wtorek, 12 września 2017

Kurczę Czytane: "Trzecie urodziny Prosiaczka" Aleksandra Polewska, il. Ola Woldańska – Płocińska



Minął rok i Prosiaczek znów ma urodziny. Tym razem już trzecie, więc wypadałoby je dobrze spędzić. Prosiak wpadł na pomysł wycieczki do ZOO w celu poznania wszystkich swoich odległych, zwierzęcych kuzynów. 

Okazuje się jednak, że wizyta w ogrodzie zoologicznym nie będzie taka zwyczajna – jubilat dostaje magiczny bilet z trzema zdrapkami. Wystarczy zażyczyć czegoś sobie i zdrapać jedną z kropek, aby życzenie się spełniło. O, Prosiaczek na pewno wykorzysta swoje trzy szanse!

Nowi przyjaciele, masa nowych wiadomości, wielkie zamieszanie i niespodziewana miłość to wszystko co wydarzy się w dniu trzecich urodzin różowego prosięcia.

„Drugie urodziny Prosiaczka” należą do naszego prywatnego, domowego kanonu. Mimi bardzo często wraca do tej książeczki, mimo że to przecież kartonowy sztywniak. Kolejną część dostała na swoje, a jakże, trzecie urodziny, ale jakoś nie przypadła jej wtedy do gustu. 

Niedawno dałyśmy jej drugą szansę i… niestety, nie zaskoczyło. Prosiak jak zwykle jest pełen uroku. Historia wprowadza pewne informacje na temat zwierząt (hipopotam w błocie na przykład) i nawiązuje do przysłów (słoń w składzie porcelany). Co chwila coś się wydarza, akcja wartko leci, a Prosiak wykorzystuje swoje trzy magiczne szanse nie tylko dla siebie, ale i dla innych (walor dydaktyczny)

Niestety, fragment o tym jak to Struś chowa głowę w piasek nie mieści się w głowie małej Mimi i drąży temat, aż matka szału dostaje.

No, ale pal to licho, przecież tak się mówi.

Jednak zakończenie sprawiło, że Mimi była zniesmaczona. Z miną księżniczki cierpiącej na wrzody rzekła jedno słowo „disgust” i książeczkę odłożyła (potem wracałyśmy do niej i tak, ale musiałam zmieniać finał).
Co wydarza się tam tak strasznego, że aż dziecię wymyśla nowe zakończenie prosiaczkowej historii?

A no, różowy jubilat pod koniec pełnego wrażeń dnia widzi na straganie z watą cukrową najpiękniejszą Świnkę na świecie. I zakochuje się w niej z mety. I, uwaga uwaga będzie straszne, wykorzystuje ostatnią zdrapkę na życzenie, aby Świnka też się w nim zakochała. Ta-dam! 

I o to właśnie się rozchodzi, że nie wolno nikogo przymuszać, czarami lub nie, do tego, aby się w Tobie zakochał. Czasem tak się dzieje, a czasem nie. Trzeba się starać, próbować, ale czasem się nie udaje, bo „takie jest życie”. 

I wiecie co, spodobała mi się ta reakcja małej Mimi. 

Nie jest to książka zła, wręcz przeciwnie. Jest przepięknie zilustrowana, tak, że cieszy oko wciąż od nowa, tekst jest wpleciony w historię przy użyciu różnych czcionek akcentując a to uczucia bohaterów, a to ich wygląd (co jest prześwietnym zabiegiem). Sama historia też jest ciekawa. 

Jednak mała Mimi ma swoje gusta, a o gustach się podobno nie dyskutuje. 

Książkę gorąco polecam, warto się z nią zapoznać, a mam nadzieję, że będzie kolejna część, bo mimo wszystko mała Mimi przywiązała się do tego różowego bohatera z ryjkiem.

Pozdrawiam,
Mała Mimi i kura Mania.

zgadnij co to za zwierzę?


Książka opublikowana została przez wydawnictwo Czerwony Konik, które bardzo lubię i sobie do ich książek wzdycham.

M.

piątek, 23 września 2016

Ladies and gentelmens, the show is over!

Niestety, z przykrością muszę zawiadomić wszystkich moich blogowych zaglądaczy, że blog umarł i nie żyje.

Chęci nie brakuje, pomysłów również, ale sprzęt padł i jak na razie ani reanimacja ani zakup nowego laptopa nie wchodzi w grę.

Bardzo mi szkoda, ale będę dalej zaglądać na Wasze blogi i podczytywać.

Zapraszam na mojego instagrama. Nie mogę niestety wkleić linku, ale proszę szukać pod nickiem kura_mania

Dziękuję bardzo za wszelkie komentarze i za zaglądanie tutaj nawet w okresach, kiedy blog kulał.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

czwartek, 1 września 2016

SERIAL: „Daredevil”, sezon 2, 2016 - Tydzień z Daredevilem



dziś wpis ilustrowany tumblrem i etsy

TEKST NASZPIKOWANY SPOJLERAMI CHOCIAŻ NIE WSZYSTKO ZOSTAJE OPOWIEDZIANE CHOC MOGLOBY ALE JEDNAK NIE
Wilson Fisk siedzi w więzieniu patrząc na pustą ścianę celi i myśląc nad tym jakim człowiekiem chciałby być.

Madame Gao i jej chińska mafia wrócili do ojczystego kraju.

Nobu nie żyje, a Yakuza się przyczaiła.

Czy Diabeł z Hell’s Kitchen posprzątał w garach piekielnej kuchni już na dobre?

