czwartek, 19 maja 2016

"Feblik" Małgorzata Musierowicz

Upał niesamowity. Żar się z nieba leje w te sierpniowe dni roku 2013. Na wsi jeszcze można sobie jakoś dać radę, np. umiejscawiając się w cieniu lipy. Tak właśnie walczyła z upałem Agnieszka Żyra spędzając kilka dni w Nekli u swojej przyrodniej siostry Tekli zajmującej się tworzeniem ceramiki. Niestety, pilne zamówienie, które musiało być dostarczone na cito sprawiło, że Agnieszka musiała opuścić lipowe cienie i pojechać wraz z wielką paczką zawierającą dzban w odcieniach niebieskiego z powrotem do Poznania.

W rozgrzanym i przepełnionym autobusie do miasta spotyka nie kogo innego, a swojego dawnego szkolnego kolegę Ignacego Strybę! On również wraca z wypoczynku na łonie natury u swojej ciotki Idy, ale z zamiarem jak najszybszego dostania się do Wrocławia, do Magdusi, w której się zadurzył na całego.

Niestety, serce Ignacego zostaje szybko złamane. Za to dzięki wrodzonej uprzejmości i rodzinnemu dżentelmeństwu oraz odłamanemu uchu dzbana przez kolejnych kilka dni losy dawno niewidzianej koleżanki do której swego czasu miał (ma?) słabość zostają połączone z życiem młodego Stryby.

Co z tego wyniknie? Czy serce Ignacego zostanie uleczone? I czym skleić to przeklęte ucho od dzbana?

Powiedzieć, że mam słabość do Jeżycjady to nie powiedzieć nic. Uwielbiam  dom państwa Borejków, rosłam razem z kolejnymi generacjami rodziny, a powieści z serii Musierowicz zawsze dostarczały mi niezbędną w okresie stresu i niepokoju dawkę domowego ciepełka.

Nie inaczej było z "Feblikiem" do którego nastawiona raczej negatywnie przez wiele niepochlebnym opinii podchodziłam dosyć podejrzliwie. Okazało się jednak, że nie było czego się bać - wszystko pozostało po staremu.

I to właśnie, paradoksalnie, może być odebrane za wadę. Seniorowie rodu, czyli państwo Borejko nie zmieniają się nic. Dalej rządząc się nieco archaicznymi, ale przez to wcale nie niewłaściwymi!, ideałami sprawiają wrażenie zupełnie niewspółczesnych. No bo któż teraz wychowuje dziecko na inteligenta? Która rodzina przerzuca się nie tylko cytatami z klasycznych mistrzów, ale i z literatury tzw. wysokiej? Dobrze jednak, że Borejkowie są usunięci nieco w tło powieści, a wypowiedzi seniora rodu nie zmieniające się właściwie od lat są taką nieodmienną częścią rodzinnych spotkań. Zresztą Borejko jest oczywiście kochany i szanowany, ale tratowany chyba z lekkim przymrużeniem oka przez resztę rodziny (na czele z żoną).

Inna sprawa, że ja się nigdy nie spotkałam z taką rodziną czy to dwadzieścia lat temu czy teraz, ale w tym właśnie leży urok powieści Musierowicz. Tęsknię do takiej rodziny, dużej, kochającej się i wykształconej, takiej nieprawdopodobnej, ale i w w tym nieprawdopodobieństwie bardzo dobrze znanej - takiego archetypu idealnej rodziny z wszelkimi niedoskonałościami i popełnianymi przez jej członków błędami.

Wracając jednak do samego "Feblika" to młody Ignacy Stryba irytował mnie momentami niemożebnie. Te jego wywody, w których popisuje się swoją erudycją, pewna ogólna miągwowatość oraz prowadzenie auta w stylu dziewięćdziesięcioletniego staruszka byłyby nie do wytrzymania, gdyby nie fakt, że serce ma dobre, maniery nienaganne, a intencje jak najlepsze.
To już Agnieszka Żyra ze swoją dysfunkcyjną rodziną wydawała się być bardziej realna niż nieprawdopodobny Ignacy.

Jednak staram nie dopatrywać się w powieści minusów, ponieważ nie czytam ich dla fabuł, które mają mnie porwać, ale dla klimatu, ogólnej atmosfery. Dla tego zanurzenia się w tak świetnie znany świat mimo jego momentami lekko mdlącej cukierkowatości.

