czwartek, 24 września 2015

Zbrodnia w Kurniku: 'The ABC Murders' Agatha Christie




Kiedy Hercules Poirot, mały Belg o ostrym jak brzytwa umyśle i właściciel niezwykle zadbanego wąsa, dostaje list, w którym osoba podpisująca się jako ABC nie tylko wyjawia mu swoje mordercze zamiary, ale i datę oraz miejsce planowanego morderstwa, wszyscy oprócz rzeczonego Belga przyjmują to jako list szaleńca. 

Niestety, kiedy wspominana data nadchodzi okazuje się, że trup jest. Koło zamordowanej starszej sklepikarki znajduje się otwarty ABC Railway Guide, czyli spis połączeń kolejowy. Otwarty jest na stronie z literą B. Szybko okazuje się, że seryjny morderca zabija kolejne swoje ofiary alfabetycznie, a w dodatku uprzedza o tym Poirota listownie wciągając go w swoją makabryczną grę.

Czy sławny detektyw poradzi sobie z nieznanym przeciwnikiem? Do której litery dojdzie w swym szaleństwie morderca zanim dosięgnie go sprawiedliwość?

W części tej emerytowany już Hercules Poirot znów podejmuje się rozwikłania zagadki wraz ze swoim przyjacielem Hastingsem. Oczywiście, wspomniana emerytura Poirota to tylko gołe słowa, bo ciągle wraca on do swojego „życia zawodowego” na przeróżne prośby osób, które znają jego sławę niezwykłego detektywa. 

Co mnie jednak na początku irytowało to fakt, że akcja pomimo kolejnych morderstw rozwijała się raczej powoli, Poirot jak zwykle trzymał karty przy sobie, ale dodatkowo wydawał się jakiś taki niezdecydowany, trochę jakby rozkojarzony. Przez moment pomyślałam nawet, że faktycznie nie podoła rozwiązaniu zagadki alfabetycznych morderstw i laur chwały przypadnie policji! Nie wiem jak mogłam zwątpić w Porota, ale trzeba to przypisać świetnie poprowadzonej przez autorkę fabule.

Dodatkowym smaczkiem są fragmenty w narracji pierwszoosobowej, które przeplatają opowieść Hastingsa. I które również wprowadziły mnie w pewnym momencie w totalną konfuzję, bo już już prawie, że pewna byłam kto zabija, a tu nagle bam! i już nic nie wiem. Czyli jak zwykle.

Jest to porządny kryminał z lekko psychologicznym zacięciem (te rozkładanie psychiki seryjnego mordercy), jak zwykle świetnie napisany i z ciekawymi postaciami. Jeszcze byłby lepszy, gdyby więcej było tam o kolei. Niestety, spis tras i stacji pociągowych pozostawiany przy ofiarach nie wystarczył mi do pełni szczęścia. 

Jak zwykle świetnie było się zanurzyć w atmosferze Wielkiej Brytanii, której już niestety nie ma, a którą to przesycone są książki Agathy Christie. Dobrze, że mam jeszcze sporo nieprzeczytanych tomów na półce, bo zawsze, kiedy mam jakąś niemoc czytelniczą lub mam dosyć obecnej lektury sięgam po „agatki”.

Polecam wszystkim, a szczególnie tym, którzy mają swoje podejrzenia co do akwizytorów (choć może i niekoniecznie słuszne).

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Mam wrażenie, że coś nie tak jest z tym co napisałam wyżej. Nie mogę się jednak ogarnąć, bo mała Mimi dziś jest pierwszy raz sama w żłobku i jestem rozkojarzona. Dobrze, że nie jestem kardiologiem, a kura domową to się mogę rozkojarzać przy laptopie, a nie stole operacyjnym.

M.



Zapraszam do przeczytania:

„Morderstwo w Boże Narodzenie” Agatha Christie

środa, 16 września 2015

Agatha Christie, czyli nie ma to jak porządna zbrodnia w starym stylu


żródło


Wczoraj obchodziliśmy 125-lecie urodzin Agathy Christie, zwanej królową kryminału, uwielbianej i czytanej na całym świecie. Jest autorką kilkudziesięciu kryminałów i sztuk teatralnych. Stworzyła dwóch bohaterów, którzy weszli do kultury popularnej na stałe. Jest to starsza pani, detektyw-amator, wszędobylska panna Marple i mały Belg z zadbanym wąsem i umysłem jak brzytwa, czyli Hercules Poirot. Mniej znaną parą jest Tommy i Tuppence, którzy również są bohaterami części jej dzieł. 

