‘Espresso Tales’ to drugi tom serii o mieszkańcach 44
Scotland Street ukazujący się pierwotnie w odcinkach. Nie trzeba jednak czytać
tomu pierwszego, aby zorientować się w akcji powieści. Ci jednak, którzy go
przeczytali z przyjemnością wrócą do
poznanych wcześniej bohaterów zamieszkałych w edynburskiej kamienicy na
Scotland Street pod numerem 44.
Pat, po swoim przedłużonym gap year, postanawia zacząć studia. Ciągle dzieli mieszkanie z narcystycznym
Brucem, ale zauroczenie nim całkowicie jej minęło. I to tak definitywnie, że
nie omieszka powiedzieć mu kilku słów prawdy. I to kilka razy. W dalszym ciągu
pracuje u Matthew w galerii, która to praca bardzo jej odpowiada. Na
horyzoncie, dzięki niezbyt taktownemu działaniu Domenicy, pojawia się
przystojny student. Składa on jej pewną propozycję, której niecodzienności
intryguje zarówno Pat jak i Domenicę.
Domenica zaś nudzi się. Owszem, lubi swoje życie i swoich
przyjaciół, ale jako rasowego antropologa ciągnie ją ku podróżom i kolejnym
przygodom. Pod koniec książki decyduje się na kolejną wyprawę. Tym razem taką,
która wydaje się bardzo niebezpieczna, a do której natchnienie znalazła w
księgarni.
Co do Bruce’a… Dalej jest fanem żelu do włosów o zapachu
goździków, a jego zaburzone postrzeganie świata jedynie przez pryzmat swojej
jakże „cudownej” osoby nie zmieniło się. Nawet po utracie pracy w
nieruchomościach jego pewność siebie nie odnosi żadnego uszczerbku. Uznając, że
praca dealera win bardziej pasuje do jego światowego wizerunku wchodzi w spółkę
ze swoim dawnym kolegą. Czy odniesie kolejny sukces?
Poznajemy bliżej życie Ramseya Dunbartona, który to
postanowił napisać wspomnienia i szczodrze dzieli się ich fragmentami zarówno z
czytelnikami, jak i ze swoja żoną, która chyba nie docenia ich wagi
przysypiając co chwila na fotelu w trakcie odczytywania notatek przez męża.
Mały Bertie w dalszym ciągu pobiera lekcje włoskiego i gry
na saksofonie, jak i chodzi na terapię do dr Fairbairna, który to coraz bardziej
wydaje się chłopcu szalony i niebezpieczny. Jednak jego życie nabiera kolorów,
ponieważ mąż Irene, Stuart, bierze sprawy w swoje ręce i zaczyna wtrącać się w
wychowywanie syna co wychodzi Bertiemu na dobre.
W życiu Mathew nie ma żadnych większych zmian. Ku zdziwieniu
wszystkich odniósł sukces w prowadzeniu galerii i nie tylko nie stracił, a
również sporo zarobił. Niestety nie dane jest mu cieszyć się z tego sukcesu,
ponieważ jego ojciec zakochał się w Janis prowadzącą kwiaciarnię. Mathew uznał,
że sporo młodsza od jego ojca kobieta (i biedniejsza) tak naprawdę nie żywi
żadnych głębszych uczuć do milionera, a jest z nim tylko dla jego pieniędzy (11
milionów!).
Z przyjemnością przeczytałam ‘Espresso Tales’. Sympatycznie
było wrócić do znanych już mi bohaterów. Znów miałam ochotę potrząsnąć Brucem,
którego narcyzm i zbytnia pewność siebie doprowadzała mnie do wrzenia. Nie
mówiąc już o Irene, którą najchętniej zamknęłabym razem z dr Fairbairnem, żeby
dali spokój małemu Bertiemu. W ogóle chłopiec jest moja ulubiona postacią tej
serii. W tej części ujawnia się jego odwaga i determinacja w postanowieniu
zmiany swojej beznadziejnej sytuacji. Z drugiej jednak strony, przygnębia mnie
to w jak przedmiotowy sposób traktuje go jego matka. Zapominając o potrzebie
okazywania uczuć dziecku realizuje punkt po punkcie swój „projekt Bertie”. Ja
również chciałabym, żeby moje dziecko mówiło w obcym języku i posiadało
różnorakie umiejętności, ale nigdy za cenę utraty wolności i braku radości z
dzieciństwa. Najbardziej dotknęło mnie to jak Bertie odliczał czas do uzyskania
pełnoletniości – to „tylko” 12 lat życia z matką. Straszne.
Brdzo fajne było to jak zdystansowany Mathew zamartwiał się
o ojca. Do samego końca nie byłam pewna czy ma racje co do Janis. Z jednej
strony to podejrzane, że starszy mężczyzna znajduje miłość, zaraz po artykule w
gazecie mówiącym o tym jak wielki jest jego majątek. Z drugiej zaś strony
dorosłe dzieci mogą być przecież zazdrosne o swoich rodziców, nawet mimo tego,
że mają już swoje własne życie.
Perypetie reszty bohaterów nie są aż tak mocno zarysowane.
Są to raczej jakieś krótkie spotkania, krótkie anegdotki bardziej niż prawdziwa
akcja, które jednak budują lekką i zabawną atmosferę powieści. Jedynym minusem
są rozdziały poświęcone Dunbartonowi – bardzo mnie znudziły. Po za tym, są tak
oderwane od fabuły powieści, że równie dobrze mogłoby ich nie być.
Charakterystyczna cechą powieści tego autora jest użycie
pięknego języka. Ładnie skomponowane zdania, długie wyrazy, sprawiają, że język
powieści jest elegancki i jakby „dobrze wychowany”. Może i tak mówią wszyscy w
Edynburgu (w co wątpię), ale na angielskich ulicach słyszę zupełnie inny rodzaj
języka. Nie mówię tu o wulgaryzmach, ale niektóre ze słów użytych w książce są
zupełnie nieadekwatne do tego kto je wymawiał. Czy młoda dziewczyna, nawet
superdobrze wychowana, tak jak Pat mówiłaby aż tak elegancko? Nie sądzę. To kolejny minus powieści, ponieważ prawie wszyscy mówią
w ten sam sposób. Obojętnie czy to Bruce, czy mały Bertie, czy może Angus
Lordie, każdy artykułuje przepięknie złożone zdania. Jedynie ludzie z półświatka
poznani przez Bertiego i Stuarta w trakcie ich podróży mającej na celu
znalezienie samochodu mówią „prawdziwym” językiem, z użyciem slangu. No ale oni
nie są z Edynburga.
Pomimo pewnych drobnych wad książkę czyta się łatwo i bardzo
przyjemnie. Szybko zanurzyłam się w świat wykreowany przez McCalla Smitha i
mimo tego, że jest trochę oderwany od rzeczywistości, bardzo chętnie zostałabym
w nim dłużej. Sięgając po książkę napisaną przez Alexandra McCalla Smitha wiem
co dostanę – brak niemiłych niespodzianek i miłą, przystępną atmosferę.
Polecam wszystkim fanom eleganckiego Edynburga, miłośnikom
szkockich nudystów oraz tym, którzy chcą się dowiedzieć jak nie wychowywać
małego chłopca.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.
Nie znam jeszcze mieszkańców 44 Scotland Street, ale nie mówię im NIE.
OdpowiedzUsuńŚwietne książki na przerywniki miedzy lekturami bardziej poważnymi.
Usuń