiem, bo w sumie to naprawdę chce jechać do Nowego Jorku i
zawsze tak czuła, ale teraz strasznie się czuje zostawiając swojego nowego
chłopaka, ale i tak leci.
Koniec. Fanfary. Lou zaczyna wreszcie żyć prawdziwym życiem.
Czterysta stron opowiadających o niczym, bo nic co się na
kartach tej powieści wydarza nie jest znaczące. Co z tego, że pojawia się Lily,
niepokorna nastolatka, której bunt zrodził się z traumatycznego przeżycia,
jeśli jej pojawienie się nie zmienia Lou w żaden sposób?
Jeśli już jesteśmy przy Lily. Przez to co zrobiła na jednej
z imprez jest teraz szantażowana przez pewnego chłopaka. Wydarzenie to zostaje
przyrównane do gwałtu, który przeżyła Lou w labiryncie co jest dla mnie
kompletnym nieporozumieniem. Wcale nie miałam ochoty tulać Lily i mówić jej, że
nie jest winna. Miałam ochotę za to powiedzieć jej, że popełniła błąd i tak,
wszyscy je popełniamy, ale trzeba zacząć myśleć, bo nie jest już małym dzieckiem.
Ale nie, Lily to ciągle dziecko i żadnej nie ma
w tym winy, że zgodziła się na seks z nowo poznanym chłopakiem, bo
chciała być taka fajna. Peszek, że zrobił wtedy jej zdjęcie.
Związek Lou z przystojnym paramedykiem, Samem, również nic
nie wnosi. Lou zachowuje się strasznie egoistycznie w stosunku do Sama na
zmianę uprawiając z nim seks i zarzucając go swoimi przemyśleniami i uczuciami
związanym z Willem. Nie widać między nimi żadnej chemii, żadnych głębszych
uczuć. Nawet nagły zryw Lou, która odkrywa jak bardzo ważny dla niej jest
mężczyzna wydaje się sztuczny i
naciągany. Zresztą sam Sam jest też bez głębi. Taki stereotypowy silny
mężczyzną z romantyczną stroną osobowości.
Nawet podły Richard, menadżer Lou, okazuje się być jedynie
zestresowanym pracownikiem od którego wymaga się zbyt dużo i dlatego zachowuje
się jak kompletny dupek i źle traktuje swoich podwładnych. To przecież
zrozumiałe.
Ale, ale, przecież to wszystko jest za mało! Jeszcze musi
być wątek o rodzinie Lou, który jest tak tragicznie stereotypowy i po prostu
zły, że aż czerwienię się ze wstydu za autorkę. Albowiem matka Lou, po latach
zajmowania się domem i rodziną, sprzątania, prania i gotowania, odkryła, że jej
coś więcej niż dom. I stała się feministką. A co robi kobieta, która przemienia
się w feministkę? Przestaje golić nogi i pachy. I to właśnie staje się tą
pierwszą ością niezgody pomiędzy matką a ojcem Louise. Później dochodzi jeszcze
sprawa obiadu w niedzielę (zamiast
czegoś w typie tradycyjnego roast dinner jest zupa!), a kroplą przechylającą
czarę niezgody jest kupne ciasto czekoladowe na urodziny dziadka. No, ale
kobieta ma prawo przecież do własnych zajęć i hobby, nawet jeśli wydaje się
przy tym wszystkim nieszczęśliwa (więc może lepiej gólmy nogi i zajmujmy się
domami?). A mężczyzna, ten, co to nawet nie wie, gdzie co leży w jego własnym
domu, choć mieszka tam z trzydzieści nie przymierzając lat i ma nierealistyczne
fantazje rodem z lat pięćdziesiątym co do roli kobiety, okazuje się jednak tym
dobrym i poczciwym, tym, który dla ukochanej kobiety nawet nogi ogoli pokazując
jej, że tak, rozumie ten ból, że wcale owa kobieta golić się nie musi tylko
niech wraca do domu.
Cyrk, panie, cyrk na kółkach.
Jest to powieść zła, źle napisana, nieprzemyślana,
przyprawiająca o depresję, ciężka, bez krztyny humoru z samolubną, nie liczącą
się z uczuciami innych bohaterką i stadem stereotypowych bohaterów drugoplanowych nic
nie wnoszących do fabuły.
Jest to powieść, której mogłoby nie być, bo Lou wcale się
podczas tych wszystkich przeróżnych doświadczeń nie zmienia. Okazuje się, że nagromadzenie wydarzeń wcale nie robi powieści. Autorka oczywiście
chce, żebyśmy tą zmianę zobaczyli, ale jej nie ma. Tak jak w pierwszej części
została Lou wypchnięta w świat przez Willa, tak w drugiej wypycha ją w świat
zarówno rodzina jak i Sam.
Acha, a tym cudownym światem jest Nowy Jork, który jest
przecież o tyle lepszy niż Londyn, bo ma oferuje lepsze perspektywy, lepszych
ludzi, lepszą pracę i w ogóle. W pewnym momencie zastanowiłam się czy ja aby
nie czytam o głodującej irlandzkiej rodzinie pod koniec XIX w.
Jest to powieść pokazująca co się stanie jak napisze się
książkę bez solidnej podstawy, dobrego na nią pomysłu.
Czterysta stron niczego.
That’s it, I’m done.
Nie polecam nikomu.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!