Diane, która jest szefową literackiej kawiarni noszącej
nazwę taką jak rzeczona książka, spotyka straszna tragedia. W wypadku
samochodowym ginie zarówno jej mąż, jak mała córeczka. Nie mogąc się otrząsnąć
po tej tragedii, tkwi w traumie przesypiając całe dnie, prawie nie wychodząc z domu,
myjąc się ulubionym przez jej córeczkę
truskawkowym szamponem i chodząc non stop w bluzie męża. Jedyną osobą, z którą
się spotyka jest jej przyjaciel, Feliks, który pod jej nieobecność prowadzi
wspomnianą kawiarnię. Kiedy z poparciem rodziny Diane, Feliks postanawia zabrać
zrozpaczoną kobietę na wycieczkę w ciepłe kraje, aby otrząsnęła się z depresji,
ta podejmuje szokującą decyzję. Postanawia pojechać sama do Irlandii realizując
nie spełnione marzenie jej zmarłego męża. Ze znanej sobie i „udomowionej”
Francji leci prosto do deszczowej i egzotycznej Irlandii, a dokładniej do
wynajętego na kilka miesięcy małego domku nad morzem w małej irlandzkiej
wiosce, Mulranny.
Tak jak wielu czytelników przede mną dałam się skusić na tak
atrakcyjny dla każdego czytelnika tytuł. Czy to będzie o książkach? Czy może o
bibliofilach? Ach, ekscytacja trwała do momentu, w którym Diane nie poznała
swojego sąsiada, gbura i bratanka właścicieli, Edwarda, który zawodowo zajmuje
się fotografią. Do tego momentu, mimo, że nie gustuje w takich „obyczajówkach”
miałam nadzieję, że będzie to po prostu dobre czytadło. Jednak później straciłam
serce do tej powieści.
Ma swoje dobre momenty. Czasem trochę zabawne, jak odwaga
Feliksa broniącego Diana na sylwestrowej zabawie, czasem przełamane na poły
żałosnym, a na poły wybuchowym zachowaniem Diane. Bardzo podoba mi się Abby i
Jack, czyli para do której należą domki nad morzem, ciepła i kochająca się.
Ogólnie jednak jest to przewidywalna, banalna opowieść o
podnoszeniu się kobiety z bólu po utracie ukochanych osób, która nie
przełamuje kolejna banalna opowieść o
toksycznej relacji między mężczyzną a kobietą. Nie ma tutaj nic nowego, nic intrygującego,
nic co by mi zapadło w pamięć na dłużej. Jedynym lekkim zaskoczeniem było
zakończenie powieści, bo myślałam, że pisarka zacznie rzygać tęczą i
landrynkami i zaserwuje czytelnikowi zakończenie w stylu landrynkowy happy end.
Co jednak dziwne pomimo banalność fabuły, nie jest to książka
nudna. Akcja, mimo, że przewidywalna, nie wlecze się jak flaki z olejem (jak
książki Szwai, które męczą mnie), a cała książkę przeczytałam w
niecałe dwie godziny.
Nie jestem jakąś wymagającą, wyrafinowaną czytelniczką. Chcę
jednak, żeby czytane przeze mnie książki albo przekazywały mi jakąś wiedzę albo
wywoływały we mnie emocje. W przypadku „Szczęśliwych ludzi…” emocje skończyły
się na pierwszych kilkunastu stronach (bardzo przejęłam się stratą Diane).
Polecam wszystkim miłośnikom obyczajówek z wątkiem
romansowym i tyle.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Ha, bardzo trafny tytuł.
OdpowiedzUsuńWczoraj dostaliśmy przesyłkę od Ciebie, czytaliśmy szczęśliwi tę książkę trójwymiarową o wszechświecie właśnie przy kawie poobiedniej :) Ciężka, kolorowa i różnorodna przesyłka.
Pozdrawiam serdecznie i baaardzo dziękuję.
No ta o początkach świata wpadła mi w ręce przed samym wyjazdem i stwierdziłam, że trochę szkoda jej będzie na Mimi, która pewnie by ją tylko zniszczyła. Fajnie, że się podoba.
Usuńa nawiązując do tytułu książki ja właśnie za chwilkę zamierzam być bardzo szczęśliwym człowiekiem, bo kawa już się parzy i zostało tylko książkę do czytania wybrać :D