Upał niesamowity. Żar się z nieba leje w te sierpniowe dni roku 2013. Na wsi jeszcze można sobie jakoś dać radę, np. umiejscawiając się w cieniu lipy. Tak właśnie walczyła z upałem Agnieszka Żyra spędzając kilka dni w Nekli u swojej przyrodniej siostry Tekli zajmującej się tworzeniem ceramiki. Niestety, pilne zamówienie, które musiało być dostarczone na cito sprawiło, że Agnieszka musiała opuścić lipowe cienie i pojechać wraz z wielką paczką zawierającą dzban w odcieniach niebieskiego z powrotem do Poznania.
W rozgrzanym i przepełnionym autobusie do miasta spotyka nie kogo innego, a swojego dawnego szkolnego kolegę Ignacego Strybę! On również wraca z wypoczynku na łonie natury u swojej ciotki Idy, ale z zamiarem jak najszybszego dostania się do Wrocławia, do Magdusi, w której się zadurzył na całego.
Niestety, serce Ignacego zostaje szybko złamane. Za to dzięki wrodzonej uprzejmości i rodzinnemu dżentelmeństwu oraz odłamanemu uchu dzbana przez kolejnych kilka dni losy dawno niewidzianej koleżanki do której swego czasu miał (ma?) słabość zostają połączone z życiem młodego Stryby.
Co z tego wyniknie? Czy serce Ignacego zostanie uleczone? I czym skleić to przeklęte ucho od dzbana?
Powiedzieć, że mam słabość do Jeżycjady to nie powiedzieć nic. Uwielbiam dom państwa Borejków, rosłam razem z kolejnymi generacjami rodziny, a powieści z serii Musierowicz zawsze dostarczały mi niezbędną w okresie stresu i niepokoju dawkę domowego ciepełka.
Nie inaczej było z "Feblikiem" do którego nastawiona raczej negatywnie przez wiele niepochlebnym opinii podchodziłam dosyć podejrzliwie. Okazało się jednak, że nie było czego się bać - wszystko pozostało po staremu.
I to właśnie, paradoksalnie, może być odebrane za wadę. Seniorowie rodu, czyli państwo Borejko nie zmieniają się nic. Dalej rządząc się nieco archaicznymi, ale przez to wcale nie niewłaściwymi!, ideałami sprawiają wrażenie zupełnie niewspółczesnych. No bo któż teraz wychowuje dziecko na inteligenta? Która rodzina przerzuca się nie tylko cytatami z klasycznych mistrzów, ale i z literatury tzw. wysokiej? Dobrze jednak, że Borejkowie są usunięci nieco w tło powieści, a wypowiedzi seniora rodu nie zmieniające się właściwie od lat są taką nieodmienną częścią rodzinnych spotkań. Zresztą Borejko jest oczywiście kochany i szanowany, ale tratowany chyba z lekkim przymrużeniem oka przez resztę rodziny (na czele z żoną).
Inna sprawa, że ja się nigdy nie spotkałam z taką rodziną czy to dwadzieścia lat temu czy teraz, ale w tym właśnie leży urok powieści Musierowicz. Tęsknię do takiej rodziny, dużej, kochającej się i wykształconej, takiej nieprawdopodobnej, ale i w w tym nieprawdopodobieństwie bardzo dobrze znanej - takiego archetypu idealnej rodziny z wszelkimi niedoskonałościami i popełnianymi przez jej członków błędami.
Wracając jednak do samego "Feblika" to młody Ignacy Stryba irytował mnie momentami niemożebnie. Te jego wywody, w których popisuje się swoją erudycją, pewna ogólna miągwowatość oraz prowadzenie auta w stylu dziewięćdziesięcioletniego staruszka byłyby nie do wytrzymania, gdyby nie fakt, że serce ma dobre, maniery nienaganne, a intencje jak najlepsze.
To już Agnieszka Żyra ze swoją dysfunkcyjną rodziną wydawała się być bardziej realna niż nieprawdopodobny Ignacy.
Jednak staram nie dopatrywać się w powieści minusów, ponieważ nie czytam ich dla fabuł, które mają mnie porwać, ale dla klimatu, ogólnej atmosfery. Dla tego zanurzenia się w tak świetnie znany świat mimo jego momentami lekko mdlącej cukierkowatości.
Polecam wszystkim miłośnikom Jeżycjady, tym, którzy rozczarowali się jak ja trzecim tomem Frywolitek oraz wszystkim, którzy potrzebują miłej lektury na odstresowanie. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla wielu osób będzie to pozycja irytująca, nieprawdopodobna i świadcząca o tendecji spadkowej jeśli chodzi o pisarstwo tej autorki. No cóż, z Jeżycjadą jest jak z Gwiezdnymi Wojnami - wszystko kocham nawet jeśli to już nie to samo co dawniej.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
Ps. Wracam do żywych. Właściwie to mój laptop powrócił po incydencie ze spaleniem się ładowarki.