Polecam wszystkim miłośnikom Jeżycjady, tym, którzy rozczarowali się jak ja trzecim tomem Frywolitek oraz wszystkim, którzy potrzebują miłej lektury na odstresowanie. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla wielu osób będzie to pozycja irytująca, nieprawdopodobna i świadcząca o tendecji spadkowej jeśli chodzi o pisarstwo tej autorki. No cóż, z Jeżycjadą jest jak z Gwiezdnymi Wojnami - wszystko kocham nawet jeśli to już nie to samo co dawniej.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Ps. Wracam do żywych. Właściwie to mój laptop powrócił po incydencie ze spaleniem się ładowarki.

M.

czwartek, 12 maja 2016

Zbrodnia w Kurniku: "Kwestja krwi" Marcin Wroński (Zyga Maciejewski #7)




W roku 1926 Zyga Maciejewski dopiero stał u progu kariery w policji. Przydział w komendzie w Zamościu nie był może szczytem jego marzeń, ale gdzieś pracę tajniaka zacząć trzeba. Po kilku miesiącach służby, w czasie których zaznajomił się z zamojskimi grandziarzami, poznał panujące w mieście kryminalne stosunki oraz knajpy, w którym można spotkać lokalną nizinę patologiczną Maciejewski dostaje swoją pierwszą poważną sprawę razem z rozkazem jej szybkiego… zamknięcia. I to takiego właściwie natychmiastowego, bez śledztwa, bez sterty raportów i przesłuchiwań świadków. 

Bowiem jak tu prowadzić śledztwo jak jedynym dowodem jest lekko zakrwawiona rękawiczka uczennicy, Anny Wołkońskiej, która pomimo tego, że w szkole nie pojawiła się przez kilka dni nie jest wcale poszukiwana jako zaginiona. W dodatku, dyrektorka szkoły dostaje zwolnienie Anny napisane przez jej własnego ojca, właściciela majątku, a policja dostaje potwierdzenie, że dziewczyna przebywa akurat w domu rodzinnym. Ewentualnie u ciotki. 

Maciejewski wyczuwa jednak, że coś jest nie tak. Sprawa mu śmierdzi i to z daleka. Dlatego więc na przekór naciskom ze strony przełożonych, niechętnym świadkom oraz zaprzeczającemu zaginięciu córki ojcu postanawia dojść prawdy.

Powieść o początkach kariery Maciejewskiego wydawała mi się szalenie interesująca. Znam przecież w miarę dobrze Zygę, nadużywającego alkoholu, nieprzyjemnego typa, który życie prywatne ma w rozpadzie, syf w chałupie, a mordę zakazaną. Jak to się stało, że jest on tym kim jest? Dlaczego tak chla? Jak nabył tych umiejętności wydobywania prawdy choćby i z pod ziemi?

No cóż, nie dowiedziałam się w sumie niczego. Młody Zyga jest jak Zyga w średnim wieku, i jak ten stary, już nie w mundurze, ale dalej z duszą i umysłem policjanta. Młody Zyga pije, bo musi się z kryminalną częścią miasta bratać. Idzie mu coraz lepiej, choć w sumie to nie dawno nauczył się tak pić, bo wcześniej kariera bokserska zbytnio na to nie pozwalała. Młody Zyga ma zapędy erotyczne w niewłaściwe strony, bo połowę czasu spędza na myślach o dupie. Drugą połowę na myśleniu o właśnie prowadzonym śledztwie. Życia prywatnego nie ma. W sumie, młody Zyga to stary Zyga. Gdyby nie to, że często odwołuje się zamiast do doświadczenia to do nauk w szkole policyjnej to bym nawet nie zauważyła, że Maciejewski opisany w „Kwestji krwi” jest młodszy ode mnie. 

Samo śledztwo idzie jak po grudzie. Niechętni świadkowie do których przyciśnięcia brakuje tajniakowi zarówno pozycji, jak i doświadczenia, powoli odsłaniają kawałeczki prawdy. Miota się Zyga między nimi, między kolejnymi teoriami i między kolegami z pracy, którzy albo jego zapędy powstrzymują albo podejrzanie sympatyczni są. Co prawda, Maciejewski rozwiązuje śledztwo, które staje się pierwszym sukcesem w jego karierze, ale fabuła „zaskakuje do samego końca” korzystając z blurba z tyłu okładki.
Faktycznie, nic nie jest takim jakie się wydaje, ale ten końcowy twist wydał mi się wymuszony, jakiś taki sztuczny i wcale nie wprawił mnie w zdumienie. Nie miałam tez tego poczucia napięcia, które nadaje smaku kryminałowi, tego wciągnięcia w akcję, emocji, które sprawiają, że jak najszybciej chce się przeczytać kolejne strony. 