Ha, okazuje się, że Daredevil  (Charlie Cox) eliminując trzy rządzące dzielnicą organizacje przestępcze dał pole do popisu tym pomniejszym, które ze schedy porzuconej przez wspomniane osoby chcą wykroić dla siebie jak największy kawał piekielnego tortu.

Sezon zaczyna się mocno – od masakry członków irlandzkiej mafii. Rozgorzała wojna gangów, ale oprócz wewnętrznych walk nagle w dzielnicy pojawia się ktoś nowy. Ktoś kto ma trening wojskowy, ktoś kto ma dostęp do wszelkich rodzajów broni, ktoś kto zabija tak łatwo jak Ty mrugasz. Wykańcza zarówno Irlandczyków, jak i gang motocyklowy Dogs of Hell.

Tożsamość tej osoby poznajemy od razu w pierwszym odcinku. Nazywają go Punisher (Jon Bernthal), bo prowadzi swoją wendettę zabijając kolejnych kryminalistów i czyszcząc ulice z gówna. Nie zajmuje się tym czy dany człowiek gangu prosi o wybaczenie lub deklaruje chęć zmiany stylu życia. Punisher jest surowym sędzią, który wykonuje jedynie wyroki śmierci. Jest Daredevilem o jeden krok dalej, Diabłem, który przekroczył linię. 

Kim jest jednak tak naprawdę osoba nazwana przez gazety Punisherem? To Frank Castle, wielokrotnie odznaczony weteran wojen m.in. w Afganistanie i Iraku. To mąż żonie, ojciec dzieciom. A przynajmniej tak było do momentu, kiedy jego rodziny nie zabito w czasie wymiany ognia między gangami w Central Parku.
Castle to bardzo dwuznaczna postać. Z jednej strony powinien zostać schwytany i postawiony przed sądem (co zresztą ma miejsce) za zabicie trzydziestu osób. Trzydziestu osób nieskazanych, trzydziestu osób, którym nigdy w świetle prawa nie udowodniono winy. Jednakże nie jest mi trudno zrozumieć powody, którymi się Castle kieruje w swojej wendecie, ból po utracie rodziny i chęć zemsty, która jest jedynym uczuciem, którego go napędza. Bez zemsty, bez wojny, nie wiadomo czy byłby w stanie żyć. Może faktycznie Punisher postradał zmysły? Zresztą ludzie tak bardzo przekonani o swojej słuszności są niebezpieczni.

Konfrontacja Punishera z Daredevilem jest bardzo interesująca. Diabeł wygląda przy nim nieco jak uczniak. On nie zabija, a jedynie tłucze kryminalistów co w sumie za dużo nie zmienia. Jedynie miesza na dzielnicy nie rozwiązując jej problemów ostatecznie. Z drugiej jednak strony, ostateczne rozwiązanie proponowane przez Punishera jest nie tylko niebezpieczne, ale i otwiera furtkę kolejnym bandytom. Czy jest w ogóle możliwe kompletne wyeliminowanie zbrodni? Kiedy Daredevil postanawia usunąć Blacksmitha, nowego bossa narkotykowego, tak naprawdę oddaje też przysługę Madame Gao, która również handluje heroiną, a której interesy cierpią przez działalność konkurencji.

Łączy się to z  chyba najważniejszym problemem tego sezonu, czyli z zasadnością działania Daredevila i sprawą potencjalnych naśladowców. Najpierw był Diabeł z Hell’s Kitchen, potem pojawił się Punisher. A co będzie jak ludzie zaczną sami wymierzać sprawiedliwość? Nie chodzi mi tu o wstawienie się za prześladowanym dzieciakiem, ale o sytuacje, kiedy targetem jakieś psychola staną się na przykład kobiety w średnim wieku z brązowymi włosami, bo taka właśnie kiedyś go w sklepie oszukała? 

Co więcej, przez Daredevila ludzie nie ufają policji, bo wszystko za nich załatwia Diabeł, a policja jedynie po nim sprząta. Zresztą sam policjant Mahoney bodajże (Royce Johnson) stwierdził, że Daredevil nie jest po stronie policji, ale po swojej własnej stronie (i to jest akurat racja).  Może Daredevil powinien działać w ukryciu oddając sukcesy policji? To ciekawe pytanie, bo przecież Daredevilowi nie chodzi o rozgłos i sławę, ale o bezpieczeństwo dzielnicy, więc może faktycznie powinna to policja przypisywać sobie jak najwięcej zasług. Dzięki czemu nie byłoby może więcej jego naśladowców, a ludzie odzyskaliby zaufanie do policji.

Wracając jednak do Punishera, Daredevil  początkowo jest w kontrze do tego antybohatera, ale później ich wzajemne stosunki się zmieniają. Może nie zostają partnerami, ale akceptują swoją obecności i zaczynają działać równolegle, momentami się uzupełniając. Czy jest to dobre rozwiązanie? No cóż, Punisher robi to czym nie chce splamić sobie rąk Daredevil. W ten sposób sumienie Diabła jest czyste, a Punisher wyświadcza mu ogromną przysługę, bo jak sam twierdzi, po przekroczeniu  tej cienkiej granicy jaką jest morderstwo nie ma powrotu. 

Bardzo na plus jest to, że bohaterowie mieli czas na dyskusję, na przedstawienie swoich racji. Czy to na dachu budynku, kiedy Punisher złapał Daredevila czy to na cmentarzu, kiedy Castle czeka ranion na policję. Często tego właśnie brakuje w superbohaterskich produkcjach – rozmowy (o ile lepszy byłby nowy Kapitan Ameryka, gdyby oprócz tej masy emocji, która w nim została przedstawiona, byłoby również więcej czasu na rozmowy). 

