Jak to się życie plecie! Ktoś kiedyś chciał piękny talerz
malowany w róże lub bratki albo cukiernicę z gołąbkami. Akurat nadarzyła się
okazja, bo pan Szmul Aksamit chodził po podwórkach i wołał „Fajans za gałgany! Fajans za gałgany! Za stare kapcie, za stare
szmaty!”. I jak tu nie skorzystać z okazji? Szczególnie, że w kufrze leży
suknia stara już i nieużywana, a buty po mężu nieboszczyku też niepotrzebne.
Tak właśnie zaczyna się historia Balbiny, laleczki zrobionej z gałganków, które
od pana Aksamita kupuje babcia Łatkowska. Z co lepszych materiałów szyje ona
odzież, a z resztek piękne małe laleczki. Balbina udała się jej szczególnie –
czarne włosy ma zaplecione w warkocze, spódniczka jest z czerwonego jedwabiu,
oczka ma paciorkowe, a rumieńce z soku z buraka. Pięknie wyszła lalka, nie ma
co. Niestety, babcia Łatkowska nieopatrznie zostawiła Balbisie na parapecie, a
nagły podmuch wiatru zwiał ją prosto na ziemię. Tam porwał ją pies-przybłęda i
myśląc, że jest to piękny czerwony kawał schabu uciekł aż na wieś, pod miasto.
To jednak jest dopiero początek przeróżnych perypetii szmacianej laleczki,
która będzie podróżować z gęsią, zaprzyjaźni się z chłopcem, odwiedzi pracownie
malarza, zgubi się niejeden raz, a na sam koniec zasmakuje w przygodzie,
wędrówce i… zostanie baletnicą. Akcja bajki, mimo tego, że dotyczy szmacianej
lalki prowadzona jest dynamiczniej niż niejeden film sensacyjny. Nie ma żadnych
przestojów, opisy są ograniczone do niezbędnego minimum, a cała opowieść
podzielona jest na krótkie rozdziały. Autorka dodatkowo ożywiła świat
przedstawiony w książce personifikując rzeczy i zwierzęta w niej występujące.
Kto ma odpowiednie ucho czy swego rodzaju dar ten zrozumie mowę Balbisi czy
bańki na mleko.
Głównym tematem książeczki, oprócz oczywiście przygód
Balbiny, jest ciężka praca człowieka. Poznajemy rzeczywistość lat
międzywojennych wypełnionych biedą i nieodłącznym jej towarzyszem – Codziennym
Trudem, który
Cienkie ma i zmęczone
nogi. Przygarbione i zmęczone place. Mówi zachrypniętym głosem… Ach, to coś
niby nie żyje, nie je, nie pije, ale jest w każdym spracowanym człowieku. To ta
jego całodzienna praca, codzienny trud, co to włazi ludziom w zmęczone ręce, w
obolałe nogi, ale pracuje razem z człowiekiem i nieraz mu doradza.
Codzienny Trud, tak jak i Zysk, jest stale obecny w książce.
Drugim ważnym tematem jest dobro, które wyrządzone przez nas bliźniemu wraca do
nas w najbardziej nieoczekiwany sposób. Tak jest w przypadku Witka, który
zostaje niejako wynagrodzony pracą u malarza za swoją uczynność.
Losy bohaterów książki splatają się ze sobą, a żaden
uczynek, świadomy czy nie, nie pozostaje
bez echa. Upadek Balbinki z okna wpłynął na życie wielu osób (i psa!).
Początkowo spowodował wiele nieporozumień i chaosu, ale koniec końców skończył
się szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych. Nigdy nie możemy być pewni
tego czy problemy nas trapiące nie wyjdą nam na dobre. Za to zawsze warto być
uczciwym i pomocnym.
Dydaktyczny wymiar historii jest podany jakby mimochodem, nie razi, a jedynie dodaje barwy opowieści.
Mała ta książeczka umiliła mi niejedno popołudnie w
dzieciństwie. Z wypiekami czytałam o przygodach Balbisi i z ochotą i ciekawością
zagłębiałam się w nieznany dla mnie
świat sprzedawców fajansu i kataryniarzy. Dobrze pamiętam, że to właśnie z tej
opowiastki dowiedziałam się co oznacza
słowo fajans. No i oczywiście, moja
własna osobista babcia została zaprzęgnięta do szycia gałgankowej Balbisi,
która pewnie nie była tak piękna jak ta książkowa, ale kochana mocno.
Ciekawe czy ktoś jeszcze będzie się zachwycał „Historią
gałgankowej Balbisi” tak jak ja kiedyś? Wiem jednak na pewno, że moja mała Mimi
jak tylko podrośnie pozna przygody szmacianej laleczki.
Pozdrawiam,
Kura Mania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!