czwartek, 28 sierpnia 2014

„Włóczędzy Dharmy” Jack Kerouac






Byłem wówczas bardzo gorliwy i osiągnąłem niemal doskonałość w praktykowaniu codziennej modlitwy. Dopiero później stałem się małym hipokrytą, trochę zmęczonym odklepywaniem pacierzy niedowiarkiem i cynikiem, który nie przykłada zbyt wielkiej wagi do czczych słów. Obecnie, z wiekiem, jestem jakby bardziej bezstronny… Lecz wówczas wierzyłem naprawdę w miłosierdzie, dobroć, pokorę i gorliwość, w bezgraniczny sposób, mądrość i ekstazę. Wierzyłem w to, że jestem starożytnym bhikku, który we współczesnym ubraniu wędruje po świecie (zwykle zataczając łuk od Nowego Jorku do Mexico City i San Francisco), ażeby zatoczyć krąg Prawdy czy Dharmy i zasłużyć na to, by zostać przyszłym buddą (przebudzonym) i przyszłym bohaterem w raju.

Czy warto jest opisywać fabułę „Włóczęgów Dharmy” chronologicznie, tak krok po kroku? Czy wydarzenia przedstawione w książce Jacka Kerouaca są na tyle interesujące żeby o nich pisać? Biorąc pod uwagę, że uważam tą książkę za bardzo dobrą pozycję, jest to pytanie dosyć kontrowersyjne. No, bo jak to, pisać o książce nie pisząc o jej fabule? No właśnie tak, bo we „Włóczęgach Dharmy” najważniejsze są przeżycia towarzyszące przedstawionym w niej wydarzeniom. W końcu co tam się takiego dzieje? W sumie, niewiele. Jest spotkanie w klubie, w którym Allan Ginsberg przeczytał swój legendarny „Skowyt”. Mimochodem wspomniane, nie zawierające w sobie niemal mitologicznego ciężaru, w który obrosło przez lata. Pewnie gdyby nie przypisy na końcu książki nie zorientowałabym się, że to właśnie o tym wydarzeniu mowa. Poznanie przez Raya Smitha (alter ego autora w powieści i narratora całej książki) Japhy’ego Rydera (czyli w rzeczywistości Gary Snydera), które zaciąży na życiu Smitha i sprawi, że jeszcze głębiej zanurzy on się w nauki buddyzmu. Ich wyprawa w góry, która oczyszczając ich poprzez kontakt z przyrodą i wysiłek fizyczna miała przybliżyć ich do dharmy i prawdy. Wizyta Raya w domu i medytacje w lesie, pod sosną, które nie spotkały się z dobrym przyjęciem przez jego rodzinę. Wspólne mieszkanie przyjaciół, ich imprezy, popijawy, jab-jum, czyli medytacja poprzez seksualne zjednoczenie, ich wspólne wędrówki. Wreszcie wyjazd Rydera do Japonii i samotna praca Smitha jako strażnika na górze Desolation. Nie ma tu takiej fabuły, w którą czytelnik może się wgryźć, gęstej i namacalnej. Wydaje mi się ona przypadkową opowieścią rzucającą nas od jednego wydarzenia do drugiego, bez rozróżniania na te bardziej i mniej ważne, mimo tego, że wydarzenia opisywane są chronologicznie. Wędrówka Raya autostopem poprzez Stany Zjednoczone jest nie mniej ważna niż zachwyt nad trzepotem motyla w słońcu lub zapachem sosny na wzgórzu.

Kabina na Desolation Peak


Oprócz całej tej chaotycznej, poplątanej duchowości, w której buddyzm, zen i chrześcijaństwo jest wymieszane i wciąż odnajdowane na nowo na drodze czy to medytacji czy pod wpływem epifanii, mamy również opowieść o cudownej amerykańskiej przyrodzie. Jej surowości i sile, która góruje nad człowiekiem oraz zapierającym dech w piersi pięknie znajdowanym już kilkanaście minut drogi za miastem. 

Nadzwyczajnie podobała mi się droga, w której dzikości było coś odwiecznego. Wspinaliśmy się zboczem porośniętym trawą, nad którym unosił się starożytny tuman złotego pyłu. Nad skałkami trzepotały motyle. Wiatr poszeptywał w migotliwym tańcu nad rozgrzanymi w słońcu głazami. Wstąpiliśmy nagle w chłodny, cienisty szpaler wysokopiennych drzew, gdzie panował półmrok. Niebawem jezioro, które pozostawiliśmy dole, wyglądało już jak błyszcząca miniaturka. Jednak ciemne źródła podobne do czarnych studni wciąż były doskonale widoczne. Równie wyraziste zdawały się olbrzymie cienie, które rzucały na powierzchnię jeziora chmury sunące po niebie, i tragicznie maleńka droga, którą wracał do samochodu nieszczęsny Morley.

Mamy też pełno opisów zupełnie przyziemnych czynności takich jak gotowanie (które co prawda jest momentami przyrównywane przez narratora do rozmiarów przeznaczenia), przygotowywanie się do wędrówek, zakupy i niezliczone hektolitry wypijanego wina. Znajdziemy w tej książce pełno historii różnych ludzi, czy to spotykanych na amerykańskich drogach, w pociągu, jak też i znajomych i przyjaciół głównego bohatera. Prawdziwe nazwiska tych ostatnich znajdziemy objaśnione z tyłu książki, a są wśród nich głównie artyści i poeci. 