Jest to powieść poprawna, ciekawa ze względu na mnogość szczegółów i odwzorowanie ówczesnego Zamościa. W tym Wroński jest mistrzem, aż ciarki mnie przechodzą ile materiału musi autor przyswoić przed napisaniem każdego z kryminałów. Uwielbiam te smaczki w postaci wypowiedzi w gwarze, jidysz, fragmentów gazet, ogłoszeń i reklam. Nadaje to niesamowitego kolorytu każdej z powieści Wrońskiego.

Niestety, „Kwestja krwi” nie rozemocjonowała mnie tak jak niektóre z poprzednich powieści autora. Nie sprawiła, że z wypiekami wyczytywałam kolejne rozdziały późno w noc nie chcąc i nie mogąc rozstać się z fabułą. Na plus jednak policzę zakończenie, czyli decyzję Maciejewskiego, który chciał zachować się jak mężczyzna w sytuacji moralnie obciążającej pewną pannę i jego wyjazd z racji nowego przydziału.

A, no i komisarz Leon Przygoda! Chodziło mi po głowie skąd ja znam to nazwisko, aż to przecież ‘Vabank’! Gdyby nie przypis do dziś by mnie to męczyło.

Polecam wszystkim miłośnikom Zamościa, chętnym na sporą porcję wiedzy wyłożonej w sposób bezbolesny i przyjemny, fanom Maciejewskiego oraz Ryszarda Ćwirleja, twórcy postaci Teofila Olkiewicza za pewien smaczek umieszczony w powieści przez Wrońskiego.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Pomimo pewnych niedoskonałości to dalej jest świetny kryminał i na pewno o wiele lepszy niż większość. Jednak ja oczekiwałam czegoś więcej, bo jestem pazerna na Maciejewskiego bardzo. Że tak powiem #teamZyga forever. Mam nadzieję, że kiedyś będę miała syna to go nazwę Zygmunt. Tylko, żeby nie chlał tak jak Maciejewski.

M.

wtorek, 10 maja 2016

'Kindred Spirits' Rainbow Rowell + KONKURS




Podobno jeśliby się rozłamało serce Eleny, głównej bohaterki noweli, wylałyby się z niego Gwiezdne Wojny. To  właśnie Gwiezdne Wojny są ulubionym fandomem dziewczyny i to  dla nich gotowa jest koczować w pod kinem na trzy dni przed premierą nowej części (czyli Star Wars: The Force Awakens). Nic to, że jest grudzień, nic to, że mama niezbyt jest z tego zadowolona. Elena jest gotowa na spanie w śpiworze, chłód i szalone świętowanie razem z innymi miłośnikami serii. W głowie dziewczyny wyświetlają się obrazy z poprzednich dziesięcioleci – kilometrowe kolejki, miasteczka namiotowe, ludzie poprzebierani w kostiumy, ogólna radość i celebracja.

Zderzenie z rzeczywistością okazuje się jednak bolesne – Elena na trzy dni przez premierą staje co prawda w kolejce, ale składa się ona oprócz niej jeszcze z tylko dwóch osób. Żadnych namiotów, żadnych tłumów. Dziewczyna jednak postanawia zrobić lemoniadę z cytryn oferowanych jej przez życie i… Ha, to już sobie sami przeczytajcie!

Nowelka Rainbow Rowell została specjalnie napisana na World Book Day w Wielkiej Brytanii. Ma niecałe sto stron, więc czyta się błyskawicznie, ale i z dużą dozą przyjemności.
Elena ma osiemnaście lat i uważana jest za nerda. W szkole ma przyjaciół, z którymi się trzyma, ale w swojej miłości do Gwiezdnych Wojen jest osamotniona. Jeśli nie liczyć jej taty, który to zaraził ją miłością do serii. Tzn. do oryginalnej trylogii (Nowa nadzieja, Imperium kontratakuje i Powrót Jedi z lat 70 i 80), bo trzech prequeli nakręconych później Elena nigdy nie widziała (Mroczne widmo, Atak klonów, Zemsta Sithów). Tata nastolatki powiedział, że zniszczą jej miłość do Star Wars, że nie będzie w stanie ich odwidzieć, a ona nie chce zawieść jego zaufania (mimo, że ojciec odszedł od nich kilka lat wcześniej). Oczywiście, można powiedzieć, że miłość Eleny do tych filmów to taka proteza po utracie ojca, ale kto by się tym przejmował.
Najważniejsze jest, że Elena jest ultrahardcorowym fanem Gwiezdnych Wojen! Wierna jedynie oryginalnej, najwyżej cenionej trylogii, o której wie wszystko. Jest takim konserwatywnym katolikiem w świecie „wierzących niepraktykujących”. 

