To miejsce miało być
moim letniskiem. Nie szańcem, którego muszę strzec. Każdego ranka, kiedy
wyrąbuję przerębel lub gdy latem wchodzę do nagrzanej słońcem wody, na nowo
dziwię się, jak potoczyło się moje życie.
Wiem, co jest tego
przyczyną. Popełniłem błąd. A potem odmówiłem poniesienia konsekwencji Często
pytam sam siebie, co bym zrobił, gdybym wówczas wiedział to, co wiem dziś. Nie
znam jednak odpowiedzi. Mimo to jestem pewny, że mogłem uniknąć zaszywania się
na tej wyspie jak zbiegły więzień.
Dwanaście lat temu Frederick Welin odwrócił się od świata.
Mimo, że był chirurgiem zerwał wszelkie kontakty ze światem medycznym. Wyjechał
na niewielką wysepkę na Morzu Bałtyckim odziedziczoną po dziadkach i tam zaczął
prowadzić samotne życie. Z czasem zyskał dwie towarzyszki – sukę i kotkę. W
zimę trzy razy w tygodniu widział się z listonoszem, Janssonem, który w lecie
przypływał na wyspę we wszystkie dni robocze. Prawie nigdy nie ma poczty dla
Welina, ale wymieniają kilka zdań na temat pogody. Prosi tez emerytowanego
lekarza o badanie, chociaż jedyne, na co cierpi to hipochondria. Welin nie
darzy listonosza szczególną sympatią. Raz na jakiś czas Frederick płynie
motorówką na brzeg i robi zakupy. Ma też stary samochód zaparkowany na parkingu
na lądzie. Prowadzi życie unormowane, samotne i przewidywalne przypominające
bardziej wegetację. W okresie zimowym kąpielami nago w przeręblu przypomina
sobie, że jednak żyje.
Pewnego dnia podczas takiej właśnie kąpieli widzi na lodzie
kobietę z balkonikiem, która po chwili się osuwa w śnieg. To przeszłość odnalazła
Fredericka. Wyjazd na wyspę nie był bowiem jedyną ucieczką w życiu mężczyzny. Prawie
czterdzieści lat temu uciekł od Harriet, zostawiając ja bez jednego słowa
wyjaśnienia. Mimo, że Frederick uważał, że może uciec od konsekwencji tych
dwóch ucieczek to dzięki powrotowi Harriet uświadomił sobie, że nosił je cały
czas w sobie. Po dwunastu latach cztery kobiety sprawiły, że zdał sobie sprawę
jak bardzo uciekanie od odpowiedzialności i wieczne skrywanie uczuć wpłynęło na
jego życie.
Pierwsza z tych czterech kobiet to Harriet, miłość sprzed
kilkudziesięciu lat, z którą był tak blisko jak z żadną później. Druga to
Louise, aktywistka mieszkająca wśród lasów, które skrywają niejedną tajemnicę.
Trzecia to Astrid, która doświadczywszy wielkiej fizycznej krzywdy zwróciła się
ku tym, którzy są jeszcze bardziej okaleczeni przez los. Ostatnia to Sima,
której rany nie miały szansy się zabliźnić. Cztery kobiety, na których życie
Frederick wywarł wpływ, ale które przez swoją obecność i zachowanie uświadomiły
Frederickowi kim był a kim się stał. Mimo tego, że to Frederick przedstawiony
jest jako główna postać powieści to jej prawdziwymi bohaterkami są kobiety,
które nie mając innego wyjścia znajdują ukrytą siłę w sobie na podejmowanie
twardych decyzji.
Jest to głównie opowieść o samotności. O samotności, która
mieszka w nas pomimo obecności innych ludzi i która sprawia, że nasze wybory
zubożają nasze życie. O samotności, która sprawia, że rośnie w nas lęk przed
jej przełamaniem. A kiedy ten lęk wypełnia nas już całych to nie ma odwrotu –
tchórzymy uciekając od życia i izolując się jeszcze bardziej. Samotność
Fredericka znajduje swoje odzwierciedlenie w mrowisku, któremu pozwala się
rozrastać w jednym z pokojów jego domu. Mrówki powolutku zagarniają coraz
więcej przestrzeni dla siebie budując mrowisko, które wchłania kolejne rzeczy.
Tak samo samotność opanowując życie byłego lekarza sprawia, że stopniowo traci
on swoją tożsamość.
Jest to też opowieść o miłości, ale takiej odczarowanej. Nie
przenosi ona gór, nie sprawia, że jesteśmy lepsi. Przypomina sobie jednak o nas w chwili, kiedy
myśleliśmy, ze już prawie cały świat o nas zapomniał. Na dodatek nadchodzi z
nieoczekiwanej strony. Nie robiąc nic, zmienia nasz sposób myślenia i wprawia w
stan oczekiwania. Bo po wyrwaniu z marazmu samotności, Frederick nagle ma na co
czekać. Nie wie do końca co ma się przydarzyć i w sumie na co lub na kogo
czeka, ale czeka.