Oprócz, trudnego moralnie Punishera w tym sezonie pojawia się Elektra (Elodie Yung), czyli dawna miłość Murdocka i wychowanka Sticka. Jeśli chodzi o moralność Elektry to tu sprawa jest o wiele prostsza. Kobietą kieruje kaprys. Ciągle żywi pewne uczucia do Matthew, więc zazwyczaj staje po jego stronie, ale z drugiej strony to kompletna psycholka, którą upaja zabijanie.  

I teraz ciekawe jest to w jaki sposób zachowuje się przy niej (lub raczej przez nią) Matthew. Elektra wyzwala w nim takie uczucia, których chyba do nikogo innego nie żywi. Sprawia, że robi się on dzikszy i mroczniejszy. 

Porównajmy dwie sceny. W pierwszej, Matthew będąc w takim początkowym stadium związku z Karen Page (Deborah Ann Woll) omawia z nią szczegóły obrony Franka Castle, który został ich klientem. Kiedy Karen mówi, że w pewien sposób rozumie zachowanie Franka i mimo, że nie jest do końca przekonana do jego sposobu działania, to jest w tym jakaś słuszność, Matthew jest oburzony. Zapada niekomfortowa cisza, sytuacja jest raczej niezręczna i w rezultacie Karen wychodzi. Za to, kiedy do mózgu Murdocka wreszcie doszło to co już dawno zobaczyłam w psychopatycznym uśmiechu Elektry (która zresztą może ma ze trzy miny na cały serial), czyli, że zabijanie to jej natura i kobieta po prostu to kocha on się z tym… godzi. Niby jest jakiś tam szok, ale w sumie to Matt chce z nią uciekać do Maroka. 

Jeśli już jesteśmy przy Karen to jest ona prawdziwą bad ass postacią! Już w pierwszym sezonie Karen wykraczała po za swój nowy zawód sekretarki. Jest zbyt bystra, zbyt silne ma poczucie sprawiedliwości by się zgadzać na nieudolność policji i sądów, zbyt silna jest w niej chęć odkrycia prawdy. Jest to świetnie zbudowana bohaterka kobieca, która pomimo swojej atrakcyjności nie gra wyglądem (choć te jej mega obcisłe ciuchy wprawiają mnie w depresję. Jak można być aż tak szczupłym, ech). W jej przypadku, na pierwszy plan wysuwa się jej nieustępliwa osobowość. Jest typem twardzielki, dostaje się pod ostrzał seryjnego mordercy, ale i tak ryzykując swoim życiem ratuje Grotto,  irlandzkiego gangstera. Zresztą ilość śmierci i to takiej zlanej krwią i mózgiem, która ją otacza sprawiłaby, że słabsza osoba kompletnie by się załamała, a ona nawet się nie trzęsie, oprócz chwilowych i to bardzo krótkotrwałych chwil załamania. Co więcej, Karen nie ma nikogo komu mogłaby się wypłakać, z kim mogłaby się podzielić tym co jej się przydarzyło, bo nie dość, że nie ma żadnych bliskich osób oprócz Foggy’ego to jeszcze kieruje nią potrzeba chronienia Franka (a Foggy na pewno kazałby jej, tak jak Matt). I tak jak chęć zemsty napędza Franka Castle’a tak dojście do prawdy sprawia, że Karen przejdzie wszystko byleby dojść do sedna sprawy, do odkrycia prawdy. Dlatego też w takim stopniu angażuję się w sprawę Castle’a, z którym ma bardzo niebezpieczną, ale i do pewnego stopnia bliską relację (no, a na pewno wykraczającą po za jej zakres obowiązków).

Jedynym minusem jeśli chodzi o postać Karen jest jej słaby wątek romansowy z Mattem. Pomijając chamski podryw Karen (zawiązywanie krawata Matta, uczenie go gry w bilard, itp.) wątek ten wydaje się sztuczny i drętwy. Bez sensu jest również to, że pomimo tego, że Karen wie o problemie alkoholowym Matta (tak jego ciągłe nieobecności i zadrapania tłumaczy jej Foggy) nie robi nic by mu pomóc. No chyba, że wspólne picie u Josie miałoby mu jakoś pomóc. No i przy całej swojej dociekliwości, dziewczyna nie robi nic by się dowiedzieć co tak naprawdę dzieje się w życiu osoby, w której jest przecież zauroczona.

Mimo, że bardzo lubię postać Karen moją ulubioną jest oczywiście Franklin Nelson (Elden Henson). Trzeba przyznać, że dostaje swój solidny kawałek historii co mnie cieszy, bo jego humor, dystans do siebie i do świata, jak i urocza osobowość podbiły moje serce. W tym jednak sezonie Foggy pobił sam siebie. Jedynie dzięki swoim słowom, inteligencji i sprytowi wygrał w sytuacji, gdzie wydawałoby się to przemoc i kosa w żebro zwyciężą. Foggy jest odważny, bo ma odwagę dochodzić prawdy w niebezpiecznych sytuacjach pomimo tego, że nie ma żadnych nadnaturalnych umiejętności. Kierując się swoim silnym kręgosłupem moralnym i lojalnością oraz przyjaźnią do Matta idzie go szukać po strzelaninie w szpitalu. Bo właśnie po to są przyjaciele, by sobie pomagać (lekcja, która Matt zrozumiał na opak odsuwając od siebie wszystkich). Świetne jest tez spotkanie Foggy’ego z prokuratorką generalną Reyes na komisariacie, kiedy ona chce usadzić jakąś mało ważną, ale upierdliwą kancelarią, a Foggy ze spokojem i niezwykłą elokwencją załatwia Reyes  (Marva Hicks) na szaro.