Z drugiej jednak strony, Elena poznaje w kolejce Gabe’a. Przy nim ona jest jedynie szpanującą hipsterką, bo to chłopak jest bardziej wycofany, samotny i komputerowy. Taki stereotypowy nerd.
Kim więc jest Elena ze swoją miłością do ukochanego fandomu? Gdzie jest granica między hipsterem a geekiem? Między zwykłym fanem a nerdem? 

To, wbrew pozorom, bardzo ważkie sprawy. W świecie geeków ja jestem zwykłą osobą, która tak jak reszta świata lubi wszystko (zresztą to są słowa Gabe’a), ale w świecie moich znajomych i rodziny jestem geekiem, który kocha MCU, Funko, komiksy i nosi koszulki z Harry Potterem.
Ale jak spotkam się z fanami komiksu to traktowana jestem niepoważnie, bo przecież nie wiem, w której części dany bohater został zabity przez ukochaną kobietę, której wyprano mózg, a potem przez nią uratowany, kiedy to wróciła do przeszłości. 

Wracając jednak do noweli to polecam ją oczywiście wszystkim fanom twórczości Rainbow Rowell, miłośnikom Gwiezdnych Wojen, wierzącym w magię kina i miłość.

I nie, nie widzę w ‘Kindred Spirits’ żadnych wad.

Niech moc będzie z Tobą,
Kura Mania. 

PS. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałam Gwiezdne Wojny. To część mnie, tak jak AC/DC, które uwielbia mój tata. Otaczały mnie zawsze. Do kina pierwszy raz poszłam na Atak klonów w roku 2002, czyli miałam lat piętnaście. Byłam w kinie kilka razy i totalnie mnie zachwyciły, bo Star Wars trzeba po prostu oglądnąć w kinie choć raz. Na najnowszej części, czyli Przebudzeniu mocy też byłam w kinie i mimo, że nie zachwyciły mnie tak jak „oryginalna” trylogia to w końcu to Gwiezdne Wojny, więc i tak je kocham. Acha, u mnie w domu to mama od zawsze była wielką fanką Star Wars. Jest jedyną znaną mi osobą, która tak często oglądała film, że zniszczyła płytę DVD. A jakby ktoś był zainteresowany to Przebudzenie mocy od 5 kwietnia dostępne w sklepach.

M.


KONKURS 

Do wygrania jest nowelka 'Kindred Spirits' Rainbow Rowell w języku angielskim, ale bardzo przystepnym językiem napisana. Książka jest nowa. Co trzeba zrobić, by ją wygrać? Napisać na punkcie jakiego fandomu/hobby/serii książek/filmów/itp. ma się kompletnego hopla. I nie wstydźcie się swoich guilty pleasure ;) Macie czas do 19 maja, do niedzieli, do północy. Losowanie odbędzie się za 30 maja, w poniedziałek, w samo południe i zaraz po tym będzie ogłoszony zwycięzca. Good luck!

sobota, 7 maja 2016

Kurczę Czytane: „Różnimisie” Agata Królak




O „Różnimisiach” naczytałam się wiele dobrego. I tak od recenzji do opinii stwierdziłam, że muszę mieć tą książkę. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, czyli okazja była (jakbym potrzebowała okazji do zakupu książek). Zakupiłam, zapakowałam, położyłam pod choinkę razem z kilkoma innymi książeczkami dla Mimi.
Po pierwszym szale rozpakowywania i przeglądania książek, „Różnimisie” poszły w kąt. Dlaczego?

„Różnimisie” to książka o przeciwieństwach przedstawionych na misiach. Mamy tu tradycyjne różnice takie jak wesoły/smutny, czy czysty/brudny, ale również i takie bardziej nietypowe jak zdrowy/chory czy leniwy/pracowity. 



 Narysowane są one jakby ręką dziecka. Takie trochę niedopracowane, szkicowe, bez zbędnych detali. Niektóre kartki są jasne, inne ciemne. Kolory są dawkowane oszczędnie. Mają swój urok. Szczególnie fajne są te kolorowe kreseczki lub kropeczki.



Ogólnie, książeczka jest ładna, oryginalna, karty sztywne i wytrzymałe z zaokrąglonymi rogami. No nic nie ma tu negatywnego. Nic co mogłoby się nie podobać. Jej największym plusem jest wspomniana wcześniej oryginalność, jeśli chodzi o przedstawienie dosyć już oklepanego tematu.