M.
czwartek, 19 maja 2016
czwartek, 12 maja 2016
Zbrodnia w Kurniku: "Kwestja krwi" Marcin Wroński (Zyga Maciejewski #7)
W roku 1926 Zyga Maciejewski dopiero stał u progu kariery w
policji. Przydział w komendzie w Zamościu nie był może szczytem jego marzeń,
ale gdzieś pracę tajniaka zacząć trzeba. Po kilku miesiącach służby, w czasie
których zaznajomił się z zamojskimi grandziarzami, poznał panujące w mieście
kryminalne stosunki oraz knajpy, w którym można spotkać lokalną nizinę
patologiczną Maciejewski dostaje swoją pierwszą poważną sprawę razem z rozkazem
jej szybkiego… zamknięcia. I to takiego właściwie natychmiastowego, bez
śledztwa, bez sterty raportów i przesłuchiwań świadków.
Bowiem jak tu prowadzić śledztwo jak jedynym dowodem jest
lekko zakrwawiona rękawiczka uczennicy, Anny Wołkońskiej, która pomimo tego, że
w szkole nie pojawiła się przez kilka dni nie jest wcale poszukiwana jako zaginiona.
W dodatku, dyrektorka szkoły dostaje zwolnienie Anny napisane przez jej
własnego ojca, właściciela majątku, a policja dostaje potwierdzenie, że
dziewczyna przebywa akurat w domu rodzinnym. Ewentualnie u ciotki.
Maciejewski wyczuwa jednak, że coś jest nie tak. Sprawa mu
śmierdzi i to z daleka. Dlatego więc na przekór naciskom ze strony
przełożonych, niechętnym świadkom oraz zaprzeczającemu zaginięciu córki ojcu
postanawia dojść prawdy.
Powieść o początkach kariery Maciejewskiego wydawała mi się
szalenie interesująca. Znam przecież w miarę dobrze Zygę, nadużywającego
alkoholu, nieprzyjemnego typa, który życie prywatne ma w rozpadzie, syf w
chałupie, a mordę zakazaną. Jak to się stało, że jest on tym kim jest? Dlaczego
tak chla? Jak nabył tych umiejętności wydobywania prawdy choćby i z pod ziemi?
No cóż, nie dowiedziałam się w sumie niczego. Młody Zyga
jest jak Zyga w średnim wieku, i jak ten stary, już nie w mundurze, ale dalej z
duszą i umysłem policjanta. Młody Zyga pije, bo musi się z kryminalną częścią
miasta bratać. Idzie mu coraz lepiej, choć w sumie to nie dawno nauczył się tak
pić, bo wcześniej kariera bokserska zbytnio na to nie pozwalała. Młody Zyga ma
zapędy erotyczne w niewłaściwe strony, bo połowę czasu spędza na myślach o
dupie. Drugą połowę na myśleniu o właśnie prowadzonym śledztwie. Życia
prywatnego nie ma. W sumie, młody Zyga to stary Zyga. Gdyby nie to, że często
odwołuje się zamiast do doświadczenia to do nauk w szkole policyjnej to bym
nawet nie zauważyła, że Maciejewski opisany w „Kwestji krwi” jest młodszy ode
mnie.
Samo śledztwo idzie jak po grudzie. Niechętni świadkowie do
których przyciśnięcia brakuje tajniakowi zarówno pozycji, jak i doświadczenia,
powoli odsłaniają kawałeczki prawdy. Miota się Zyga między nimi, między kolejnymi
teoriami i między kolegami z pracy, którzy albo jego zapędy powstrzymują albo
podejrzanie sympatyczni są. Co prawda, Maciejewski rozwiązuje śledztwo, które
staje się pierwszym sukcesem w jego karierze, ale fabuła „zaskakuje do samego
końca” korzystając z blurba z tyłu okładki.
Faktycznie, nic nie jest takim jakie się wydaje, ale ten
końcowy twist wydał mi się wymuszony, jakiś taki sztuczny i wcale nie wprawił
mnie w zdumienie. Nie miałam tez tego poczucia napięcia, które nadaje smaku
kryminałowi, tego wciągnięcia w akcję, emocji, które sprawiają, że jak
najszybciej chce się przeczytać kolejne strony.
Jest to powieść poprawna, ciekawa ze względu na mnogość
szczegółów i odwzorowanie ówczesnego Zamościa. W tym Wroński jest mistrzem, aż
ciarki mnie przechodzą ile materiału musi autor przyswoić przed napisaniem
każdego z kryminałów. Uwielbiam te smaczki w postaci wypowiedzi w gwarze,
jidysz, fragmentów gazet, ogłoszeń i reklam. Nadaje to niesamowitego kolorytu
każdej z powieści Wrońskiego.