 Niestety, pomimo posiadania dużej wiedzy i intuicji dotyczącej tego jak zachowywać  się w trudnych sytuacjach, nie wierzy w siebie. Fakt, że Matt opuścił go w potrzebie kompletnie olewając proces Castle’a i buszując po nocy z Elektrą łojąc ninja sprawił, że Franklin rozkwitł nie tylko jako karnista, ale i jako osoba. Okazało się, że wcale nie potrzebuje elokwencji swojego wspólnika, żeby coś osiągnąć.

awww
O Murdocku już trochę napisałam, ale to co mnie uderzyło w tym sezonie to coś co chyba związane jest z tym jego katolickim wychowaniem. Porównywania Matta do męczennika są bardzo częste. On nigdy temu nie zaprzecza. Myślę, że to w wyniku jego wychowania i wyznawanej wiary idea męczeństwa jest mocno w nim osadzona. Nie jest to męczeństwo dla religii, ale poświęcenie się dla swojej dzielnicy. Mimo tego, że bierze on za dużo na swoje barki to dalej w to brnie, uważa, że to jego misja, powołanie, własna prywatna krucjata, bo on musi stać na czele swojego miasta. To jest właśnie ciekawe. To ciągłe powtarzanie, że Nowy Jork to jego, jego, JEGO miastem. Podobny jest w tym do Fiska, któremu również leży na sercu dobro Hell’s Kitchen. Cele mają podobne, trochę podobnie działają.  Murdock nigdy nie narzeka na swój los, bo to on sam go brał. Przyjmuje ten krzyż z pokorą. Jak rasowy katolik, lubi cierpieć. Stereotypowe? Może. Zresztą od czasu do czasu scenarzyści przemycają tam żarcik na temat katolików. Wydaje się, że Matt lubi narzucać na siebie przygniatająca odpowiedzialność. Może ma to być swego rodzaju pokuta? Ale za co? A może po prostu chce wykorzystać ta druga szansę, jaką dał mu los w postaci treningu od Sticka? A może po prostu nie jest w stanie przyznać, że sprawia mu to przyjemność, daje dzika radość życia, sprawia, że wreszcie czuje się Matt żywy?

 Oprócz tego jasno mamy wyłożone zasady, którymi kieruje się Daredevil. Było wiadome, że uważa on za swoją misję doprowadzenie kryminalistów przed oblicze sądu i praworządne ich ukaranie, ale teraz dowiadujemy się o motywach jego działania. Uważa on bowiem, że każdy człowiek ma w sobie dobro i dlatego każdy zasługuje na kolejną szansę, bo może jednak będzie chciał się zmienić i zostać dobrym? Daredevil jako człowiek nie ma wglądu w ludzką dusze , więc nie może oceniać drugiego człowieka, ani wymierzać mu kary (to może zrobić jedynie Bóg lub sąd). Jego mottem są słowa „Odkupienie jest możliwe”.

Jeśli chodzi o sezon drugi w ogólności to tak jak pierwszy można by podzielić na wątek realistyczny, czyli dobieranie się do Fiska stroną legalną i watek superbohaterski, czyli działalność Daredevila dzięki czemu serial był bardzo oryginalny i taki pełen napięcia to w drugim sezonie trochę to wszystko jest pokręcone.
etsy rządzi. wszystko tam można znaleźć.

Nie ma tutaj takiej spójności w wydarzeniach. Zaczynamy od Punishera, odkrycia motywów jego działania i jego konfrontacji z Diabłem, przechodząc w proces sądowy Franka, którym zajmują się Foggy i Karen. Przy okazji, Karen odkrywa kolejne nieścisłości w raportach policyjnych, sądowych czy tych sporządzonych przez patologa. Spisek zatacza coraz większe kręgi dotykając tak wysoko postawionych osób jak prokurator generalna Reyes. Potem jednak się urywa, bo Karen zamiast opisać to szambo skupia się na pisaniu artykułu o Franku jako osobie prywatnej. Już machlojki pani prokurator czy nowa postać Blacksmitha, faceta robiącego niesamowity hajs na handlu najczystszą heroina w mieście nie jest tak ważna.
Potem pojawia się Elektra, a wraz z nią Stick (Scott Glenn), a wraz z nimi wątek z dupy. Tzn. wątek ma swoje uzasadnienie, ale odwieczna wojna między siłami dobra, Czyścicielami, a złą organizacją nazwaną Ręka, która dysponując tajemniczą bronią, Czarnym Niebem, może uzyskać dominację nad światem jest tak straszliwie komiksowo kiczowata, że aż gryzie się z świetnym wątkiem realistycznym. Kiedy Stick wyłuszczył Mattowi o jaką stawkę prowadzona jest wojna, która zaczęła się stulecia temu, moją jedyną reakcją było „What. The. Fuck”. Walki z kolejnymi ninja zlewały mi się w jedno. Pomyślałam nawet, że zombie Nobu (Peter Shinkoda) jest przesadą, ale dawcy krwi stojący niczym nawiedzone blond dzieci z tanich horrorów przechyliły szalę. That’s it, gorzej być nie może. 