Niestety, książka nudzi Mimi i nigdy nie jest w stanie doczytać jej do końca. Gdy była młodsza nie rozumiała przedstawionych przeciwieństw, a teraz są one dla niej zbyt łatwe. Jeśli chodzi o niektóre obrazki, to i dla mnie byłyby nie czytelne, gdyby nie wyjaśniające wszystko opisy.  No ale w takim wypadku dla jakiej grupy wiekowej skierowane są „Różnimisie”? No nie wiem, jakoś nie podeszła Mimi. Za to mi się spodobała. Książeczka poszła dalej w świat i może obecnemu małemu właścicielowi przypadła do gustu.



Chciałam spróbować z „Robimisiami", ale w Empiku mała Mimi zaszczyciła tę książkę dwoma spojrzeniami jedynie i tyle. Po prostu to nie jest cup of tea.

Pozdrawiamy,
mała Mimi i kura Mania.

czwartek, 5 maja 2016

MARVEL: ‘Captain America: Civil War’ reż. Joe & Anthony Russo (Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów)




UWAGA TEKST NASZPIKOWANY SPOJLERAMI JAK TRAILERY MCU CZYTANY NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ JEŚLI MASZ ZAMIAR OGLĄDNĄĆ FILM W NAJBLIŻSZYM CZASIE TO NIE CZYTAJ ALE KURA MUSIAŁA ALE TO MUSIAŁA WYRZUCIĆ Z SIEBIE TE PRZEMYŚLENIA BO NIKT W OTOCZENIU KURY TAKICH FILMÓW NIE OGLĄDA I NIKT SIĘ NAWET NIE ZAINTERESOWAŁ CZY FILM MI SIĘ PODOBAŁ CO UWAŻAM ZA OGÓLNĄ ZNIECZULICĘ I CHAMSTWO ORAZ DROBNOMIESZCZAŃSTWO

Kiedy Ziemi zagraża kosmiczna inwazja tudzież zagłada z ręki superinteligencji grupa superbohaterów z nadludzkimi zdolnościami przydaje się. Ratują oni ludzkość przed ogólną apokalipsą, a w dodatku większość ich akcji na wielką salę jest transmitowana na żywo w TV. I tak jak z newsami w telewizji są one do pewnego stopnia… nierealne. No bo oglądając śmierć ludzi w toczonych wojnach, atakach terrorystycznych, wypadkach nawet tych, które wydarzyły się niedaleko widza oglądana na szklanym ekranie jest troszkę nieprawdziwa, troszkę udawana, troszkę jak z filmu. 

prędzej helikopter się rozpęknie niż żółta, amerykańska rurka
Prawdziwego dramatu doświadczamy, kiedy dotyka on nas bezpośrednio. Kiedy pomimo akcji wojskowej zakończonej tzw. sukcesem giną Twoi najbliżsi. I co z tego, że ten super zbir nie żyje jak jest też wiele przypadkowych ofiar. Taka jest cena zwycięstwa, mówią. To nie zmieni faktu, że Twój przyjaciel umiera właśnie w szpitalu, że straciłaś syna podczas strzelaniny policji, że przez kilka dni na w pół przytomny próbowałeś wśród gruzów czegoś co kiedyś było Twoim domem znaleźć żonę, ojca, dzieci.

Pierwszy raz Avengersi zjednoczyli się podczas ataku na Nowy Jork przez kosmicznych najeźdźców. I pomimo sukcesu, miasto i jego mieszkańcy poniosły ogromne straty. Potem była superistota stworzona z pychy Starka i demolka w Sokovii. ‘Civil War’ zaczyna się akcją w Lagos, gdzie Scarlet Witch (Elizabeth Olsen) przypadkowo niszczy wieżowiec, pod którego gruzami giną niewinni ludzie. Tak, Avengersi ratują świat, ale jakim kosztem? 

To pytanie zadają sobie nie tylko sami Avengersi powodowani wyrzutami sumienia tak jak wspomniana Wanda Maximoff czy Tony Stark (Robert Downey Jr.), ale i politycy oraz przywódcy państw. Zostaje stworzony dokument, the Sokovia Accords, który nakłada na Avengersów kontrolę, sprawowaną przez ONZ.  I to właśnie ONZ ma decydować, kiedy i gdzie mają superbohaterowie interweniować, bo nie istnieje już przecież Tarcza. Zresztą czy coś na kształt nowej Tarczy miałoby sens, kiedy była ona przez lata infiltrowana przez Hydrę?

Z ideą zawartą w dokumencie nie zgadza się Steve Rogers (Chris Evans), czyli Kapitan Ameryka, który uważa, że Avengersi nie mogą czekać na decyzje podejmowane przez przywódców politycznych, którzy mogą mieć rozbieżne z ogólnym dobrem interesy. Dla niego jedynym wyznacznikiem działań ma być wewnętrzne przekonanie o słuszność swych działań (co jest po prostu słodkie, bo Rogers myśląc tak zakłada, że każdy z Avengersów  jest do cna prawy, dobry i szlachetny). 