Niestety, „Kwestja krwi” nie rozemocjonowała mnie tak jak
niektóre z poprzednich powieści autora. Nie sprawiła, że z wypiekami
wyczytywałam kolejne rozdziały późno w noc nie chcąc i nie mogąc rozstać się z
fabułą. Na plus jednak policzę zakończenie, czyli decyzję Maciejewskiego, który
chciał zachować się jak mężczyzna w sytuacji moralnie obciążającej pewną pannę
i jego wyjazd z racji nowego przydziału.
A, no i komisarz Leon Przygoda! Chodziło mi po głowie skąd
ja znam to nazwisko, aż to przecież ‘Vabank’! Gdyby nie przypis do dziś by mnie
to męczyło.
Polecam wszystkim miłośnikom Zamościa, chętnym na sporą
porcję wiedzy wyłożonej w sposób bezbolesny i przyjemny, fanom Maciejewskiego
oraz Ryszarda Ćwirleja, twórcy postaci Teofila Olkiewicza za pewien smaczek
umieszczony w powieści przez Wrońskiego.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
PS. Pomimo pewnych niedoskonałości to dalej jest świetny
kryminał i na pewno o wiele lepszy niż większość. Jednak ja oczekiwałam czegoś
więcej, bo jestem pazerna na Maciejewskiego bardzo. Że tak powiem #teamZyga
forever. Mam nadzieję, że kiedyś będę miała syna to go nazwę Zygmunt. Tylko,
żeby nie chlał tak jak Maciejewski.
M.
wtorek, 10 maja 2016
'Kindred Spirits' Rainbow Rowell + KONKURS
Podobno jeśliby się rozłamało serce Eleny, głównej bohaterki
noweli, wylałyby się z niego Gwiezdne Wojny. To właśnie Gwiezdne Wojny są ulubionym fandomem
dziewczyny i to dla nich gotowa jest
koczować w pod kinem na trzy dni przed premierą nowej części (czyli Star Wars:
The Force Awakens). Nic to, że jest grudzień, nic to, że mama niezbyt jest z
tego zadowolona. Elena jest gotowa na spanie w śpiworze, chłód i szalone
świętowanie razem z innymi miłośnikami serii. W głowie dziewczyny wyświetlają
się obrazy z poprzednich dziesięcioleci – kilometrowe kolejki, miasteczka
namiotowe, ludzie poprzebierani w kostiumy, ogólna radość i celebracja.
Zderzenie z rzeczywistością okazuje się jednak bolesne –
Elena na trzy dni przez premierą staje co prawda w kolejce, ale składa się ona
oprócz niej jeszcze z tylko dwóch osób. Żadnych namiotów, żadnych tłumów.
Dziewczyna jednak postanawia zrobić lemoniadę z cytryn oferowanych jej przez
życie i… Ha, to już sobie sami przeczytajcie!
Nowelka Rainbow Rowell została specjalnie napisana na World
Book Day w Wielkiej Brytanii. Ma niecałe sto stron, więc czyta się
błyskawicznie, ale i z dużą dozą przyjemności.
Elena ma osiemnaście lat i uważana jest za nerda. W szkole
ma przyjaciół, z którymi się trzyma, ale w swojej miłości do Gwiezdnych Wojen
jest osamotniona. Jeśli nie liczyć jej taty, który to zaraził ją miłością do
serii. Tzn. do oryginalnej trylogii (Nowa nadzieja, Imperium kontratakuje i
Powrót Jedi z lat 70 i 80), bo trzech prequeli nakręconych później Elena nigdy nie widziała
(Mroczne widmo, Atak klonów, Zemsta Sithów). Tata nastolatki powiedział, że
zniszczą jej miłość do Star Wars, że nie będzie w stanie ich odwidzieć, a ona
nie chce zawieść jego zaufania (mimo, że ojciec odszedł od nich kilka lat
wcześniej). Oczywiście, można powiedzieć, że miłość Eleny do tych filmów to
taka proteza po utracie ojca, ale kto by się tym przejmował.
Najważniejsze jest, że Elena jest ultrahardcorowym fanem
Gwiezdnych Wojen! Wierna jedynie oryginalnej, najwyżej cenionej trylogii, o
której wie wszystko. Jest takim konserwatywnym katolikiem w świecie „wierzących
niepraktykujących”.
Z drugiej jednak strony, Elena poznaje w kolejce Gabe’a.
Przy nim ona jest jedynie szpanującą hipsterką, bo to chłopak jest bardziej
wycofany, samotny i komputerowy. Taki stereotypowy nerd.