Kura świętowała wczorajszy dzień nie czytaniem (bo dopiero co skończyłam ‘The ABC Murders’), ale rozmyślaniem, kiedy to pierwszy raz przeczytała powieść jej autorstwa. Zagwostka. Wreszcie doszłam do wniosku, że mój pierwszy raz to nie był wcale kryminał! To były książki Christie wydane pod pseudonimem Mary Westmacott, do których zachęciła mnie babcia. Nie są to kryminały, z których znana jest ta autorka, a powieści bardziej romansowe, z których niestety nic nie pamiętam. W sierpniu zachęcająco zerkały na mnie z babcinej półki, ale oparłam się. Następną razą nadrobię. Acha, a jeśli nie znasz Agathy od tej strony to Wydawnictwo Dolnośląskie wydało dwie powieści Christie właśnie pod pseudonimem o tytułach              „W samotności” oraz „Róża i cis”.

Następnie przeczytałam zmasakrowany biblioteczny egzemplarz jej autobiografii, który szalenie mi się podobał, choć nie wyjaśniał tajemniczego zniknięcia autorki, o którym pewnie każdy wielbiciel jej twórczości wie. Pamiętam, że przeczytałam „Autobiografię” trzy (!) razy pod rząd. Musze sobie ją wreszcie odświeżyć, bo nie mam pojęcia co w niej takiego było, że aż tak podeszła mi do gustu.
Potem już bardzo długo nic nie było, bo jakoś moje kryminalne zapędy poszły w inną stronę. Aż trafiłam na „I nie było już nikogo”. Wzięłam się za czytanie z obowiązku, bowiem mój egzemplarz należy do kolekcji dzieł XX w. wydawanej przez Wyborczą parę lat temu i postanowiłam, że przeczytam wszystkie należące do niej tomy (nie udało mi się). 

„I nie było już nikogo” to najlepiej sprzedający się kryminał na świecie znany również pod starym, zupełnie niepolitycznym tytułem „Dziesięciu Murzynków”. Pod takim tytułem i ja go poznałam, bo w miarę czytania przypomniało mi się, że dawno daaawno poznałam tę historię. Wyparowało mi z głowy jednak zakończenie, więc z narastającym niepokojem pożerałam historię dziwnego pobytu kilku osób na wyspie odciętej od świata. Groza wręcz wylewała się ze stron. Atmosfera taka, że ciarki na plecach non stop. Nie jest to typowy kryminał Christie, ale mistrzowski. Mało jest książek napisanych tak dobrze jak ta. 

Czy to oznacza, że jest to moja ulubiona książka Christie? Oczywiście, że nie. Moją najukochańszą powieścią jest ‘4.50 from Paddington’, który najpierw pokochałam w wersji filmowej, a następnie w książkowej. No bo jest panna Marple, jest tajemnicze morderstwo w pociągu, jest ciekawie i z gamą oryginalnych postaci kryjących sekrety. Kocham i uwielbiam. Później jest wspomniane ‘And Then There Were None’ i „Morderstwo w Orient Expresie”

Ciągle waham się między panną Marple a Herkulesem Poirotem, ale decyzję kogo bardziej lubię podejmę jak przeczytam więcej powieści Christie. Biorąc pod uwagę, że machnęła ich  prawie setkę to jeszcze długa droga przede mną. Czyta się je świetnie, szybko i zazwyczaj z zainteresowaniem (choć ‘Death in the Clouds” trochę mnie wynudziło, głównie z powodu mało ciekawych i trochę niedopracowanych postaci). Co chwila mam wrażenie, że przecież już skądś to znam, przecież już czytałam coś podobnego, a to przecież ona, Agatha Christie, była pierwsza. Mam również wrażenie, że czytając jej powieści wkraczam w świat z czarno-białego filmu, lekko nieostry, bardzo klimatyczny, gdzie każdy ma jakąś tajemnicę, a morderca zostanie ukarany. Dla mnie to wielka przyjemność, zresztą tak jak czytanie  powieści Raymonda Chandlera. No i rzadko, kiedy domyślam się rozwiązania zagadki (choć może po prostu lekko przytępawa jestem w tym zakresie).

my precioussss.....