W tym momencie, Cap wydawał mi się po prostu uparty, bo idea kontroli Avengersów ma sporo sensu. Jak można pozwolić ludziom (i nie tylko) z takimi zdolnościami posiadać aż tak, niczym nie skrepowaną, wolność? Z drugiej jednak strony, czy podpisanie tego traktatu nie zrobi z superbohaterów jedynie narzędzia w ręku możnych tego świata? 

Następuje więc rozłam w grupie mającej być opoką globalnego pokoju. Rozłam spotęgowany atakiem terrorystycznym, który miał miejsce podczas podpisywania traktatu w wyniku, którego ginie prezydent fikcyjnego afrykańskiego państwa Wakandy, a który miał być jedną z akcji przeprowadzonych przez dawnego przyjaciela Rogersa, czyli Bucky’ego Barnesa (Sebastian Stan). Tak, tak, właśnie jego. 

Oczywiście, Rogers nie wierzy, że to właśnie Bucky mógłby zrobić coś tak potwornego (bo przecież gdzieś pod tą mielonką, którą z mózgu zrobiła Barnesowi Hydra jest jego dawny prawy przyjaciel) i postanawia na własną rękę go odnalezień i… bo ja wiem, przemówić mu do rozumu? Co w ogóle jest straszliwie skomplikowane, bo przecież Bucky jest uznany za terrorystę i powinno się go osądzić zgodnie z prawem, a nie ratować w prywatnej misji.  No, ale my już wiemy, że Cap nie lubi iść na kompromisy, kiedy to nie zgadza się z jego wewnętrznym moralnym kompasem,  a bycie ściganym to ma opanowane w małym paluszku.

W każdym bądź razie, wychodzi na to, że to właśnie Kapitan Ameryka staje po niewłaściwej stronie prawa ratując Bucky’ego i uciekając z nim oraz z Samem Wilsonem, czyli Falconem (Anthony Mackie). A po drodze zgarniając jeszcze kilka osób. I tu właśnie widać jak bardzo spojlerujące są trailery.
W ogóle, to bardzo, bardzo, bardzo źle się stało, że tyle tych trailerów zostało powypuszczanych. O wiele lepiej bym się bawiła na filmie, gdybym nie wiedziała kto opowie się po stronie Iron Mana, a kto po stronie Kapitana. A pojawienie się dwóch nowych postaci (no dobra, jednej nowej, drugiej starej-nowej) to już w ogóle pobite gary. Dlatego koniec z trailerami – te do nowych X-menów oglądnę sobie już po filmie, a co, mnie nikt do oglądania filmów z MCU nikt zachęcać nie musi.

A to Crossbones, o którym nie ma ani słowa w tym tekście, ale ma super stylówę
‘Captain America: Civil War’ to film w bardziej mrocznym tonie niż bardzo zabawowi pierwsi Avengersi (który to film rządzi jeśli chodzi o kino rozrywkowe superbohaterskie). No, ale generalnie filmy o Kapitanie jakieś takie poważne są (w końcu Cap to nie Iron Man). Decyzje, które podejmują główni bohaterowie są ciężkie i trudne, a co więcej niejednoznaczne. Jeden kieruje się niezachwianą wiarą we własny, słuszny osąd, a drugi zasłaniając się dobrem publicznym próbuje zapunktować. Cała reszta jest trochę dokooptowana bez sensu. Jak w wybieraniu drużyn w dwa ognie: ja biorę ciebie, ty bierzesz jego, ten to mój kolega, a  tego to nikt nie chce to go weźmiesz. Oprócz Black Panther (Chadwick Boseman), który chce pomścić ojca, nikt nie ma osobistych uprzedzeń do drugiej strony, a mordobicie jest w imieniu prawa, bo Kapitan został kryminalistą pomagając Bucky’emu.

Sceny walk są zrealizowanie z mniejszym rozmachem niż we wcześniejszych filmach, a główna walka między dwiema stronami na lotnisku jest trochę przyciężkawa i rozciągnięta. Ma to jednak jakiś sens, bo tak naprawdę to nikt tam nie chce dawać koledze po mordzie (na co świetnym przykładem jest wymiana zdań między Hawkeye, czyli Clintem Bartonem [Jeremy Renner] a Black Widow podczas walki o zostaniu przyjaciółmi jak już się ona skończy). Tak więc nie ma szalonego skakania jak sarenka po samolotach w wykonaniu Kapitana czy niszczenia połowy stanu, a sceny walk często rozgrywają się na bardzo ograniczonych przestrzeniach. Już na samym początku bardzo dobrze to widać, bo walka w Lagos prowadzona jest między ciasnymi przejściami ulicznych straganów (u mnie w mieście takie budy nazwane były szumnie Manhattanem).