Brakuje mi też takiego chief villain nadającego ciężaru. Choć sceny z Wilsonem Fiskiem (Vincent D’Onofrio), który okazuje się, że jednak nie spędza jedynie na rozmyślaniach całych dni, są tak cudne, że mam nadzieję, że pojawi się on i w kolejnym sezonie.

I jeszcze kilka słów o zakończeniu. Tak, znów będę porównywać do sezonu pierwszego. Nie moja wina, że poprzeczka tak wysoko została zawieszona. W sezonie pierwszy zakończenie było w pewien sposób zamknięte. Mam na myśli to, że główny złol został wsadzony do więzienia, kancelaria zaistniała, a Daredevil dostał super kostium. I tak, wiedziałam, że Fisk będzie dalej kombinował i, że Matt dalej będzie pod osłoną nocy ścigał przestępców, ale te trzynaście odcinków dawało wrażenie skończonej całości, która bardzo mnie usatysfakcjonowała. Nie jest to takie częste, jeśli chodzi o MCU. 

W sezonie drugim zaś otwarto wiele drzwi i tak je pozostawiono. A to sprawia, że jest przeciąg. A w mieszkaniu, w którym jest przeciąg nie będziemy zwracać uwagi na piękny odcień ścian lub plan ogólny, ale na to, że kurna wieje. Tak więc ja zamiast podziwiać piękne i misterne przeplatanie się wątków po oglądnięciu trzynastego odcinka kończącego serię zastanawiam się co będzie dalej. Jednak Marvel nie mógł wytrzymać i postanowił być sobą. Aż oczekiwałam jakiejś sceny po napisach. Po za tym, zakończenie jest bardzo przewidywalne i pozostawiło mnie kompletnie oziębłą (to pewnie przez ten przeciąg).

Oczywiście, dalej to świetny serial i bardzo mi się podobał. Świetne są w ‘Daredevilu” ujęcia. I te zwykłe takie, typu siedzę i myślę, ale i te bardziej komiksowe, jak np. ten moment, kiedy Daredevil wskakuje do nieużywanego kanału metra i przykuca, a światło z włazu rozprasza się na wpół go oświetlając. Albo to żółtawe światło przy rozmowach w Elektrą w mieszkaniu Matta. Nie ma tutaj szerokich planów co daje efekt lekko klaustrofobiczny, ale o to właśnie chodzi, w końcu akcja rozgrywa się na ulicach gęsto zaludnionego miasta. Jeśli dostajemy plan szerszy czy wręcz panoramę miasta to jest to po ciemku, czyli i tak tego efektu przestrzeni. Co zresztą przecież świetnie się wpisuje w działalność Diabła. 

Chociaż kostium Daredevila dalej mi się nie podoba. Wolałam go w tej pończosze na głowie. Ok., wiem, że potrzebował czegoś mocniejszego do obrony przed ciosami i strzałami niż cienki podkoszulek, ale kostium jest paskudny. Szczególnie ta maska. No i patrząc na to jak sztywno siedzi Daredevil na cmentarzu wysłuchując opowieści Castle’a to widać, że jest on cholernie niewygodny. Choć w sumie to nie kostium to siedzenia, a do naparzania, więc co ja się czepiam.

Podsumowując, drugi sezon również ciekawym jest, ale nie ma w sobie takiego napięcia i atmosfery jak sezon pierwszy. Na razie nic nie wiadomo o sezonie trzecim. Najpierw będzie nakręcony mini serial the Defenders, który połączy cztery postaci o których wspominałam wcześniej, czyli Daredevila, Jessicę Jones, Iron Fist i Luke’a Cage, których seriale już miały swoją premierę lub zarutko się to stanie. Sam Cox bardzo pozytywnie nastawiony jest też do reboota solowego filmu o Daredevilu i ja chętnie bym to zobaczyła. Im więcej Coxa, tym lepiej.

ULUBIONA SCENA: Scena w budynku, na którego dachu Daredevil był uwięziony przez Punishera. Diabeł po uwolnieniu się i zlaniu Castle’a wsadza go do bardzo powoli zjeżdżającej na dół windy, a sam przedziera się przez piętra walcząc z kolejnymi członkami gangu Dogs of Hell. Małe przestrzenie, rozwalane po kolei jarzeniówki plus kołyszące się żółte światło żarówki na klatce schodowej tworzą niesamowitą atmosferę. I Daredevil przedzierający się przez hordy motocyklistów. Bardzo komiksowo, bardzo fajnie. Najlepsza sekwencja walki w całym drugim sezonie. W ogóle coś z tymi walkami na klatkach schodowych jest (czyt. podobna scena w Civil War).

ULUBIONY CYTAT:  który jest odpowiedzią Foggy’ego na zdanie wypowiedziane przez jednego z bandytów jaki to wygadany to on jest wygadany. Na co Foggy mówi: Forget. I do this for living. Matko, ale z niego bad ass!

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Tekst ten powstał na lajciku ponad miesiąc temu. Potem trzy razy (TRZY!!!) został utracony i napisany ponownie. Wreszcie został skasowany i napisany jeszcze raz i już nie tak fajnie i spójnie jak wcześniej. Ale to nic, jestem oazą spokoju <wdech wydech>.

M.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

SERIAL: „Daredevil”, sezon 1, 2015 - Tydzień z Daredevilem






RACZEJ SPOJERÓW NIE POWINNO BYĆ OPRÓCZ FRAGMENTU O ULUBIONEJ SCENIE NA SAMYM KOŃCU

Od razu zaznaczam, że jeśli chodzi o komiksowy pierwowzór to przed serialem nie znałam go za dobrze. Komiksy Marvelowskie poznaje na wyrywki dzięki lichym zasobom bibliotecznym. Jedyne co czytałam to kilka zeszytów z serii „Daredevil: Reborn”, więc szału nie ma. 