Kim więc jest Elena ze swoją miłością do ukochanego fandomu?
Gdzie jest granica między hipsterem a geekiem? Między zwykłym fanem a nerdem?
To, wbrew pozorom, bardzo ważkie sprawy. W świecie geeków ja
jestem zwykłą osobą, która tak jak reszta świata lubi wszystko (zresztą to są słowa
Gabe’a), ale w świecie moich znajomych i rodziny jestem geekiem, który kocha MCU, Funko, komiksy i nosi koszulki z
Harry Potterem.
Ale jak spotkam się z
fanami komiksu to traktowana jestem niepoważnie, bo przecież nie wiem, w której
części dany bohater został zabity przez ukochaną kobietę, której wyprano mózg,
a potem przez nią uratowany, kiedy to wróciła do przeszłości.
Wracając jednak do noweli to polecam ją oczywiście wszystkim
fanom twórczości Rainbow Rowell, miłośnikom Gwiezdnych Wojen, wierzącym w magię
kina i miłość.
I nie, nie widzę w ‘Kindred Spirits’ żadnych wad.
Niech moc będzie z Tobą,
Kura Mania.
PS. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałam Gwiezdne
Wojny. To część mnie, tak jak AC/DC, które uwielbia mój tata. Otaczały mnie zawsze.
Do kina pierwszy raz poszłam na Atak klonów w roku 2002, czyli miałam lat
piętnaście. Byłam w kinie kilka razy i totalnie mnie zachwyciły, bo Star Wars
trzeba po prostu oglądnąć w kinie choć raz. Na najnowszej części, czyli
Przebudzeniu mocy też byłam w kinie i mimo, że nie zachwyciły mnie tak jak
„oryginalna” trylogia to w końcu to Gwiezdne Wojny, więc i tak je kocham. Acha,
u mnie w domu to mama od zawsze była wielką fanką Star Wars. Jest jedyną znaną
mi osobą, która tak często oglądała film, że zniszczyła płytę DVD. A jakby ktoś
był zainteresowany to Przebudzenie mocy od 5 kwietnia dostępne w sklepach.
M.
Do wygrania jest nowelka 'Kindred Spirits' Rainbow Rowell w języku angielskim, ale bardzo przystepnym językiem napisana. Książka jest nowa. Co trzeba zrobić, by ją wygrać? Napisać na punkcie jakiego fandomu/hobby/serii książek/filmów/itp. ma się kompletnego hopla. I nie wstydźcie się swoich guilty pleasure ;) Macie czas do 19 maja, do niedzieli, do północy. Losowanie odbędzie się za 30 maja, w poniedziałek, w samo południe i zaraz po tym będzie ogłoszony zwycięzca. Good luck!
KONKURS
Do wygrania jest nowelka 'Kindred Spirits' Rainbow Rowell w języku angielskim, ale bardzo przystepnym językiem napisana. Książka jest nowa. Co trzeba zrobić, by ją wygrać? Napisać na punkcie jakiego fandomu/hobby/serii książek/filmów/itp. ma się kompletnego hopla. I nie wstydźcie się swoich guilty pleasure ;) Macie czas do 19 maja, do niedzieli, do północy. Losowanie odbędzie się za 30 maja, w poniedziałek, w samo południe i zaraz po tym będzie ogłoszony zwycięzca. Good luck!
sobota, 7 maja 2016
Kurczę Czytane: „Różnimisie” Agata Królak
O „Różnimisiach” naczytałam się wiele dobrego. I tak od
recenzji do opinii stwierdziłam, że muszę mieć tą książkę. Zbliżały się Święta
Bożego Narodzenia, czyli okazja była (jakbym potrzebowała okazji do zakupu
książek). Zakupiłam, zapakowałam, położyłam pod choinkę razem z kilkoma innymi
książeczkami dla Mimi.
Po pierwszym szale rozpakowywania i przeglądania książek, „Różnimisie”
poszły w kąt. Dlaczego?
„Różnimisie” to książka o przeciwieństwach przedstawionych
na misiach. Mamy tu tradycyjne różnice takie jak wesoły/smutny, czy
czysty/brudny, ale również i takie bardziej nietypowe jak zdrowy/chory czy
leniwy/pracowity.
Narysowane są one jakby ręką dziecka. Takie trochę
niedopracowane, szkicowe, bez zbędnych detali. Niektóre kartki są jasne, inne
ciemne. Kolory są dawkowane oszczędnie. Mają swój urok. Szczególnie fajne są te kolorowe kreseczki lub kropeczki.
Ogólnie, książeczka jest ładna, oryginalna, karty sztywne i
wytrzymałe z zaokrąglonymi rogami. No nic nie ma tu negatywnego. Nic co mogłoby
się nie podobać. Jej największym plusem jest wspomniana wcześniej oryginalność,
jeśli chodzi o przedstawienie dosyć już oklepanego tematu.