A właśnie, nowi/starzy bohaterowie. Black Panther, czyli nowy władca Wakandy, chce pomścić śmierć ojca wymierzając sprawiedliwość na Barnesie, dlatego dołącza do drużyny Iron Mana. Działa jednak na własną rękę, jeśli tylko doprowadzi go to do ujęcia Bucky’ego. Zagrany jest przefantastycznie – pełen dumy, lekko sztywnawy i taki inny od bardzo amerykańskich postaci reszty superbohaterów pokazuje całym sobą, że nie tylko pochodzi z innego kulturowo kontynentu, ale i jest z rodziny królewskiej. Fantastyczna rola, którą potwierdza, że jego solowy film będzie czymś na co warto pójść do kina (ja czekam niecierpliwie).

Nową-starą postacią jest słitaśny Spiderman (Tom Holland). Pokazuje, że filmy o człowieku pająku mają jeszcze szansę. Taki reboot to jest to! Peter Parker nie dość, że zachowuje się wreszcie jak typowy nastolatek to jeszcze gada jak najęty co chwila zachwycając się tym, że poznaje kolejnych bohaterów (nawet jeśli w tym samym czasie ich leje). Powiew świeżości!

Powiewem świeżości jest też postać złola. Nie jest to już kosmiczna groza czy beznadziejnie zbudowany jako charakter supeirnteligentna postać.  Helmut Zemo (Daniel Bruhl)  to człowiek jak każdy inny, jak ja i Ty. Stracił on rodzinę w wyniku działań Avengersów i ma zamiar ich zniszczyć. Nie chce jednak zbudować superbroni (a jak się okazuje, zamierza nawet ją zniszczyć) i nie odziewa się w naszpikowany bronią kostium. Dzięki ujawnionym przez Nataszę Romanoff danym Hydry i własnemu umysłowi opracowuje plan, który ma na celu skłócenie Avengersów, bo to w ich wzajemnej lojalności leży ich siła. I, biorąc pod uwagę, to co go dotknęło, ciężko mu się dziwić.

zemsta, zemsta, zemsta


 Najlepsza scena walki w całym filmie (oprócz wszystkich z Black Panther, bo uwielbiam tak bardzo) to ta już na samym końcu, kiedy Cap i Iron Man dają sobie po mordach bez fajerwerków, za to z nienawiścią wyzierającą im z oczu. Bo tak jak na początku sprawa podziału to była kwestia podpisania dokumentu to przerodziło się to w osobistą wendettę, gdzie po jednej stronie leży lojalność do starego przyjaciela i chęć niesienia mu pomocy,  a po drugiej chęć pomszczenia rodziców i kalectwa przyjaciela.

Nagle superbohaterowie zostają ściągnięci z piedestału i okazują się zwykłymi ludźmi, którzy dają się ponieść emocjom. Nagle Rogers przestaje być krystalicznie czysty i okazuje się, że ukrywa pewne rzeczy przed Starkiem. A Stark, no cóż, to Stark, w jego szlachetne zapędy ciężko mi uwierzyć.

I tak jak zawsze byłam #teamironman, a potem sama nie wiem jakim cudem zrobiłam się raczej #teamcap to teraz jestem totalnie #teambucky.

No bo jak go nie kochać? Barnes - porządny żołnierz, dobry przyjaciel, któremu wyprano mózg i zrobiono z niego broń masowej zagłady. Jednak to co rozdarło moje serce to coś z czego niby zdawałam sobie sprawę, ale tak raczej podświadomie, bo nigdy nie była to postać, której poświęcałam zbyt wiele uwagi.  Bucky po wyrwaniu się spod wpływu Hydry żyje sobie spokojnie kupując śliwki w jednej z europejskich stolic (wydaje mi się, że w Bukareszcie, ale przez te śliwki ciągle zdaje mi się, że jednak to Budapeszt był) i stara się nie wychylać. Nikt mu mózgu nie pierze, nikt go do lodówki nie wsadza, więc wspomnienia wracają. Pamięta zbrodnie, których się dopuścił. Zdaje sobie sprawę, że w tym czasie był jedynie bezwolnym narzędziem w rękach zbrodniczej organizacji, ale od ciężaru przewinień nie jest tak łatwo się uwolnić. A ma co ciążyć na jego sumieniu o czym dowiedzieliśmy się w „Kapitanie Ameryka: Zimowym Żołnierzu”.  Co więcej, Bucky jest taką cichą postacią. Wiadomo, że musi się ukrywać, ale on tak wszystko chowa w sobie, zmrożony taki i tak jakoś, bo ja wiem, wzbudza uczucia. A przynajmniej we mnie. Tak więc u mnie zaczęła się kolejna faza na postać z MCU, która pewnie zaowocuje kolejnymi Funko, plakatami i innymi gadżetami plus toną komiksów jak naciułam hajsu.