Autor często przeciwstawia swój sposób na życie konsumpcyjnemu stylowi życia Amerykanów „z przedmieścia”. Mimo tego, że książka opisuje lata pięćdziesiąta jakże prawdziwe i aktualne bywają jej słowa!

(…)  jeśli wybierzesz się pewnej nocy na spacer podmiejskimi ulicami i mijając dom za domem, zobaczysz, że w każdym z nich znajduje się w jasno oświetlonym salonie mały prostokąt telewizora z niebieskim ekranem, w który wpatruje się cała rodzina, i w każdym domu oglądają prawdopodobnie ten sam show. Nikt nie rozmawia, wszędzie panuje milczenie, jakby telewizor uciszył tych wszystkich ludzi, pozbawiając ich zdolności do życia i myślenia. 

Jedno, co się nie zgadza ze współczesnymi realiami jest ten mały prostokąt telewizora – teraz im większy telewizor tym lepiej. Tą wizję zubożenia umysłowego kontrastuje z opisami  balang, w których bierze udział na których nie tylko uprawia się seks i tańczy, ale przede wszystkim dyskutuje o literaturze, sztuce, kulturze przeplatając to wszystko roztrząsaniem zagadnień filozoficzno-religijnych. 

Podobała mi się ta książka, jako coś nowego, świeżego, ponieważ nigdy nie czytałam książki podobnej do tej. No może „W drodze” lekko mi ją przypomina. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że nie jest to lektura dla każdego. Może nudzić brakiem zdecydowanej i wciągającej akcji, opisami duchowych przeżyć lub zapętlonych i skomplikowanych opisów pojęć z zakresu zen i buddyzmu. Dodatkowo momentami irytował mnie fakt, że główny bohater  przeczy sam sobie. Czasem zgadza się z tym, że wszystko jest pustką i nic się nie liczy, a kilkanaście stron dalej pod wpływem jakiejś niespodziewanej myśli czy epifanii zmienia zdanie. Ten dramatyzm wydaje mi się niewspółmierny do opisywanych wydarzeń. Gdyby bohaterem był nastolatek mogłabym zrozumieć burzliwość nastrojów, ale w przypadku dwudziestoparolatka odpieram to jako kapryśność spowodowaną zbyt dużą ilością wolnego czasu.

Pewnego wieczoru, gdy wyszedłem na podwórze po kolacji i przechadzałem się pośród ciemności w zimnym, porywistym wietrze, ogarnęło mnie wielkie przygnębienie i rzuciłem się raptem na ziemię, krzycząc: „Chcę umrzeć!”, gdyż nie miałem nic do roboty na tej zimnej, samotnej i niegościnnej planecie. Nagle delikatne szczęście oświecenia jak kropla ciepłego mleka ogrzało moje powieki, i doznałem ukojenia. Uświadomiłem sobie, że tej prawdy doświadcza obecnie Rosie, a także mój zmarły ojciec i rat, zmarli wujowie, kuzynie i ciotki. Prawdę tę znają jedynie zmarli, a leży ona poza zasięgiem drzewa Buddy, jak i krzyża Jezusa. Jeśli uwierzysz, że świat jest nieziemskim kwiatem, będziesz żył. Zrozumiałem również, że byłem najgorszym włóczęgą n świecie. Moje oczy roziskrzył diamentowy blask. Kot zamiauczał na lodowce i uświadomiłem sobie, jak rozkosznym darem jest to wszystko. Nakarmiłem go.

Mogłaby być to świetna książka, która pokazuje wędrówkę człowieka w poszukiwaniu prawdy, jego zwątpienia, regresje i nagłe olśnienia, ale brakuje jej zdecydowanego zakończenia, które nadałoby sensu wydarzeniom w niej opisanym, a jednocześnie byłoby ukoronowaniem przemyśleń głównego bohatera. Nie rozczarowało mnie ono, bo spodziewałam się właśnie takiego końca, ale jakiś tam niedosyt pozostał.
Acha, na końcu książki znajduje się mały słowniczek, w których zostały objaśnione podstawowe pojęcia dotyczące buddyzmu i okolic używane w książce. Bardzo mi to pomogło, bo naprawdę czasem ciężko było się połapać, co i jak.

Jest to na pewno ciekawa pozycja pokazująca życie beat generation i jej zafascynowanie buddyzmem. Wiem jednak, że z jej fabuły w mojej głowie nie pozostanie nic za kilka miesięcy/lat, a jedynie pewne ulotne odczucie świeżości, dziwności i zawirowania.

Pozdrawiam,

Kura Mania


Książka przeczytana w ramach wyzwania GRA W KOLORY.

2 komentarze:

  1. Sorry, ale już cytat skutecznie mnie zniechęcił :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie, to specyficzna książka. ale jak odrzucić tą wydumaną religijność (czyli jakieś 85%) to zostaje wędrówka, wolność i obcowanie z przyrodą, czyli miodzio. Tylko ja tu przetrawić te 85%? ;)

    OdpowiedzUsuń

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!