Moja kolekcja powieści lady Agathy powoli rośnie. Zasadniczo wolę czytać w oryginale, tak więc książki Christie kupuję na wyprzedażach głównie tutaj, w Anglii. Na pewno będę miała wszystkie „agatki”, bo czytanie Christie mam w genach - moja nieprzeciętna prababcia na starość zaczęła je czytać namiętnie (a szczególnie te z panną Marple). 

Lubię też ekranizacje. Oczywiście moją ulubioną jest już ta wspomniana ‘4.50 z Paddington’ z najlepszego roku 1987 (reż. Martyn Friend), ale bardzo też podobała mi się „Śmierć na Nilu” z 1978 roku w reżyserii Johna Guillermina , której jeszcze nie miałam okazji czytać. 

Acha, warto wspomnieć też o książce, którą napisał wnuk znanej pisarki na podstawie jej dzienników, listów i fotografii o podróży po Imperium Brytyjskim jaką odbyła przy boku męża w 1922 roku. Wyruszyła na 10 miesięcy zostawiając pod opieką rodziny dzieci, bo przecież ciężko byłoby nie skorzystać z takiej okazji? „Moją podróż po Imperium” czyta się świetnie, może nie jako uzupełnienie biografii pisarki, ale jako pamiątkę po złotym okresie imperializmu brytyjskiego.

A Ty? Czytasz Agathę Christie? Lubisz? Czy może jak mój znajomy, stwierdziłeś, że nuda, flaki z olejem, nic oryginalnego (!) i wolisz zaangażowane kryminały skandynawskie? A może w ogóle nie lubisz kryminałów, a Agathę Christie kojarzysz z obowiązku i z tego, że ostatnio ciągle o niej tłuką na blogach przeróżnistych?

Pozdrawiam,                                                                                                          
Kura Mania.            
                                                                                                
PS. Dziś leje, jest mgliście i ponuro. Jak myślisz czy mam rzucić w diabły jesienny TBR i wziąć się za kolejny kryminał Christie? 

M.

piątek, 11 września 2015

#BackToHogwarts, czyli czy Harry Potter przetrwał próbę czasu?



twiiter.com


W ostatnich dniach zostałam zalana mnóstwem zdjęć na instagramie z hashtagiem „BackToHogwarts”. Wiecie, szkoła, nawet ta magiczna, zazwyczaj zaczyna się na jesieni w większości krajów. Co oznacza #BackToHogwarts? No jak to co! Ponowne czytanie przygód Harry’ego Pottera, chwalenie się przeróżnymi gadżetami związanymi z serią o młodym czarodzieju i  wspomnienia dotyczące tych niezwykłych powieści.

Mimo, że zarówno wspomniany Instagram jak i Facebook i połowa Internetów zalana była potteromanią to ja stwierdziłam, że bardzo szkoda, ale czasu nie mam nawet sekundy i listę książek do jesiennego TBR mam długą jak włosy Roszpunki przed ścięciem. No, ale ale… W charity shopie przy dyskusji z małą Mimi o wątpliwej według mnie konieczności zakupu kolejnej książeczki o pociągach wzrok mój padł na pierwszy tom przygód Harry’ego. No i cóż, nie czytałam ich nigdy w oryginale, no i wrzesień i szkoła i w ogóle. Nawet się nie obejrzałam jak już szłam z ‘Harry Potter and the Philosopher’s Stone’ w ręku (a mała Mimi szczęśliwa dzierżyła w łapce kolejną książkę o lokomotywach). 

Wieczorem otworzyłam książkę, aby przeczytać jedynie kilka zdań i… wsiąkłam totalnie! Pomimo tego, że pierwszy tom przeczytałam siedem czy osiem razy i zdawało mi się, że świetnie go pamiętam to jednak okazało się, że te ładnych parę lat (z dziesięć, jak nie więcej), które dzieliły mnie od ostatniego czytania zatarły mi w pamięci jak wspaniała to książka jest. 