Wydaje się, że w ‘Civil War’ jest sporo wątków, ale wszystko wychodzi bardzo sprawnie, bez zbędnego przekombinowania, bo przecież chodzi o lojalność, kompromis i wzięcie obowiązku zarówno za ludzkość, jak i za pojedyncze jednostki. Co więcej, zarysowuje się problem przekładania prywatnych spraw nad ogólnoświatowymi. Głównym jednak motywem jest zemsta zaczerniająca dusze i umysły bohaterów. No, ale to wszystko sprawia, że jest ciekawie i wielowymiarowo.



Epizod Martina Freemana jako jest tak cudowny, że banan z buzi nie schodził długo. Jak to jest, że oglądając Freemana na ekranie nigdy nie widzę aktora, ale postać, którą gra?


Filmy MCU oprócz opowiedzenia historii głównych bohaterów maja tez za zadanie pokazać rozwój tych nieco mniej ważnych i coś tam z tego znajdziemy też w ‘Civil War’. Najlepszym przykładem jest Vision (Paul Bettany), który, suprise suprise, odkrywa swoją coraz bardziej ludzką stronę (co przypomina mi znów scenę gotowania paprykarza, o mater dio, gdzie Elizabeth Olsen ma akcent. Jakiś). No i dobra, muszę wspomnieć o Ant-Manie (Paul Rudd), bo jego postać razem z Spidermanem trochę rozluźniła atmosferę filmu. No i dostał widowiskową scenę walki. ‘Civil War’ popchnęła znacząco historię Avengersów.

Na ‘Civil War’ poszłam tuz po premierze w sobotę. Przed seansem nie nastawiałam się na niesamowite przeżycie. Filmy MCU nauczyły mnie, że mogą być bardzo nierówne. Miałam jedynie nadzieję, że będzie to raczej ‘Winter Soldier’, który bardzo lubię niż ‘Age of Ultron’, o którym wolę nie mówić (choć o filmie, o którym naprawdę wolę nie mówić jeśli chodzi o Marvel to ‘Daredevil’ z Benem Affleckiem, a ‘Age of Ultron’ przy tym to arcydzieło). Okazało się, że dostałam kawał dobrego superbohaterskiego kina, w którym superbohaterzy spadają z piedestału, w którym brak niepotrzebnej pompy, za to są prawdziwe emocje. 

ULUBIONA SCENA NR 1: Kiedy to Rogers spotyka się pod wiaduktem z agentką Carter (Emily VanCamp) i się z nią całuje, a Bucky z Falconem siedzą w aucie z miną „dajesz bracie!” 

ULUBIONA SCENA NR 2: Kiedy Black Panther wreszcie dopada osobę, która tak naprawdę stała za śmiercią jego ojca, czyli Zemo i, ani go nie zabija, ani nie pozwala mu popełnić samobójstwa. Dlaczego? Bo widział co chęć zemsty robi z Iron Manem i Kapitanem, a on nie chce by i to uczucie zatruło i jego serce. I tak jak zarówno Rogers jak i Stark są głównymi złymi/dobrymi bohaterami tego filmu, tak nagle okazało się, że to jednak T’Challa jest tym dobrym. Tym, który potrafi unieść się nad własne interesy i odwołać się do szlachetnych idei. Ha! 

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. A tak w ogóle to jeszcze super były napisy opisujące miejsce akcji plus podłożona do nich muzyka.

M.



Tak sobie pomyślałam, że zacznę pisać o tych moich komiksowych fascynacjach, bo przez ostatni rok oglądnęłam masę filmów o superbohaterach, również tych animowanych, przeczytałam stosy komiksów, nakupiłam trochę gadżetów i w ogóle strasznie się nakręciłam na te rzeczy. Nie ma to praktycznie żadnego odbicia na blogu, a bywają takie miesiące, w których przeczytałam kilkadziesiąt komiksów, a książek jedynie kilka. Będzie MARVEL, będzie DC, ale też i inne ciekawe rzeczy, bo trochę się tego nazbierało.