„Daredevil” to serial telewizyjny produkowany przez Marvel Television i ABC Studios i dystrybuowany przez Netflix. Swoja premierę miał w USA w kwietniu 2015 roku, kiedy to na platformie Netflix pojawiły się od razu wszystkie trzynaście odcinków sezonu (w Polsce w styczniu 2016). Opowiada on o tytułowym bohaterze, którzy za dnia jest Mattem Murdockiem (Charlie Cox), niewidomym prawnikiem pomagającym mieszkańcom dzielnicy Nowego Jorku Hell’s Kitchen razem ze swoim przyjacielem Foggym Nelsonem (Elden Henson) i sekretarką Karen Page (Deborah Ann Wolf). W nocy zaś jako Diabeł z Hell’s Kitchen dzięki wyostrzonym zmysłom słuchu, orientacji w terenie oraz umiejętnościom walki wręcz walczy z lokalną przestępczością. 

Japońska dama, przedstawiciel chińskiej mafii, rosyjscy bracia, amerykański księgowy i on, big boss, stojący za wszystkim. Wilson Frisk. Mężczyzna z ideą, chcący zbawić Hell’s Kitchen i uważający, że do celu można, a wręcz trzeba iść po trupach. I to dosłownie. Okazuje się, że porwania ludzi, wymuszone eksmitowania i handel heroiną łączą się w sieć wzajemnych zależności i przestępczych biznesów.
W dzień prawnicy próbują dojść do Friska od strony prawnej, w nocy Matt w pończosze na głowie tłucze jego pracowników, a Karen rozgrywa swoje własne śledztwo przy pomocy dziennikarza Bena Uricha (Vondie Curtis-Hall).

rzeczona pończocha
I o tym, mniej więcej, jest pierwszy sezon „Daredevila”.
A teraz zachwyty.

Od razu uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, widz zostaje wrzucony w sam środek historii i po prostu musi się ogarnąć i zacząć nadążać. Jest to jeden z moich ulubionych zabiegów, który nie tylko sprawia, że momentalnie mnie wszystko zaciekawia, ale i przydaje dynamizmu fabule. Po troszku poznajemy dzieciństwo Matta, bokserską karierę jego ojca, śmierć rodzica, trening pod niewidomym okiem niejakiego Sticka (Scott Glenn). Reminiscencje przeplatają się z bieżącą akcją, czasem nam wyjaśniając co i jak, czasem lekko tą akcję zwalniając. W podobny sposób poznajemy też przeszłość Wilsona Friska, wyrywkowo i znienacka. Dzięki temu odkrywamy kolejne odcienie charakterów głównych postaci.

Druga sprawa to to, że od razu widać, że twórcy serialu zrównoważyli pierwiastek superbohaterski z kryminalną intrygą. Dzięki temu serial oferuje coś ciekawego nawet tym osobom, które nie przepadają za Marvelem czy komiksami w ogólności. Są momenty typowo komiksowe, te stanie w deszczu na budynku i trochę pompatycznych tekstów o obowiązku chronienia słabszych, ale głównie to intryga kryminalno-prawnicza napędza akcję.

Aktorzy dobrani zostali fenomenalnie. Charlie Cox jako Matt/Daredvil wypada znakomicie. Wiedziałam, że aktora skądś kojarzę i okazało się, że grał w „Gwiezdnym pyle” (reż. Matthew Vaughn, 2007). A teraz jako kolejny Brytyjczyk sprawił, że amerykański film/serial odniósł sukces. Nie ma to jak Brytyjczycy. Jako postać wydaje się spokojny i zrównoważony, ale można wyczuć emocje ukrywane pod bardzo zachowawczym zachowaniem (masło maślane, wiem, ale brakuje mi tu słowa self-conscious). Cicho mówi, ładnie się uśmiecha. Od razu wzbudza zaufanie i sympatię. Wypada przekonująco jako osoba niewidoma. Cox miał specjalnego niewidomego „trenera”, który uczył aktora w jaki sposób ma się zachowywać. Sam Cox powiedział, że pomógł również fakt, że komiksy były tak rozrysowane, że gdyby nie to, że wiedzieliśmy, że Murdock jest niewidomy to byśmy tego nie poznali po jego zachowaniu. Aktor sprawdza się również podczas rozwinięcia postaci tytułowej, bo nagle, na przestrzeni 13 odcinków pierwszej serii przestałam go lubić. Nagle wydaje mi się lekko psychopatyczny, przepełniony niegasnącym gniewem jak Hulk, nieszczery i uparty. Pod koniec znów go polubiłam, oczywiście (chyba).