Niestety, książka nudzi Mimi i nigdy nie jest w stanie
doczytać jej do końca. Gdy była młodsza nie rozumiała przedstawionych
przeciwieństw, a teraz są one dla niej zbyt łatwe. Jeśli chodzi o niektóre obrazki, to i dla mnie byłyby nie
czytelne, gdyby nie wyjaśniające wszystko opisy. No ale w takim wypadku dla jakiej grupy wiekowej
skierowane są „Różnimisie”? No nie wiem, jakoś nie podeszła Mimi. Za to mi się spodobała. Książeczka poszła dalej w świat i może obecnemu małemu właścicielowi przypadła do gustu.
Chciałam spróbować z „Robimisiami", ale w Empiku mała Mimi zaszczyciła tę książkę dwoma spojrzeniami jedynie i tyle. Po prostu to nie jest cup of tea.
Pozdrawiamy,
mała Mimi i kura Mania.
czwartek, 5 maja 2016
MARVEL: ‘Captain America: Civil War’ reż. Joe & Anthony Russo (Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów)
UWAGA TEKST NASZPIKOWANY SPOJLERAMI JAK TRAILERY MCU CZYTANY
NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ JEŚLI MASZ ZAMIAR OGLĄDNĄĆ FILM W NAJBLIŻSZYM CZASIE
TO NIE CZYTAJ ALE KURA MUSIAŁA ALE TO MUSIAŁA WYRZUCIĆ Z SIEBIE TE PRZEMYŚLENIA
BO NIKT W OTOCZENIU KURY TAKICH FILMÓW NIE OGLĄDA I NIKT SIĘ NAWET NIE ZAINTERESOWAŁ
CZY FILM MI SIĘ PODOBAŁ CO UWAŻAM ZA OGÓLNĄ ZNIECZULICĘ I CHAMSTWO ORAZ
DROBNOMIESZCZAŃSTWO
Kiedy Ziemi zagraża kosmiczna inwazja tudzież zagłada z ręki
superinteligencji grupa superbohaterów z nadludzkimi zdolnościami przydaje się.
Ratują oni ludzkość przed ogólną apokalipsą, a w dodatku większość ich akcji na
wielką salę jest transmitowana na żywo w TV. I tak jak z newsami w telewizji są
one do pewnego stopnia… nierealne. No bo oglądając śmierć ludzi w toczonych
wojnach, atakach terrorystycznych, wypadkach nawet tych, które wydarzyły się
niedaleko widza oglądana na szklanym ekranie jest troszkę nieprawdziwa, troszkę
udawana, troszkę jak z filmu.
prędzej helikopter się rozpęknie niż żółta, amerykańska rurka |
Prawdziwego dramatu doświadczamy, kiedy dotyka on nas
bezpośrednio. Kiedy pomimo akcji wojskowej zakończonej tzw. sukcesem giną Twoi
najbliżsi. I co z tego, że ten super zbir nie żyje jak jest też wiele przypadkowych
ofiar. Taka jest cena zwycięstwa, mówią. To nie zmieni faktu, że Twój
przyjaciel umiera właśnie w szpitalu, że straciłaś syna podczas strzelaniny policji,
że przez kilka dni na w pół przytomny próbowałeś wśród gruzów czegoś co kiedyś
było Twoim domem znaleźć żonę, ojca, dzieci.
Pierwszy raz Avengersi zjednoczyli się podczas ataku na Nowy
Jork przez kosmicznych najeźdźców. I pomimo sukcesu, miasto i jego mieszkańcy
poniosły ogromne straty. Potem była superistota stworzona z pychy Starka i demolka
w Sokovii. ‘Civil War’ zaczyna się akcją w Lagos, gdzie Scarlet Witch
(Elizabeth Olsen) przypadkowo niszczy wieżowiec, pod którego gruzami giną niewinni
ludzie. Tak, Avengersi ratują świat, ale jakim kosztem?
To pytanie zadają sobie nie tylko sami Avengersi powodowani
wyrzutami sumienia tak jak wspomniana Wanda Maximoff czy Tony Stark (Robert
Downey Jr.), ale i politycy oraz przywódcy państw. Zostaje stworzony dokument,
the Sokovia Accords, który nakłada na Avengersów kontrolę, sprawowaną przez
ONZ. I to właśnie ONZ ma decydować,
kiedy i gdzie mają superbohaterowie interweniować, bo nie istnieje już przecież
Tarcza. Zresztą czy coś na kształt nowej Tarczy miałoby sens, kiedy była ona
przez lata infiltrowana przez Hydrę?
