W drugiej części przygód Petera Granta, policjanta w służbie
Jej Królewskiej Mości i adepta magii, główną rolę, oprócz jak zwykle Londynu,
gra jazz. Nagła śmierć Cyrusa Wilkinsona, jazzowego saksofonisty, zostawia po
sobie szczególne vestigium – utwór ‘Body and Soul’ w wykonaniu Kena Johnsona z
płyty Blitzkrieg Babies and Band. Peter namierzył utwór dzięki temu, że jego
ojciec to ‘Lord’ Grant, swego czasu bardzo znany muzyk posiadający ogromną
kolekcję płyt. Sam Peter, który nie przepada za jazzem wiele o nim wie, niejako
przez osmozę (tak jak ja znam baaardzo dobrze AC/DC dzięki pasji mojego taty).
Okazuje się, że w londyńskim Soho działa jakaś nadnaturalna siła, która wysysając
piękno z gry jednocześnie wysysa życie ze świetnych muzyków jazzowych. Nikt do
tej pory tego nie zauważył, ponieważ jazzmani nie prowadzą najbardziej
higienicznego trybu życia, więc nikogo nie dziwił zawał serca po koncercie.
Teraz jednak tajemniczy i zarazem zabójczy fan (fani? fanki?) muzyki działa
nieostrożnie zostawiając coraz więcej vestigium.
W życiu prywatnym Petera następują zmiany. Jego koleżanka
Lesley dochodzi do zdrowia w domu. Po wypędzeniu złośliwego ducha, który opętał
ją w pierwszej części, jej twarz się rozpadła, a rekonstrukcja jest żmudnym i
długotrwałym procesem, który może nie zakończyć się sukcesem. Po za
sporadycznymi wizytami u Lesley, Peter spotyka się regularnie z Simone
Fitzwilliam, dziewczyną zmarłego Cyrusa. Nie jest to może zbyt profesjonalne
podejście do sprawy, ale Peter nie może się oprzeć zabójczemu urokowi Simone i
spędza w jej łóżku dłuuuugie godziny.
Oprócz namiętnego romansu, który zabiera mu prawie cały czas
wolny, Peter odbudowuje relacje ze swoim ojcem.
‘Lord’ Grant wraca do gry. I to nie tylko w dosłowny sposób – Grant
widzi napływ nowych, gorących uczuć między swoimi rodzicami co wywołuje u niego
mieszane uczucia.
Wszystko zaczyna i kończy się w sławnej ‘The Cafe de Paris’,
a czytelnik znów zostaje uraczony masą przeróżnych ciekawostek związanych
zarówno z Soho jak i z jazzem.
Powiem tak – fanką jazzu nie jestem. Dla mnie jest raczej
rock’n’roll. Muzykę jednak kocham w ogólności. Tak jak i książki. I fantasy.
Nie ma co się dziwić, że książka, w której jest i muzyka i fantasy podbiła moje
serce. Drugi tom jest równie świetny jak i pierwszy. Nie tylko lepiej poznajemy
Petera Granta, ale również więcej dowiadujemy się o jego rodzicach. Peter dalej
jest trochę zarozumiały, ciekawski i popełnia przeróżne gafy, ale jest w tym
sympatyczny i tak normalny jak tylko na bohatera urban fantasy normalnym być
można. Ach, z tym Urban fantasy to też tak jakoś dziwnie wychodzi. Niby się
‘Moon over Soho’ wpasowuje w szufladkę, ale jednocześnie istnienie magii jest
zaprezentowane w tak zwyczajny sposób jakby to była po prostu kolejna część
rzeczywistości. Jak prąd. Istota odgryzająca męskie przyrodzenie swoją
uzbrojoną w zęby waginą? Spoko. Trzeba się nabiegać, nachodzić i nawypytywać –
zwykła policyjna robota. Odkrycie klatek w podziemiu starego kina, które
służyły do trzymania wynaturzonych istot? Cóż, ktoś musi się tym zająć. Ech,
Londyn już nigdy nie będzie dla mnie tym czym kiedyś…
Bardzo polecam, zresztą jak ktoś czytał pierwszą część to i
na pewno z niecierpliwością będzie czekał na drugą.
Pozdrawiam,
Kura Mania.
PS. Moja biblioteka zorganizowała wielką wyprzedaż i udało
mi się upolować ‘Moon over Soho’ za niecałego funta. Me happy.
Mania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!