Widzimy zderzenie wspomnień o miłości z lat młodości i o
dawnej kochance z jej obecnym stanem. Harriet jest już stara i schorowana, jej
ciało jest pomarszczone i zwisa, wygląda nieładnie. Frederick zauważa te zmiany
z lekarska obiektywnością, nie jest nimi zszokowany, w końcu on też ma już
swoje lata i czasem nie poznaje tej zmienionej, obcej twarzy w lustrze. To
kolejny temat tej książki – starość. Starość brzydka i schorowana, uparta i
upierdliwa, ale zasługująca na szacunek, bo w końcu stanie się udziałem
większości z nas.
Książka rozpoczyna się przybyciem Harriet na wyspę i jej podróżą,
do której zmusza Fredericka. Wymaga ona od mężczyzny spełnienia obietnicy danej
jej przed czterdziestu laty o wyjeździe nad małe leśne jeziorko, w którym były
lekarz pływał razem z ojcem, jako chłopiec. Kobieta uznała tą obietnice za najpiękniejszą
w jej życiu i przed śmiercią chce, aby dawny kochanek jej dotrzymał. Dziwaczna
podróż zaowocuje nowymi znajomościami, odrodzeniem emocji i uczuć, które dawno
zostały pogrzebane. Jest to również podróż w głąb siebie, która zapoczątkowana
przez przybycie Harriet nie ma końca.
Przedziwna to książka. Niewiele jest w niej akcji,
bohaterowie są dosyć irytujący, a przedstawione wydarzenia w sumie powszednie. Wypełniona
jest zimnem, śmiercią i samotnością. Ale tak jak po każdej, nawet
najostrzejszej i najciemniejszej zimie nadchodzi zielona wiosna tak i tu, wśród
ogólnej atmosfery przemijania znajdziemy perełki radości i szczęścia.
Przykuła moją uwagę już od pierwszej strony i ciągle jestem
pod jej urokiem. Nie daje rozstrzygających odpowiedzi, jej zakończenie nie
satysfakcjonuje, ale jej siła tkwi w samym zadawaniu pytań. O konsekwencje
naszych czynów, o przebaczenie, o lęki i samotności, o rolę rodziny. Na dodatek
okraszona jest niespodziewanym humorem. Świetna lektura na jesień i zimę, bo Zawsze czuje się bardziej samotny, kiedy
jest zimno.
Henninga Mankella znałam jedynie z jego powieści
kryminalnych o policjancie Kurcie Wallanderze. Mimo, że wiedziałam, że napisał
on sporo innych powieści, w tym skierowanych do dzieci, bałam się po nie sięgać,
aby się nie rozczarować. Seria o Wallanderze jest jedną z moich ulubionych i
sprawiła, że zaczęłam sięgać po kryminały. „Włoskie buty” trafiły do mnie
jedynie dzięki promocji w Empiku, a po ich przeczytaniu żałuję, że nie zainteresowałam
się nimi wcześniej. Dodatkowo odnajduję we „Włoskich butach” tą tak smutną
atmosferę ostatniej części o Kurcie Wallanderze, która w stylistyce kryminału
mnie przygnębiła, a tutaj wywołała jedynie pełen łagodności smutek. Taki a nie
inny przewijający się w obu powieściach klimat starości i przemijania
spowodowany jest zapewne wiekiem i chorobą samego autora, co nadaje jedynie
prawdziwości obu książkom.
Pomijając wszelkie zalety powieści to były one momentami
niszczone licznymi błędami stylistycznymi. W jednym przypadku brakowało słowa w
zdaniu! Taka świetna powieść, miła oku czcionka, a błędy są. Bardzo irytujące.
Acha, a o co mają włoskie buty do historii Fredericka?
Zostawiam Wam to do odkrycia, ale jak mówił Zhuangzi Kto ma wygodne buty, nie myśli o stopach.
Polecam miłośnikom dzikiej natury, morza i lodu, tym, którzy
zaszczuci wydarzeniami z przeszłości boją się dać życiu szanse oraz fanom Kurta
Wallandera, by dali szansę Mankellowi.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.
Z opisu wnioskuję, że to w pewnym sensie książka filozoficzna.
OdpowiedzUsuńMam rację?
A może nie ma tu ukrytych metafor, tylko autor wyraźnie snuje wnioski?!
I tak jestem jej ciekawa... choć po tym co napisałaś mam nico inny obraz tej książki, niż pierwsza myśl po przeczytaniu jej opisu w zapowiedziach wydawniczych.
No ja również odkladalam tak książkę na później, bo po przeczytaniu opisu niezbyt mi podeszła, ale Twoje wyzwanie mnie zmobilizowało i teraz nie zaluje. Jest tam i tam troszkę filozofii, ale takiej normalnej, nie wydumanej, codziennej, która dotyka każdego z nas.
OdpowiedzUsuń