Z ideą zawartą w dokumencie nie zgadza się Steve Rogers
(Chris Evans), czyli Kapitan Ameryka, który uważa, że Avengersi nie mogą czekać
na decyzje podejmowane przez przywódców politycznych, którzy mogą mieć rozbieżne
z ogólnym dobrem interesy. Dla niego jedynym wyznacznikiem działań ma być wewnętrzne
przekonanie o słuszność swych działań (co jest po prostu słodkie, bo Rogers myśląc
tak zakłada, że każdy z Avengersów jest
do cna prawy, dobry i szlachetny).
W tym momencie, Cap wydawał mi się po prostu uparty, bo idea
kontroli Avengersów ma sporo sensu. Jak można pozwolić ludziom (i nie tylko) z
takimi zdolnościami posiadać aż tak, niczym nie skrepowaną, wolność? Z drugiej
jednak strony, czy podpisanie tego traktatu nie zrobi z superbohaterów jedynie
narzędzia w ręku możnych tego świata?
Następuje więc rozłam w grupie mającej być opoką globalnego
pokoju. Rozłam spotęgowany atakiem terrorystycznym, który miał miejsce podczas
podpisywania traktatu w wyniku, którego ginie prezydent fikcyjnego afrykańskiego
państwa Wakandy, a który miał być jedną z akcji przeprowadzonych przez dawnego
przyjaciela Rogersa, czyli Bucky’ego Barnesa (Sebastian Stan). Tak, tak,
właśnie jego.
Oczywiście, Rogers nie wierzy, że to właśnie Bucky mógłby
zrobić coś tak potwornego (bo przecież gdzieś pod tą mielonką, którą z mózgu
zrobiła Barnesowi Hydra jest jego dawny prawy przyjaciel) i postanawia na
własną rękę go odnalezień i… bo ja wiem, przemówić mu do rozumu? Co w ogóle
jest straszliwie skomplikowane, bo przecież Bucky jest uznany za terrorystę i
powinno się go osądzić zgodnie z prawem, a nie ratować w prywatnej misji. No, ale my już wiemy, że Cap nie lubi iść na
kompromisy, kiedy to nie zgadza się z jego wewnętrznym moralnym kompasem, a bycie ściganym to ma opanowane w małym
paluszku.
W każdym bądź razie, wychodzi na to, że to właśnie Kapitan Ameryka
staje po niewłaściwej stronie prawa ratując Bucky’ego i uciekając z nim oraz z
Samem Wilsonem, czyli Falconem (Anthony Mackie). A po drodze zgarniając jeszcze
kilka osób. I tu właśnie widać jak bardzo spojlerujące są trailery.
W ogóle, to bardzo, bardzo, bardzo źle się stało, że tyle
tych trailerów zostało powypuszczanych. O wiele lepiej bym się bawiła na
filmie, gdybym nie wiedziała kto opowie się po stronie Iron Mana, a kto po
stronie Kapitana. A pojawienie się dwóch nowych postaci (no dobra, jednej
nowej, drugiej starej-nowej) to już w ogóle pobite gary. Dlatego koniec z
trailerami – te do nowych X-menów oglądnę sobie już po filmie, a co, mnie nikt
do oglądania filmów z MCU nikt zachęcać nie musi.
A to Crossbones, o którym nie ma ani słowa w tym tekście, ale ma super stylówę |
‘Captain America: Civil War’ to film w bardziej mrocznym
tonie niż bardzo zabawowi pierwsi Avengersi (który to film rządzi jeśli chodzi
o kino rozrywkowe superbohaterskie). No, ale generalnie filmy o Kapitanie
jakieś takie poważne są (w końcu Cap to nie Iron Man). Decyzje, które podejmują
główni bohaterowie są ciężkie i trudne, a co więcej niejednoznaczne. Jeden
kieruje się niezachwianą wiarą we własny, słuszny osąd, a drugi zasłaniając się
dobrem publicznym próbuje zapunktować. Cała reszta jest trochę dokooptowana bez
sensu. Jak w wybieraniu drużyn w dwa ognie: ja biorę ciebie, ty bierzesz jego,
ten to mój kolega, a tego to nikt nie
chce to go weźmiesz. Oprócz Black Panther (Chadwick Boseman), który chce
pomścić ojca, nikt nie ma osobistych uprzedzeń do drugiej strony, a mordobicie
jest w imieniu prawa, bo Kapitan został kryminalistą pomagając Bucky’emu.
