Miał to być tekst o tym dlaczego zazwyczaj doczytuję
książki, których czytanie idzie mi jak po grudzie. Dlaczego zamiast książkę
odłożyć z powrotem na półkę na lepsze czasy lub zwrócić do biblioteki czytam ją
dalej, powolutku, posapując z irytacji.
Nie będzie to jednak taki tekst. Nie będzie to też moja
opinia o ‘Narcopolis’. Nawet nie będzie to tekst, którego pierwsza wersja była
pełna złości, zirytowania i wewnętrznego „I can’t deal with this bullshit
anymore’. To będzie tekst, który powie Ci dlaczego nie mam ochoty na takiego
typu powieści.
Najpierw jednak przenieśmy się do Bombaju, na pewną obskurną
ulicę w dzielnicy slumsów, gdzie mieści się palarnia opium Rashida. Zarówno sam
właściciel, jak i jego pracownica nazywana różnymi imiona, ale niech będzie, że
ma na imię Dimple oraz jego klienci są bohaterami tej powieści.
Powieści, która rozdrabnia się na pomniejsze wątki
opowiadając historie bohaterów pierwszo- i drugoplanowych poprzeplatane
halucynacjami, marzeniami sennymi i wizjami, które powstały dzięki narkotykom.
Bo to nie jest opowieść o Bombaju na przestrzeni trzech
dekad, czego życzyłby sobie autor blurba na skrzydełku okładki. To opowieść o
uzależnieniu, w której miasto nie ma nic do rzeczy. Prostytutki, dilerzy,
narkomani, transwestyci, bezdomni, handlarze i skorumpowana policja zasiedlający
karty ‘Narcopolis’ nie wnoszą nic do opisu Bombaju, do jego indywidualnej
tożsamości. Bo gdyby wymienić te wszystkie arobsko-hinduskie słowa i wyrażenia
na takie z innych języków ta historia mogłaby się rozgrywać w każdym miejscu na
świecie, gdzie ludzie maja dostęp do narkotyków.
Oczywiście, może być to uznane za zaletę, ta uniwersalność
przekazu. I to byłaby prawda, gdyby jakiś przekaz tu istniał.
Ostatnio często myślałam co sprawia, że powieść jest dobra.
Ciekawi bohaterowie? Interesująca fabuła? Egzotyczna lub ukazana z innej strony
lokalizacja? Może piękny język, wysmakowana metafora? Ironia i zabawa z
czytelnikiem, któremu podsuwa się kolejne tropy i smaczki? Ciężko określić co
sprawia, że powieść jest dobra. Myślę jednak, że tak jak dla każdego
wyznacznikiem dobrej powieści jest coś innego to dla mnie jest właśnie ten
przekaz, myśl, którą autor musi się podzielić z czytelnikami, bo inaczej sczeźnie.
W przypadku Jeeta Thayila nie
widzę takiej myśli.
Jeszcze na samym początku, kiedy z takim mozołem
przedzierałam się przez kolejne kartki powieści myślałam, że opium będzie
jedynie pretekstem do opowiedzenia kolejnych historii ludzkich, różnorodnych i
ciekawych, do przedstawienie tła politycznego i społecznego, do głębszej
refleksji i przemyśleń.
Niestety, opium było jedynie tym czym jest słabszy narkotyk
wobec silniejszego – początkiem. Historia Dimple, mimo na pewno egzotyczności i
niezwykłości, jest tak naprawdę historią zwykłego uzależnienia. Prostytutka,
która z powodu nieznośnego bólu zaczyna palić opium. Potem przenosi się do
palarni Rashida, aby u niego pracować. Następnie próbuje kolejnych, coraz to
mocniejszych narkotyków, a kiedy próbuje heroiny, wiem, że z tego nie wyjdzie, straci urodę i zdrowie i
umrze, przedwcześnie postarzała, z pseudogłębokimi przemyśleniami i teorią na
swoje uzależnienie. I to dotyczy większości bohaterów.
Nie interesują mnie ich historię, bo są dokładnie takie same
jak innych uzależnionych od narkotyków osób. Ok., możesz powiedzieć, że
niektórym się udało, że są pisarze, poeci, muzycy, którzy są wyszli z nałogu
lub biorę, ale działają, tworzą. Tylko, że ja nie znam nikogo komu się udało.