Nie będę tu opisywać fabuły, bo każdy zna, a jak ktoś jednak nie to niech się lepiej nie przyznaje. Mimo pewnych niedoskonałości, które teraz zauważyłam i nad którymi cicho sza! to jest to zgrabnie napisana opowieść. Pełna akcji, wartko płynąca z fascynująco opisanym światem przedstawionym.
Jak dobrze czuję się w świecie Harry’ego nie da się opisać! To powrót do ciepłego domu w lodowato zimny dzień, to odwiedziny u dawno nie widzianych dobrych przyjaciół, to mruczenie kota, który cieszy się na mój widok. Cud, miód i orzeszki.

Chciałabym jednak napisać o czymś innym. Nie wiem, czy przy pierwszych czytaniach nie zauważyłam tego, czy może o tym zapomniałam, ale zadziwiły mnie niektóre postaci. Tak jak Ron Weasley, którego zapamiętałam jako takiego gapowatego, mało interesującego przyjaciela Harry’ego, a który okazał się odważnym i lojalnym przyjacielem oraz postacią ze swoimi własnymi problemami (jak np. kompleks niższości spowodowany swoim miejscem w rodzinie).
Kiedyś odczytywałam tę serię jako historię brawurowych przygód Harry’ego, teraz jednak jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o przyjaźni. Takiej nieoczywistej, jak między chłopcami a zadzierającą nosa Hermioną. Takiej, która zawiązana na początku szkoły nie pyta o nic, nic nie obiecuje, ale jest na przekór wszystkim i wszystkiemu. Nie potrzebuje zbędnych słów, bo po prostu jest i już. Świetna sprawa taka przyjaźń.
No i to podejście nauczycieli Hogwartu do wychowania i nauczania młodych czarodziejów! Nie ma to tamto, żadnego pieszczenia się, sporo wolności i niezależności pomimo czasem surowych zasad. 

Kiedy wyszła w Polsce pierwsza część miałam chyba trzynaście lat. Z wypiekami na twarzy połknęłam. Na kolejne czekałam z niecierpliwością. Dobrze, że w sumie nie musieliśmy, aż tak długo czekać, bo tłumaczowi zajmowało chyba jedynie kilka miesięcy przetłumaczenie kolejnej części i w miarę szybko była wydawana. Uwielbiałam nawet tłumaczenia terminów użytych w książce, które znajdowały się na jej końcu. Nawet raz mi się zdarzyło czekać o północy w kolejce pod Empikiem z mamą i rodzeństwem ciotecznym, bo kuzynka bardzo chciała kupić książkę jako jedna z pierwszych. Harmageddon! Jak w Lidlu jak rzucą tanie crocsy. Tylko dwa razy zdarzyło mi się czekać za książką w kolejce przed otwarciem sklepu (jak myślisz, kiedy był drugi raz? Od razu mówię, że nie był to Harry Potter!).

Teraz książkę połknęłam na dwa posiedzenia i chętnie przeczytałabym kolejne części, ale teraz to już naprawdę czasu nie mam. No i ciekawa jestem jak odbiorę kolejne części, bo "Kamień filozoficzny" jest taki troszkę niedopracowany i lekko dziecinny. Z drugiej jednak strony, seria niejako dojrzewa razem z czytelnikiem.

Dyskretnie dałam znać Konkubentowi co bym chciała pod choinkę tudzież na urodziny (czyt. widzisz te figurki ustawione na książkach o Harrym Potterze? Tak, te. Po 12.99. To Funko. Takie chcę jak nie będziesz wiedział co mi kupić. Fun-ko.), bo i mnie dopadła potteromania. Lub może re-potteromania, drugi nawrót choroby.

No i wreszcie, czy książka się zestarzała?
A jak myślisz?