Sceny walk są zrealizowanie z mniejszym rozmachem niż we wcześniejszych
filmach, a główna walka między dwiema stronami na lotnisku jest trochę
przyciężkawa i rozciągnięta. Ma to jednak jakiś sens, bo tak naprawdę to nikt
tam nie chce dawać koledze po mordzie (na co świetnym przykładem jest wymiana
zdań między Hawkeye, czyli Clintem Bartonem [Jeremy Renner] a Black Widow
podczas walki o zostaniu przyjaciółmi jak już się ona skończy). Tak więc nie ma
szalonego skakania jak sarenka po samolotach w wykonaniu Kapitana czy
niszczenia połowy stanu, a sceny walk często rozgrywają się na bardzo
ograniczonych przestrzeniach. Już na samym początku bardzo dobrze to widać, bo walka w Lagos prowadzona jest między ciasnymi przejściami ulicznych straganów (u mnie w mieście takie budy nazwane były szumnie Manhattanem).
A właśnie, nowi/starzy bohaterowie. Black Panther, czyli
nowy władca Wakandy, chce pomścić śmierć ojca wymierzając sprawiedliwość na
Barnesie, dlatego dołącza do drużyny Iron Mana. Działa jednak na własną rękę, jeśli
tylko doprowadzi go to do ujęcia Bucky’ego. Zagrany jest przefantastycznie –
pełen dumy, lekko sztywnawy i taki inny od bardzo amerykańskich postaci reszty
superbohaterów pokazuje całym sobą, że nie tylko pochodzi z innego kulturowo kontynentu,
ale i jest z rodziny królewskiej. Fantastyczna rola, którą potwierdza, że jego
solowy film będzie czymś na co warto pójść do kina (ja czekam niecierpliwie).
Nową-starą postacią jest słitaśny Spiderman (Tom Holland). Pokazuje,
że filmy o człowieku pająku mają jeszcze szansę. Taki reboot to jest to! Peter
Parker nie dość, że zachowuje się wreszcie jak typowy nastolatek to jeszcze
gada jak najęty co chwila zachwycając się tym, że poznaje kolejnych bohaterów
(nawet jeśli w tym samym czasie ich leje). Powiew świeżości!
Powiewem świeżości jest też postać złola. Nie jest to już
kosmiczna groza czy beznadziejnie zbudowany jako charakter supeirnteligentna postać.
Helmut Zemo (Daniel Bruhl) to człowiek jak każdy inny, jak ja i Ty.
Stracił on rodzinę w wyniku działań Avengersów i ma zamiar ich zniszczyć. Nie
chce jednak zbudować superbroni (a jak się okazuje, zamierza nawet ją zniszczyć)
i nie odziewa się w naszpikowany bronią kostium. Dzięki ujawnionym przez
Nataszę Romanoff danym Hydry i własnemu umysłowi opracowuje plan, który ma na
celu skłócenie Avengersów, bo to w ich wzajemnej lojalności leży ich siła. I,
biorąc pod uwagę, to co go dotknęło, ciężko mu się dziwić.
zemsta, zemsta, zemsta |
Najlepsza scena walki
w całym filmie (oprócz wszystkich z Black Panther, bo uwielbiam tak bardzo) to
ta już na samym końcu, kiedy Cap i Iron Man dają sobie po mordach bez
fajerwerków, za to z nienawiścią wyzierającą im z oczu. Bo tak jak na początku sprawa
podziału to była kwestia podpisania dokumentu to przerodziło się to w osobistą
wendettę, gdzie po jednej stronie leży lojalność do starego przyjaciela i chęć
niesienia mu pomocy, a po drugiej chęć pomszczenia
rodziców i kalectwa przyjaciela.
Nagle superbohaterowie zostają ściągnięci z piedestału i
okazują się zwykłymi ludźmi, którzy dają się ponieść emocjom. Nagle Rogers
przestaje być krystalicznie czysty i okazuje się, że ukrywa pewne rzeczy przed
Starkiem. A Stark, no cóż, to Stark, w jego szlachetne zapędy ciężko mi
uwierzyć.
I tak jak zawsze byłam #teamironman, a potem sama nie wiem
jakim cudem zrobiłam się raczej #teamcap to teraz jestem totalnie #teambucky.
No bo jak go nie kochać? Barnes - porządny żołnierz, dobry
przyjaciel, któremu wyprano mózg i zrobiono z niego broń masowej zagłady. Jednak
to co rozdarło moje serce to coś z czego niby zdawałam sobie sprawę, ale tak
raczej podświadomie, bo nigdy nie była to postać, której poświęcałam zbyt wiele
uwagi. Bucky po wyrwaniu się spod wpływu
Hydry żyje sobie spokojnie kupując śliwki w jednej z europejskich stolic
(wydaje mi się, że w Bukareszcie, ale przez te śliwki ciągle zdaje mi się, że
jednak to Budapeszt był) i stara się nie wychylać. Nikt mu mózgu nie pierze,
nikt go do lodówki nie wsadza, więc wspomnienia wracają. Pamięta zbrodnie,
których się dopuścił. Zdaje sobie sprawę, że w tym czasie był jedynie bezwolnym
narzędziem w rękach zbrodniczej organizacji, ale od ciężaru przewinień nie jest
tak łatwo się uwolnić. A ma co ciążyć na jego sumieniu o czym dowiedzieliśmy się
w „Kapitanie Ameryka: Zimowym Żołnierzu”.
