Byłem wówczas bardzo
gorliwy i osiągnąłem niemal doskonałość w praktykowaniu codziennej modlitwy.
Dopiero później stałem się małym hipokrytą, trochę zmęczonym odklepywaniem
pacierzy niedowiarkiem i cynikiem, który nie przykłada zbyt wielkiej wagi do
czczych słów. Obecnie, z wiekiem, jestem jakby bardziej bezstronny… Lecz
wówczas wierzyłem naprawdę w miłosierdzie, dobroć, pokorę i gorliwość, w
bezgraniczny sposób, mądrość i ekstazę. Wierzyłem w to, że jestem starożytnym
bhikku, który we współczesnym ubraniu wędruje po świecie (zwykle zataczając łuk
od Nowego Jorku do Mexico City i San Francisco), ażeby zatoczyć krąg Prawdy czy
Dharmy i zasłużyć na to, by zostać przyszłym buddą (przebudzonym) i przyszłym
bohaterem w raju.
Czy warto jest opisywać fabułę „Włóczęgów Dharmy”
chronologicznie, tak krok po kroku? Czy wydarzenia przedstawione w książce
Jacka Kerouaca są na tyle interesujące żeby o nich pisać? Biorąc pod uwagę, że
uważam tą książkę za bardzo dobrą pozycję, jest to pytanie dosyć
kontrowersyjne. No, bo jak to, pisać o książce nie pisząc o jej fabule? No
właśnie tak, bo we „Włóczęgach Dharmy” najważniejsze są przeżycia towarzyszące
przedstawionym w niej wydarzeniom. W końcu co tam się takiego dzieje? W sumie,
niewiele. Jest spotkanie w klubie, w którym Allan Ginsberg przeczytał swój
legendarny „Skowyt”. Mimochodem wspomniane, nie zawierające w sobie niemal
mitologicznego ciężaru, w który obrosło przez lata. Pewnie gdyby nie przypisy
na końcu książki nie zorientowałabym się, że to właśnie o tym wydarzeniu mowa.
Poznanie przez Raya Smitha (alter ego autora w powieści i narratora całej
książki) Japhy’ego Rydera (czyli w rzeczywistości Gary Snydera), które zaciąży
na życiu Smitha i sprawi, że jeszcze głębiej zanurzy on się w nauki buddyzmu.
Ich wyprawa w góry, która oczyszczając ich poprzez kontakt z przyrodą i wysiłek
fizyczna miała przybliżyć ich do dharmy i prawdy. Wizyta Raya w domu i
medytacje w lesie, pod sosną, które nie spotkały się z dobrym przyjęciem przez
jego rodzinę. Wspólne mieszkanie przyjaciół, ich imprezy, popijawy, jab-jum,
czyli medytacja poprzez seksualne zjednoczenie, ich wspólne wędrówki. Wreszcie
wyjazd Rydera do Japonii i samotna praca Smitha jako strażnika na górze
Desolation. Nie ma tu takiej fabuły, w którą czytelnik może się wgryźć, gęstej
i namacalnej. Wydaje mi się ona przypadkową opowieścią rzucającą nas od jednego
wydarzenia do drugiego, bez rozróżniania na te bardziej i mniej ważne, mimo
tego, że wydarzenia opisywane są chronologicznie. Wędrówka Raya autostopem poprzez
Stany Zjednoczone jest nie mniej ważna niż zachwyt nad trzepotem motyla w
słońcu lub zapachem sosny na wzgórzu.
Kabina na Desolation Peak |
Oprócz całej tej chaotycznej, poplątanej duchowości, w
której buddyzm, zen i chrześcijaństwo jest wymieszane i wciąż odnajdowane na
nowo na drodze czy to medytacji czy pod wpływem epifanii, mamy również opowieść
o cudownej amerykańskiej przyrodzie. Jej surowości i sile, która góruje nad
człowiekiem oraz zapierającym dech w piersi pięknie znajdowanym już kilkanaście
minut drogi za miastem.
Nadzwyczajnie podobała
mi się droga, w której dzikości było coś odwiecznego. Wspinaliśmy się zboczem
porośniętym trawą, nad którym unosił się starożytny tuman złotego pyłu. Nad
skałkami trzepotały motyle. Wiatr poszeptywał w migotliwym tańcu nad
rozgrzanymi w słońcu głazami. Wstąpiliśmy nagle w chłodny, cienisty szpaler
wysokopiennych drzew, gdzie panował półmrok. Niebawem jezioro, które
pozostawiliśmy dole, wyglądało już jak błyszcząca miniaturka. Jednak ciemne
źródła podobne do czarnych studni wciąż były doskonale widoczne. Równie
wyraziste zdawały się olbrzymie cienie, które rzucały na powierzchnię jeziora
chmury sunące po niebie, i tragicznie maleńka droga, którą wracał do samochodu
nieszczęsny Morley.