D'Onofrio ^^
Mimo, że serial ma tytuł „Daredevil” to w pierwszym sezonie równie ważną postacią jest Wilson Frisk, czyli komiksowy Kingpin (Vincent D’Onofrio). Postać Friska jest bardzo ciekawa. Ten biznesmen z wizją lepszego świata w dzieciństwie tłamszony przez brutalnego ojca i wyśmiewany z racji nadwagi i nieudanych prób robienia kariery politycznej przez rodzica znalazł oparcie jedynie w matce. Traumy doświadczone w dzieciństwie nosi ze sobą cały czas. D’Onofrio świetnie oddał tę wewnętrzną walkę bohatera, którego gra – widać jak pod skórą grają mu te emocje, jak walczy sam ze sobą, jak wypluwa kolejne słowa, jakby wbrew sobie, prawie je sylabizując. Miodzio. Nie jest też takim jednoznacznie złym bohaterem, bo w końcu ma na sercu dobro dzielnicy. 

mam nadzieję, że i dla niej znajdzie się miejsce w kolejnym sezonie
Ale i tak największa psycholką tego serialu jest Vanessa Marianna (Ayelet Zurer), czyli dziewczyna Fiska. Taka sobie atrakcyjna pani z galerii obrazów. I w ogóle nie spodziewałam się, że ona tak łatwo zaakceptuje tą mroczną stronę Friska, da mu nie tylko przyzwolenie na przemoc, ale właściwie to swoje błogosławieństwo. W pewnym momencie wygląda tak jakby sama z zimną krwią i lubieżną przyjemnością zadawałaby ból. 

nie dajcie się zwieć temu uśmiechowi - Karen to twarda babka
Jak już jesteśmy przy niebezpiecznych kobietach to warto wspomnieć o Karen, sekretarce w kancelarii Nelson & Murdock. Kobieta zaczęła pracę u prawników po tym jak wybronili ją z zarzutu popełnienia morderstwa i odnalazła się w ich świecie znakomicie. Sama nie dość, że skrywa pewną tajemnicę, jakieś mroczne wydarzenie z przeszłości to jeszcze z zimną krwią popełnia czyny, które raczej nie kojarzą się z całkiem atrakcyjną, szczuplutką sekretarką.

Foggy, ach, Foggy...
Porzucając te wszystkie straszliwe postacie zostaje nam Foggy. Świetnie zagrany, z wielkim luzem, dowcipem, ale i dużą odwagą i mocnym kręgosłupem moralnym. W ogóle wydaje mi się, że w tym serialu to właśnie Foggy jest najodważniejszą postacią, bo ani nie ma wpływów jak mafioso, ani wyglądu przystojniaka, ani nadludzkich zdolności, a potrafi postawić się i trwać przy swoich zasadach. 

Oczywiście, mnogość wspaniale zagranych postaci nie pozwala mi tu na wymienię ich wszystkich (a wszyscy są warci wzmianki), ale jest jeden bohater, o których muszę wspomnieć. Jest nim Nowy Jork, a właściwe to jego jedna dzielnica, czyli Hell’s Kitchen. Dużo ujęć z racji godzin pracy Diabła jest bardzo mrocznych, pełnych cieni i nie do końca czytelnych. Widać ciemne zaułki, zaniedbane bloki, walające się śmieci, poświatę lamp, zakazanych barów otwartych do późna. Brak tu splendoru znanego z telewizji, za to jest zwykłe miasto ze zwykłymi mieszkańcami i ich problemami. Daje to świetny efekt, bo nawet przy „dziennych” zdjęciach mamy wrażenie tego mroku, zepsucia i niebezpieczeństwa czającego się po zmroku. I to wszystko jeszcze kojarzyło mi się z taką atmosferą lat 70? 80?, na pewno nie współczesnych. Może to takie echo pulpowych opowiadań tak popularnych w tamtych czasach, a może skojarzenia z „Taksówkarzem” Martina Scorsese.  A może po prostu surowa brutalność lania po mordzie.  
 
Claire, pielęgniarka, która łata Diabła
A lania po mordzie to mamy tu mnóstwo. Krew, a czasem i oko, tudzież mózg, leje się strumieniami. Nie w stylu „Kill Billa” Quentina Tarantino, ale w stylu „jak Cię zatłukę na śmierć to tylko trochę mi będzie przykro”. Czy nie jest to lekka przesada? No cóż, pomyśl sobie o przemocy w rodzinie, biciu „bo zupa była za słona”, pijackim burdom, gwałtom, napadom z nożem w ręku, porwaniom dzieci, porachunkom biznesowym, przykładnym ukaraniem i mafijnym biznesom. Te wszystkie mniejsze i większe strumyczki krwi razem połączone dałyby taką rzekę posoki, którą żaden serial nie byłby w stanie zobrazować.

Sekwencje walk wręcz naprawdę są momentami bardzo efektowne. Jednocześnie, co jest trochę paradoksalne przy liczbie przeróżnych akrobacji wydaja się być przekonujące. Może dlatego, że między te wszystkie wyskoki, obroty i skoki a la parcours wplecione są zwykłe mordobicia, łapanie uciekającego za nogę, podduszania i rozpękanie oka.  No nie zawsze można z finezją uzyskać potrzebne informacje, you know. Podobno Charlie Cox starał się jak mógł wykonywać te całe szalone kung-fu, ale im dalej w las tym ciemniej, i przy kręceniu kolejnych odcinków coraz większy udział miał jednak kaskader. No nie dziwię się. 

Dlaczego twórcy serialu byli w stanie tyle tego mroku wsadzić do serialu Marvela, który przecież raczej nie jest kojarzony z takim poziomem przemocy? No cóż, to nie Thor z boskim młotem czy Iron Man z super kostiumem. Diabeł  polega na sile własnych mięśni i na treningu. W końcu, w tym sezonie nie ma nawet specjalnego kostiumu, który by ochronił przed biciem, strzałami, czy wspomógłby jego tężyznę. 