Co więcej, Bucky jest taką cichą postacią. Wiadomo, że musi się ukrywać,
ale on tak wszystko chowa w sobie, zmrożony taki i tak jakoś, bo ja wiem,
wzbudza uczucia. A przynajmniej we mnie. Tak więc u mnie zaczęła się kolejna
faza na postać z MCU, która pewnie zaowocuje kolejnymi Funko, plakatami i
innymi gadżetami plus toną komiksów jak naciułam hajsu.
Wydaje się, że w ‘Civil War’ jest sporo wątków, ale wszystko
wychodzi bardzo sprawnie, bez zbędnego przekombinowania, bo przecież chodzi o
lojalność, kompromis i wzięcie obowiązku zarówno za ludzkość, jak i za
pojedyncze jednostki. Co więcej, zarysowuje się problem przekładania prywatnych
spraw nad ogólnoświatowymi. Głównym jednak motywem jest zemsta zaczerniająca
dusze i umysły bohaterów. No, ale to wszystko sprawia, że jest ciekawie i wielowymiarowo.
|
Filmy MCU oprócz opowiedzenia historii głównych bohaterów
maja tez za zadanie pokazać rozwój tych nieco mniej ważnych i coś tam z tego
znajdziemy też w ‘Civil War’. Najlepszym przykładem jest Vision (Paul Bettany),
który, suprise suprise, odkrywa swoją coraz bardziej ludzką stronę (co
przypomina mi znów scenę gotowania paprykarza, o mater dio, gdzie Elizabeth
Olsen ma akcent. Jakiś). No i dobra, muszę wspomnieć o Ant-Manie (Paul Rudd),
bo jego postać razem z Spidermanem trochę rozluźniła atmosferę filmu. No i
dostał widowiskową scenę walki. ‘Civil War’ popchnęła znacząco historię
Avengersów.
Na ‘Civil War’ poszłam tuz po premierze w sobotę. Przed
seansem nie nastawiałam się na niesamowite przeżycie. Filmy MCU nauczyły mnie,
że mogą być bardzo nierówne. Miałam jedynie nadzieję, że będzie to raczej ‘Winter
Soldier’, który bardzo lubię niż ‘Age of Ultron’, o którym wolę nie mówić (choć
o filmie, o którym naprawdę wolę nie mówić jeśli chodzi o Marvel to ‘Daredevil’
z Benem Affleckiem, a ‘Age of Ultron’ przy tym to arcydzieło). Okazało się, że
dostałam kawał dobrego superbohaterskiego kina, w którym superbohaterzy spadają
z piedestału, w którym brak niepotrzebnej pompy, za to są prawdziwe emocje.
ULUBIONA SCENA NR 1: Kiedy to Rogers spotyka się pod
wiaduktem z agentką Carter (Emily VanCamp) i się z nią całuje, a Bucky z
Falconem siedzą w aucie z miną „dajesz bracie!”
ULUBIONA SCENA NR 2: Kiedy Black Panther wreszcie dopada
osobę, która tak naprawdę stała za śmiercią jego ojca, czyli Zemo i, ani go nie
zabija, ani nie pozwala mu popełnić samobójstwa. Dlaczego? Bo widział co chęć
zemsty robi z Iron Manem i Kapitanem, a on nie chce by i to uczucie zatruło i
jego serce. I tak jak zarówno Rogers jak i Stark są głównymi złymi/dobrymi
bohaterami tego filmu, tak nagle okazało się, że to jednak T’Challa jest tym
dobrym. Tym, który potrafi unieść się nad własne interesy i odwołać się do
szlachetnych idei. Ha!
Pozdrawiam,
Kura Mania.
PS. A tak w ogóle to jeszcze super były napisy opisujące miejsce akcji plus podłożona do nich muzyka.
M.
Tak sobie pomyślałam, że zacznę pisać o tych moich
komiksowych fascynacjach, bo przez ostatni rok oglądnęłam masę filmów o
superbohaterach, również tych animowanych, przeczytałam stosy komiksów,
nakupiłam trochę gadżetów i w ogóle strasznie się nakręciłam na te rzeczy. Nie ma
to praktycznie żadnego odbicia na blogu, a bywają takie miesiące, w których
przeczytałam kilkadziesiąt komiksów, a książek jedynie kilka. Będzie MARVEL,
będzie DC, ale też i inne ciekawe rzeczy, bo trochę się tego nazbierało.
Subskrybuj:
Posty (Atom)