Pozdrawiam,
Kura Mania.

wtorek, 8 września 2015

Zbrodnia w Kurniku: „Azazel” Boris Akunin





Erast Fandorin, urzędnik najniższego szczebla, pełni służbę w moskiewskiej policji dopiero od trzech tygodni. Pełen zapału, ambicji i niespożytej energii nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału na stanowisku. Kiedy jego uwagę przykuwa sprawa nietypowego samobójstwa młodego mężczyzny intuicja podpowiada mu, że to jakaś grubsza sprawa. Nie zgadzając się na zakwalifikowanie śmierci bogacza jedynie jako kolejnego cynicznego wybryku zepsutej młodzieży dostaje pozwolenie od swojego przełożonego, Ksawierija Fiofiłaktowicza Gruszyna na rozwinięcie własnej hipotezy. Fandorin nie mógł wiedzieć, że to nietypowe samobójstwo poprowadzi go poprzez dziwny testament i jeszcze dziwniejsze towarzystwo w jakim obracał się samobójca do szalonej podróży przez Europę i z powrotem, ale również wplącze go w międzynarodową intrygę, w której nie raz i nie dwa życie młodego urzędnika zawiśnie na bardzo cienkim włosku. Co więcej śledztwo to sprawi, że z nieopierzonego młokosa Erast zmieni się w doświadczonego przez życie mężczyznę z pękniętym sercem i posiwiałą głową.

Cóż to była za powieść! Detektywistyczna intryga, sensacyjne wydarzenia, piękne i niebezpieczne kobiety oraz oryginalni i morderczy mężczyźni, a wszystko to skąpane w czarze schyłku dziewiętnastego wieku z jego pomieszaniem obyczajów i tradycji z przełomowymi odkryciami z zakresu nauki.

Niebanalni bohaterowie (ach! Ten Zucew!), fałszywe tożsamości, nihiliści, a w tym wszystkim młodziutki Erast Fandorin – pełen zapału i odwagi z błyskotliwym intelektem i rozległą wiedzą, lecz równocześnie z widocznym gołym okiem brakiem doświadczenia i naiwnością, których oznaka, czyli wypełzający na policzki rumieniec, wprawiały go momentami w zakłopotanie. Jednak jest to szczery młodzieniec, który dla dobra sprawy, dla odkrycia prawdy i w imię sprawiedliwości zapomina o własnym bezpieczeństwie rzucając się w wir dochodzenia. Jest on trochę takim Akuninowym odpowiednikiem Indiany Jonesa, ciągle pakującego się w kłopoty, wiecznie w biegu, nieustannie obrywającego od złych typów z niebezpieczną i intrygującą zagadką do rozwiązania.

To właśnie dla Erasta przebrnęłam przez pierwsze kilkanaście nieco dłużących się stron. Jednak akcja nabiera szalonego tempa i nie zwalnia, aż do końca (i to dosłownie – aż do ostatniej strony!).  Powieść czyta się błyskawicznie. Przyznaję, że nie domyśliłam się who is who w intrydze opisanej przez Akunina, a kolejne twisty w akcji zostawiały mnie oniemiałą ze zdumienia. Nie mogę zdradzić nic z fabuły, bo każdy szczegół mógłby zepsuć przyjemność czytania. To kawał porządnej, detektywistyczno-sensacyjnej prozy ze świetnie zarysowanym obrazem epoki. Tzn. ja przecież się nie znam, historykiem nie jestem, ale autor tak przedstawił realia, że uwierzyłam mu od razu, a klimat epoki przeniknął mnie wskroś. Wierzę, że ten kryminał-nie kryminał przypadnie do gustu każdemu czytelnikowi.

Polecam fanom niebezpiecznych i brawurowych przygód w starym stylu, kiedy to mężczyźni byli śmiertelnie groźni, a kobiety zabójczo pociągające. No i tym, którzy zastanawiali się skąd się wzięła nazwa „rosyjska ruletka”.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

w łóżku z Akuninem


Książkę pożyczyłam od mamy, bo jest ona wielką fanką twórczości Borisa Akunina. Jeśli chodzi o mnie to przeczytałam kilka jego książek w zamierzchłych czasach, ale to było moje pierwsze spotkanie z Erastem Fandorinen. Jednak nie ostatnie, o nie! Ze sobą do Anglii wzięłam kolejne dwie części przygód tego nietuzinkowego młodego człowieka, a jak się dobrze sprężę i je przeczytam do przyszłego miesiąca to mama (która przyjeżdża na urodziny Mimi na początku października) przywiezie mi kolejne części. Me happy.

M.