Mamy też pełno opisów zupełnie przyziemnych czynności takich
jak gotowanie (które co prawda jest momentami przyrównywane przez narratora do
rozmiarów przeznaczenia), przygotowywanie się do wędrówek, zakupy i niezliczone
hektolitry wypijanego wina. Znajdziemy w tej książce pełno historii różnych
ludzi, czy to spotykanych na amerykańskich drogach, w pociągu, jak też i
znajomych i przyjaciół głównego bohatera. Prawdziwe nazwiska tych ostatnich
znajdziemy objaśnione z tyłu książki, a są wśród nich głównie artyści i poeci.
Autor często przeciwstawia swój sposób na życie konsumpcyjnemu
stylowi życia Amerykanów „z przedmieścia”. Mimo tego, że książka opisuje lata
pięćdziesiąta jakże prawdziwe i aktualne bywają jej słowa!
(…) jeśli wybierzesz się pewnej nocy na spacer
podmiejskimi ulicami i mijając dom za domem, zobaczysz, że w każdym z nich
znajduje się w jasno oświetlonym salonie mały prostokąt telewizora z niebieskim
ekranem, w który wpatruje się cała rodzina, i w każdym domu oglądają
prawdopodobnie ten sam show. Nikt nie rozmawia, wszędzie panuje milczenie, jakby
telewizor uciszył tych wszystkich ludzi, pozbawiając ich zdolności do życia i
myślenia.
Jedno, co się nie zgadza ze współczesnymi realiami jest ten mały prostokąt telewizora – teraz im
większy telewizor tym lepiej. Tą wizję zubożenia umysłowego kontrastuje z
opisami balang, w których bierze udział
na których nie tylko uprawia się seks i tańczy, ale przede wszystkim dyskutuje
o literaturze, sztuce, kulturze przeplatając to wszystko roztrząsaniem
zagadnień filozoficzno-religijnych.
Podobała mi się ta książka, jako coś nowego, świeżego, ponieważ
nigdy nie czytałam książki podobnej do tej. No może „W drodze” lekko mi ją
przypomina. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że nie jest to lektura
dla każdego. Może nudzić brakiem zdecydowanej i wciągającej akcji, opisami
duchowych przeżyć lub zapętlonych i skomplikowanych opisów pojęć z zakresu zen
i buddyzmu. Dodatkowo momentami irytował mnie fakt, że główny bohater przeczy sam sobie. Czasem zgadza się z tym, że
wszystko jest pustką i nic się nie liczy, a kilkanaście stron dalej pod wpływem
jakiejś niespodziewanej myśli czy epifanii zmienia zdanie. Ten dramatyzm wydaje
mi się niewspółmierny do opisywanych wydarzeń. Gdyby bohaterem był nastolatek
mogłabym zrozumieć burzliwość nastrojów, ale w przypadku dwudziestoparolatka
odpieram to jako kapryśność spowodowaną zbyt dużą ilością wolnego czasu.
Pewnego wieczoru, gdy
wyszedłem na podwórze po kolacji i przechadzałem się pośród ciemności w zimnym,
porywistym wietrze, ogarnęło mnie wielkie przygnębienie i rzuciłem się raptem na
ziemię, krzycząc: „Chcę umrzeć!”, gdyż nie miałem nic do roboty na tej zimnej,
samotnej i niegościnnej planecie. Nagle delikatne szczęście oświecenia jak
kropla ciepłego mleka ogrzało moje powieki, i doznałem ukojenia. Uświadomiłem
sobie, że tej prawdy doświadcza obecnie Rosie, a także mój zmarły ojciec i rat,
zmarli wujowie, kuzynie i ciotki. Prawdę tę znają jedynie zmarli, a leży ona
poza zasięgiem drzewa Buddy, jak i krzyża Jezusa. Jeśli uwierzysz, że świat
jest nieziemskim kwiatem, będziesz żył. Zrozumiałem również, że byłem
najgorszym włóczęgą n świecie. Moje oczy roziskrzył diamentowy blask. Kot
zamiauczał na lodowce i uświadomiłem sobie, jak rozkosznym darem jest to
wszystko. Nakarmiłem go.
Mogłaby być to świetna książka, która pokazuje wędrówkę
człowieka w poszukiwaniu prawdy, jego zwątpienia, regresje i nagłe olśnienia,
ale brakuje jej zdecydowanego zakończenia, które nadałoby sensu wydarzeniom w
niej opisanym, a jednocześnie byłoby ukoronowaniem przemyśleń głównego
bohatera. Nie rozczarowało mnie ono, bo spodziewałam się właśnie takiego końca,
ale jakiś tam niedosyt pozostał.
Acha, na końcu książki znajduje się mały słowniczek, w
których zostały objaśnione podstawowe pojęcia dotyczące buddyzmu i okolic
używane w książce. Bardzo mi to pomogło, bo naprawdę czasem ciężko było się połapać,
co i jak.
Jest to na pewno ciekawa pozycja pokazująca życie beat
generation i jej zafascynowanie buddyzmem. Wiem jednak, że z jej fabuły w mojej
głowie nie pozostanie nic za kilka miesięcy/lat, a jedynie pewne ulotne
odczucie świeżości, dziwności i zawirowania.
Pozdrawiam,
Kura Mania
Książka przeczytana w ramach wyzwania GRA W KOLORY.