Znam tylko tych, którzy coraz głębiej zapadali się w uzależnienie jak śliwka w
gówno.
Powieść nie gloryfikuje zażywanie narkotyków, co to to nie.
Autor opisuje te kolejne historie uciekając się do tak banalnych chwytów, że aż
słabo się robi. Przykład: Kiedy Dimple próbuje po raz pierwszy heroiny ma
halucynację czy narkotyczny sen, w którym oczywiście znajduje się osoba, która
była dla niej ważna i której obiecała pewną rzecz, ale jej nie spełniła.
Dlatego teraz właśnie w narkotycznym widzie będzie ją nawiedzać. No oczywiście,
wyrzuty sumienia zepchnięte głęboko, aż do odmętów podświadomości muszą się
odezwać, no po prostu muszą. Nie ma w ‘Narcopolis’ nic świeżego, nic nowego,
same kalki i badziew, który mogłabym napisać i ja. Naprawdę. Tylko po co?
Przeczytałam powieść do końca licząc na jakąś finalna
rewelację, objawienie, które zrekompensuje słaba jakość reszty, ale niestety,
nic takiego nie przeczytałam. Oprócz garści niezłych cytatów (choć niezbyt odkrywczych,
ale za to chwytliwych) nie ma w ‘Narcopolis’ nic dla czego warto byłoby sięgnąć
po tę książkę.
Są też wątki, w których narkotyki nie grają pierwszoplanowej
roli, ale autor skupia się na tych historiach i bohaterach na chwilę porzucając
ich w miarę szybko. Po pewnym czasie, zaczęły mnie męczyć te niedokończone i w
sumie nieważne poboczne opowieści. Jeszcze jakby budowały pewna atmosferę,
koloryt powieści, ale nie. Sprawiają jedynie, że zaczęłam się gubić, nie rozróżniając jednych postaci od drugich.
Weź jednak na poprawkę, że od powieści na temat zażywania
narkotyków wymagam wiele, bo temat ten mierzi mnie. I nie dlatego, że tak
naprawdę jest mi przykro i szkoda mi tych wszystkich ofiar heroiny.
O nie, mierzą mnie oni sami. Ich słabości, ich oszukiwanie
samego siebie. Większość z nich bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, kiedy mogliby
powiedzieć nie, kiedy mogliby zostać przy tym szajsie, które aktualnie brali.
Ale nie, chcieli więcej, chcieli czegoś nowego i spróbowali heroiny. Rashdi,
właściciel palarni, sam stwierdził pod koniec swojego życia, że gdyby tylko
zatrzymali się na opium wszystko byłoby inaczej.
Nie interesuje mnie nawrócenie ani moralizatorskie gadanie.
Jeśli chcesz brać to bierz. Obojętnie, co by to było. To Twoje życie.
Tylko, że od literatury wymagam czegoś więcej. Nic z
‘Narcopolis’ nie wynika, niczego nie można się z niego nauczyć czy wyciągnąć
żadnych wniosków. Opisuje sytuacje, które wszędzie się wydarzają bez żadnej
głębszej myśli.
Czy narkotyki i Bombaj jako miejsce akcji mogą sprawić, że
książka będzie dobra? Nie.
Czy narkotyczne wizje i dziwaczne sny sprawią, że będzie
oryginalna? Nie.
Czy warto było ja przeczytać? Nie.
Może to wina faktu, że już przeczytałam kilka podobnych
książek, może to wina faktu, że wiele z tego to co opisał Thayil widziałam na
własne oczy. A może to wina faktu, że w książce, która i tak ma niecałe trzysta
stron nie ma zbyt wiele.
Polecam jedynie tym, którzy jeszcze nie czytali nigdy
książek o podobnej tematyce. Może się Wam spodoba. Jest tam też trochę o
Chinach jakby ktoś coś.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
PS. Nie będę się usprawiedliwiać, ale ja po prostu nie lubię
takiej napuszonej sztucznie literatury. Dla mnie powieść musi mieć fakturę,
pewną mięsistość, coś co mogę przegryźć, coś co mnie ruszy. No i musi być po
prostu dobrze napisana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!