Znasz Beara
Gryllsa? Prowadzi on telewizyjne programy survivalowe rozgrywające się
zarówno w terenach dzikich takich jak dżungla czy pustynia, jak i w obszarach
miejskich, m. in. w opuszczonych fabrykach i halach (jeden z odcinków nagrywany
był nawet w Polsce). Uznałam
prowadzącego za Amerykanina pełnego typowej dla tej nacji pewności siebie i
optymizmu.
Jakże bardzo się myliłam.
Bear Grylls (którego prawdziwe imię to Edward. Tak, Edward)
jest stereotypowym Brytyjczykiem. No może nie do końca, ale zarówno jego
pochodzenie, jak i lata młodości mogłyby być podawane za przykład brytyjskości.
Pochodzi z zamożnej rodziny z wyższej klasy o politycznych aspiracjach, w
której ceniono tradycyjne wartości. W wolnych chwilach trenował wspinał się
razem z ojcem lub pływał na łódce specjalnie dla niego zakupionej, kiedy był
jeszcze dzieckiem. Najpierw został wysłany do szkoły z internatem, a potem do
Eton. Swój gap year spędził podróżując, a po powrocie poszedł na studia.
Tutaj jednak obraz lekko się psuje, bo zamiast odnosić
sukcesy w nauce, która nie dawała mu satysfakcji, postanowił dostać się do
elitarnej jednostki wojskowej 21 SAS. Wyjazdy na misje skończyły się, kiedy w wolnym
czasie w czasie skoku ze spadochronem Grylls walnął w ziemię łamiąc sobie kręgosłup.
Wrócił jednak do formy (choć początkowo lekarze nie byli pewni czy pacjent
będzie w ogóle chodził) żywiąc się marzeniem, które towarzyszyło mu od lat –
zdobyciem Everestu co też uczynił w wieku 23 lat. I tu właściwie książka się
kończy.
Zepsułam Ci niespodziankę i przyjemność czytania opowiadając
co znajdziesz w autobiografii Gryllsa? Nie martw się, wcale tak nie jest.
Najmocniejszą stroną tej książki jest… osobowość jej autora,
który bez zadęcia opowiada o początkach, które go uformowały, które sprawiły,
że odniósł sukces nie tylko na polu zawodowym, ale i rodzinnym.
Chęć do podejmowania ryzyka, odwaga granicząca z brawurą i
nieustająca ciekawość oraz chęć przekraczania granic własnej wytrzymałości
zarówno psychicznej jak i fizycznej sprawiły, że książkę pożarłam na kilka
chapsów.
Bear Grylls okazał się tak cudownym, bezpośrednim
człowiekiem, który z humorem, dystansem i często z przymrużeniem oka opisuje
swoje młodociane zmagania zarówno z przeciwnościami losu jak i z samym sobą.
Nie ma tu niepotrzebnej pompy, napuszonego zadęcia, a jedynie skromność, wielka
wdzięczność do losu, rodziny i Boga.
Nawet temat religijności, który naprawdę ciężko opisać tak,
aby nie raził pompatycznością, wcale nie przeszkadza. Tak, Bear to człowiek
religijny. Tak, znajduje Boga zarówno w pięknie i grozie natury jak i w
niezwykle szczęśliwych zbiegach okoliczności, które mu się przydarzyły. Nie
próbuje jednak ani nawracać nikogo, ani opisywać mistycznych doznać, a jedynie
wspomina, że wiara dała mu siłę w trudnych chwilach.
Fakt, że od opisanych wydarzeń minęło sporo czasu nie
sprawił jednak, że czytelnik dostał ułagodzoną wersje wydarzeń. Czytając o
treningu, który przeszedł, aby zakwalifikować się do kwalifikacji do 21 SAS
wszystko mnie bolało. Jednocześnie Bear przyznaje, że było ciężko, czasem
najciężej, ale warto było nie tylko dla satysfakcji osiągnięcia celu, ale
również dla samej świadomości przekroczenia kolejnej bariery, która wydawała
się fizycznie nie do osiągnięcia.
Cała historia Gryllsa to takie potwierdzenie słów, że chcieć
to móc i, że wszystko zaczyna się i kończy w głowie. Kiedy nogi odmawiają
posłuszeństwa, kiedy nie można złapać oddechu, kiedy czujesz jak powoli
odmrażają Ci się palce u nóg to jedynie stuprocentowa koncentracja i
zdeterminowanie sprawi, że zrobisz ten kolejny krok. A każda przekroczona
bariera, każdy osiągnięty i przekroczony limit wytrzymałości sprawia, że jesteś
coraz bardziej silniejszy.
Jednak Bear nie pisze jedynie o swojej wytrzymałości fizycznej,
tężyźnie i kolejnych sukcesach. Jednym z największych jego wrogów jest stres.
Panika, która pojawia się nie wiadomo skąd i, która sprawia, że Grylls zaczyna
tracić pewność siebie i słabnie. Nie raz opisywał sytuację, kiedy nerwowe
czekania sprawiało, że stres zaczynał go zjadać powodując nudności.
Jest to książka, która potrafi człowieka zmotywować, bo
czytając proste słowa Gryllsa o osiąganiu celu zaczynasz się przekonywać, że i
Ty sobie poradzisz. Do mnie książka trafiła już jakiś czas temu, ale
postanowiłam przeczytać ją chyba w najlepszym dla siebie okresie, bo
postanowiłam przejść na zdrową dietę i zacząć ćwiczyć. Formy nie mam wcale, ale
odkryłam, że dzięki upartości, determinacji i sfokusowaniu na celu mogę
osiągnąć to co inni. Grylls jedynie utwierdził mnie w tym przekonaniu. I
chociaż raczej nie wespnę się na Mount Everest to na pewno dam radę osiągnąć
swoje kolejne małe „Everesty”.
Myślę, że nawet dla tych, którzy nie potrzebują
zmotywowania, a lubią niezwykłe przygody (czy to te przeżywane empirycznie czy
jedynie z fotela w domu) autobiografia Gryllsa będzie świetną lekturą. Mimo
tego, że akcja rozgrywa się głównie w Wielkiej Brytanii to i tam jest wiele
egzotycznych i ekstremalnych miejsc. Nie mówiąc już o Himalajach!
Polecam wszystkim miłośnikom przygód, poszukiwaczom
autorytetów w życiu, jak i tym, którym się wydaje, że jednak lepiej odpuścić,
bo się nie uda.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!