Tak więc z jednej strony to mamy te wybijane zęby, złamane żebra, czasem żądzę mordu,  a z drugiej strony katolicyzm tytułowego bohatera. Pięknie zarysowany jest ten wewnętrzny konflikt Murdocka, jego wizyty w kościele i rozmowy z mądrym księdzem, bez pompatyczności i zadęcia (choć postać ludzkiego księdza oklepana ciutkę). Takie niepopularne rozterki człowieka, który określa się katolikiem i, który wie, że jego działania, mimo tego, ze słuszne są wbrew wyznawanej wierze, a więc w konsekwencji czeka go wiecznego potępienie. Cox powiedział, że zdjęcia kręcone w kościele przychodziły mu naturalnie, bo został wychowany w katolickiej rodzinie, a to w człowieku zostaje (no raczej). 
etsy ma wszystko

Jak już wspomniałam momenty typowo superbohaterskie są nieliczne. Zrównoważone są „legalną” karierą  Matta oraz życiem prywatnym głównych bohaterów. Może nie Murdocka, bo nie ma życia prywatnego między pracą w biurze, a naparzaniem złoczyńców. Za to Foggy i Karen dodają mnóstwo lekkiego uroku w serialu. Ich śledztwo, spotkania w barze u Josie, codzienna praca nie tylko rozjaśniają  brutalne mroki Hell’s Kitchen, ale i dodają szczypty humoru. Szczególnie jeśli chodzi o Foggy’ego, który jest bardzo dowcipny, autoironiczny i niewymuszenie czarujący (serduszkuję tak bardzo).

Zwróciłam też uwagę na muzykę. Super, że nie robiła klimatu tam gdzie go nie było, a jedynie go podkreślała. I te takie buczenie rytmiczne przerażające sprawiało, że oglądając kolejne odcinki ciągiem bałam się wyleźć spod koca, aby światło zapalić. A może to wina faktu, że oglądałam po kilka odcinków na raz wczuwając się w atmosferę filmu kompletnie. Nie wyobrażam sobie oglądania „Daredevila” w tradycyjnym tempie odcinka na tydzień. Każdy odcinek podejmuje wątek w miejscu, w którym się skończył poprzedni, co daje wrażenie oglądania jednego bardzo długiego filmu. Kiedyś machnę sobie trzynastogodzinny maraton „Daredevila” co mi mózg zlasuje, ale będzie cudowne i tak.

A, no i niezrównana czołówka, naprawdę świetna, ale od chyba czwartego odcinka przeze mnie przewijana, bo ileż można? Coś tak jak czołówka „Gry o tron” ze świetną muzyką i pomysłem, ale na siedmiu nowych i niezliczoną ilość starych bogów ile razy można ją oglądać?!
ma ktoś pożyczyć 46 funtów?

Tak, „Daredevil” to moja nowa miłość (obsesja). Tak, wszystkim naokoło mówię jak świetny jest to serial i, żeby w żadnym wypadku nie oglądali filmu, bo to dno straszliwe jest (chyba w planach jest jakiś reboot?). I jakie to fajne, mało superbohaterskie, wcale nie komediowo-komiksowe, a właśnie kryminalne takie, mroczne i trochę obyczajowe i nie rozmienia się na drobne wątki tylko prowadzi przecudnie do celu. I tak, fangirluje do sześcianu i chciałabym, żeby mi Cox tym swoim cichym głosem czytał choćby i listę zakupu w Tesco do ucha. 

Świetny serial. Świetna gra aktorska, świetny montaż i ujęcia. Może moje zachwyty biorą się z tego, że już od dawna nie oglądałam żadnego serialu? Ale przecież poznaję tę chwyty, ten rodzaj ujęć, bo to wszystko już znamy, ale połączone w „Daredevilu” daje bardzo wysoką jakość.
Chyba nie jestem w swoim zachwycie osamotniona, bo „Daredevil” tuż po premierze był najbardziej piraconym serialem, tuż za „Grą o Tron”. Serial został już uhonorowany kilkoma nagrodami. Nawet taką od Amerykańskiej Fundacji na Rzecz Niewidomych dla Coxa.

 Oby drugi sezon okazał się równie dobrym.

drugi sezon Daredevil zacznie w kostiumie na wypasie, który mi się wcale nie podoba
SPOJLER

ULUBIONA SCENA:  Pomimo tego, że momentów szarpiących serce w serialu nie brakuje, bo śmierć ojca, bo upokorzenia i tak dalej  to łzy uroniłam jedynie w czasie jednej sceny, która zapadła we mnie bardzo. Jest to moment, kiedy Wilson Frisk, ten psychopata, tak ten sam, owładnięty obsesją, widzi martwego Jamesa Wesleya (Toby Leonard Moore), swojego asystenta, prawą rękę i przyjaciela. Jak bardzo samotnym musiał się poczuć? Ech, nawet teraz serce mnie boli.

KONIEC SPOJLERA

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Po „Daredevilu” zamierzam oglądnąć „Jessicę Jones”. W tym roku we wrześniu ma mieć premierę  kolejny superbohaterski serial pt. ‘Luke Cage’, a w przyszłym roku jeszcze ‘Iron Fist’. Czwórka bohaterów, którym poświęcone są/będą te seriale doprowadzi do ich spotkania w kolejnej mini serii, czyli w ‘Defenders’. Szał ciał, panie i panowie. W ogóle dla mnie to coś trochę niesamowitego, że podpisana jest umowa na te minimum 60 odcinków (jeden sezon ma 13 odcinków). Disney (do którego teraz należy Marvel) zaczyna mnie przerażać. Myślę sobie, że gdyby Disney połączył się z Unileverem to panowali by nad światem (kura ma wizje apokaliptyczne).

PS.  W środę zapraszam na sezon 2.

M.